Potem czasu nie będzie więc teraz na szybko krótka, jak zawsze ?, relacja:
Impreza wspaniała pod względem organizacyjnym jak i niesamowitej atmosfery ludzko-biegowej. Mnogość dystansów o różnym charakterze predysponuje to wydarzenie nie tylko do miana ultrabiegowego święta ale także do wielopokoleniowej imprezy rodzinnej. Poczynając do biegów dla dzieci, przez prawie płaskie 11km w koło jeziora, 21km chodu dla miłośników "nordyckich kijków", dolinnego 31km, dolinnego maratonu dla biegaczy i piechurów aż po wysokogórski maraton i perłę w koronie czyli K78 - wysokogórski ultramaraton... mega menu z którego tylko czerpać wedle swoich potrzeb. Przekrój osób biorących udział w tych biegach i chodach był rozmaity - od młodych do starszych, od chudych do grubszych... dotyczy to także a może w szczególności K78 czyli 78,5km biegu przez wysokie góry, z przewyższeniem prawie 3000m z czego ponad 15km na wysokości powyżej 2000 mnpm.... wielkie wyzwanie dla ducha i ciała... ze wskazaniem na to pierwsze. Pokonawszy ten najdłuższy dystans obserwowałem ludzi, którzy kończyli K78 w limicie 12 godzin i zobaczyłem, że ciało nie jest przeszkodą w podjęciu wyzwania. Na metę docierały osoby wysportowane i szczupłe, z wyraźną nadwagą, seniorzy i seniorki którzy pewnie niejednego wnuka już mają a może i prawnuki w domu na nich czekają... żadnych ograniczeń, no limits! ... tylko, a może AŻ, wielki duch we wszystkich był obecny. Każdy przeżywał metę inaczej, jeden się cieszył jak dziecko, inny w skupieniu, kolejny biegł a jeszcze inny szedł. DAVOS Swissalpine to impreza dla wszystkich.
Mieszkając w Poznaniu ma się w roku zaledwie kilka-kilkanaście dni na spełnianie swoich górskich pasji. Chodzenie po wysokich górach nie jest mi obce ale zawsze chciałem wziąść udział w jakimś zorganizowanym biegu górskim... no i od zeszłego roku razem ze Sławkiem przemyśliwaliśmy nad Davos. Spełniał wszystkie kryteria czyli miał wysokogórski charakter no i dystans 78,5km był ultramaratoński... krótszy nas nie pociągał. 3 miesięczna kontuzja okostnej i powrót do biegania dopiero w maju wywróciły do góry nogami cały plan startów wiosennych... ale umożliwiły dzięki temu sfinalizowanie DAVOS... decyzja zapadła w czerwcu, po miesiącu treningów, gdy uznałem, że jestem wstanie się przygotować na akceptowalnym dla mnie poziomie i przypominająca o sobie okostna została oswojona.
W zeszłym roku na jesieni sobie policzyłem, że mógłbym spróbować zawalczyć o wynik poniżej 7g30min pomimo tego, iż byłby to pierwszy tego typu bieg górski i waga ciała może niezbyt "wyczynowa". Dwa miesiące temu, po powrocie do biegania po kontuzji wiedziałem, że żadnych szans mój "sportowy" plan nie ma... głównie z powodu wagi, która od jesieni wzrosła ponownie o 9kg Optymistycznie przewidywałem jednak, że powinienem zrzucić do tego czasu parę kilo... okazałem się za słaby psychicznie i nic z tego nie wyszło.... zamiast paru kilo zrzuciłem... jeden kilogram Tak więc na cztery dni przed wyjazdem do DAVOS bilans wyglądał opłakanie: 83kg czyli BMI powyżej 25 czyli według tabel łapałem się na "nadwaga".... a co dopiero w porównaniu z wagą przeciętnego biegacza Przyznaję się, nawaliłem Mało tego, zacząłem kalkulować, że pomimo wagi mogę zawalczyć o łamanie 8 godzin.... i w duchu to miałem te 7:59 już przed oczami Dlaczego ? Gdyż czułem się kondycyjnie bardzo dobrze, tydzień wcześniej u Mirzy treningowo zrobione 72km napawały optymizmem - wogóle nie poczułem tego w kościach - no i moje nadmiernie wyrośnięte ego podpowiadało "co nie dasz rady? Ty nie dasz rady?" ... no pewnie że dam ! Nawet bolące od trzech dni kolano, przeciążone wiązadło rzepki, nie psuło mi samozadowolenia i snucia ambitnych planów. Na zdjęciach z ubiegłorocznego Swissalpine widziałem wąską ścieżkę na wysokości 2500 mnpm którą przyjdzie mi przebiec kilka kilometrów. Człowiek za człowiekiem, noga w nogę.... i do tego idą zamiast biec Wiecie co pomyślałem ? ... "jak ja tam będę wyprzedzał idących?" ... to prawda, takie miałem myśli w głowie... z góry przyjąłem założenie, że ja, "wielki biegacz" będę tam szybko biegł Mózg zaczął obmyślać plan jak znaleźć się na tej ścieżce przed innymi, zanim zrobi się korek i cenne minuty zaczną uciekać. Dziwnym trafem kalkulacje pomijały cały podbieg który musiał zostać pokonany aby wogóle znaleźć się na owej górskiej ścieżce W mojej głowie były dwie osoby. Jeden Laszlo, który twardo stojąc na ziemi przeanalizował fizyczne możliwości biorące pod uwagę aktualną wagę, przebytą kontuzje i bolące kolano oraz drugi Laszlo, który bujając w obłokach kalkulował 7:59 i martwił się, jak będzie wyprzedzać na tych wąskich górskich ścieżkach.
21.07 wtorek
Trening 25km w całkiem szybkim tempie nastraja pozytywnie... jedynie kolano 3-4 razy zabolało na tyle, że musiałem przerwać bieg i rozmasować. Nic to, porościągamy, Sławek coś tam pomanipuluje i będzie OK.
22.07 środa
Wieczorem wyjazd. Zaplanowany poranny trening ... odwołany. Kolano boli przy chodzeniu. Sławek znalazł chwilę i pomęczył mi nadwyrężoną rzepkę z okolicami. Jest lepiej. Mniej boli. Na pewno biegać się da.
Parę minut przed północą cała nasza trójka - Sławek, Arti, mój brat i ja za kierownicą jesteśmy w drodze do DAVOS.
23.07
Rano na parkingu przy autostradzie zdobywamy kaplicę na górce... kolano boli przy schodzeniu... mina trochę mi rzednie. Znowu pisze o kolanie... ale to zaprzątało mi wtedy głowę.
Pięć minut przed południem jesteśmy na miejscu. Nocleg mamy w rewelacyjnym miejscu, w samym centrum, tuż przy stacji kolejowej z darmowym parkingiem dla auta i rzut beretem od stadionu. Pogoda wyśmienita chociaż do góy widać jak mocniej wieje. Rozpakowujemy się w hotelu i błądząc po DAVOS znajdujemy miejsce odbioru numerów startowych i targów sportowych. Ceny sprzętu typowo Szwajcarskie uwzględniające pewnie pieszy transport przez góry na plecach importerów Numery odbieramy, zaciągamy rozmaitych informacji, prognoza pogody na sobotę wygląda całkiem dobrze... i w końcu wracamy do hotelu uregulować sprawy finansowe. Sławka bardzo boli głowa, Arti także czuje się nieszczególnie - typowe objawy aklimatyzacyjne.... w końcu ze 100mnpm skoczyliśmy w ciągu nocy na 1500mnpm. Zalecam aspirynę którą sam już od trzech dni biorę... pomaga w aklimatyzacji... stary sposób wysokogórskiej praktyki. W pakiecie startowym dostaliśmy bilet na "czerwoną kolejkę" znaną z pocztówek a w ramach noclegu kartę uprawniającą do przejazdu transportem lokalnym i wszystkimi kolejkami górskimi. Grzech nie skorzystać więc w celu aklimatyzacji wjeżdżamy zębatym wagonikiem na najbliższą górkę - kolejka linowa na 2600mnpm była zamknięta z powodu silnego wiatru na górze. Jest już dobrze po 16-tej ale idziemy w górę na małą wycieczkę... kończymy całkiem wysoko, ponad 2100mnpm, zdecydowanie gubiąc wczesniejszy szlak i plan "spaceru". Zbliżające się chmury przeganiają nas z górskiej polany gdzie leżąc na trawie kontemplowaliśmy wspaniałe widoki i nabywaliśmy aklimatyzacji. Powrót kolejką do DAVOS i wieczorny odpoczynek na swoich łóżkach w rozgardiaszu rozpakowywanych tobołków i przy dźwięku rozrabianego vitargo Na planowany trening biegowy udaje się tylko Arti... moje kolano boli i nie podejmuję próby biegania, Sławek "umiera" na głowę a bratu się nie chce.
24.07
Dzień przed startem. Terminarz napięty więc rano parę minut po 8-smej korzystając z biletu jedziemy malowniczą górską trasą do St. Moritz. Półtorej godziny podróży przez niezliczone tunele i mosty szwajcarskim "cudem inżynieryjnym" czyli kolejką Rhatishe Bahn pozostaje w pamięci i jest jednym z żelaznych punktów imprezy. W st. Moritz lansujemy się na wypożyczonych rowerach - objeżdżamy jezioro i zwiedzamy miasto... a tutaj stadion tartanowy w przepięknym otoczeniu i z tranującymi... naszymi reprezentantami na MŚ w Berlinie Oczywiście to raj dla Artiego i tutaj spotykamy go z jego nieodłącznym aparatem (bo na rower to mu się nie chciało iść). W trójkę, bez naszego fotoreportera zdobywamy "krupówki" w St. Moritz i zjeżdzając w dół mylimy drogę... lądujemy w innej miejscowości... stąd co sił w nogach pedałujemy do St.Moritz aby zdążyć oddać rowery i wsiąść do powrotnego pociągu.
Wróciwszy do DAVOS prosto z dworca kolejowego idziemy na stację kolejki górskiej którą wjeżdżamy na 2500mnpm. Aklimatyzujemy się na tarasie widokowym ale w oczy kole pobliski szczyt prwie 2700mnpm. Arti w szortach a'la Beach Boy, Sławek w "sandałach" i ja z bratem (już adekwatniej ubrani do sytuacji) zdobywamy go po niedługim czasie. Aklimatyzacji ciąg dalszy... ale żołądki puste więc zjeżdżamy do DAVOS na Pasta Party... równo o 17-tej pałaszujemy swoje porcje i jeszcze trochę po czym udajemy sie na zasłużony odpoczynek przed jutrzejszym biegiem. Niestety, pogoda na jutro wygląda nieciekawie - zimno, 8-10 stopnii i duże prawdopodobieństwo deszczu.
Moje kolano boli... nawet czasami kuleję idąc. Nie dociera to do mnie. I dobrze.
Wieczorem wielkie szykowanie rzeczy, odżywek i układanie planu biegu. Pakuję torbę na przepak (na 39-kilometrze) z cieplejszymi rzeczami oraz butami na zmianę - pierwszą część dystansu, asfaltowo-przełajową, chcę pobiec w moich treningowych Nike Vomero z bardzo dobrą amortyzacją, drugą część, wysokogórską, chcę pobiec z kupionymi na ten cel agresywnymi trailami Saucony Xodus... są znacznie bardziej twarde, może niezbyt na moją wagę ale mają za to podeszwę adekwatną do kamienistych i śliskich ścieżek górskich. Okazało się to potem strzałem w dziesiątkę. Po ostatnim jedzeniu wrzucam do kubka z wodą aspirynę, która mi pomaga w aklimatyzacji. Jak na razie czuję się świetnie od chwili przyjazdu... żadnych oznak kryzysu aklimatyzacyjnego. Co prawda w Dolomitach zwykle miewam taki kryzys na drugi czy trzeci dzień po przyjeździe ale mam nadzieję, że tym razem wspomagany aspiryną uniknę tego co Arti i Sławek przeżyli pierwszego dnia po przyjeździe. Nie zaprzątam sobie tym głowy, większy problem to moje kolano... na płaskim jeszcze jakoś ujdzie, pod górkę też przeżyję ale co ze zbiegami ? Schodząc do pokoju po schodach kuleję bo mnie boli a przecież jutro zbiegi będą miejscami bardzo strome... i do tego moje 83kg... zabójstwo dla kolana. Teraz sobie to dopiero uprzytamniam... Mogę nie ukończyć biegu... nawet do głowy mi ta myśl wcześniej nie przyszła. Po raz pierwszy zaczynam się bać. Tyle zachodu z wyjazdem, tyle nadzieii na pierwszy górski bieg i sprawdzenie swoich możliwości ma zostać pogrzebane przez jedno nadwyrężone wiązadło rzepki ? Ostatnia nadzieja w Sławku. Swoim osteopatycznym sprytem rozbudowuje mi na kolanie różnokolorową konstrukcję z przyklejanych "tejpów" czyli taśm. Wczoraj coś już mi nakleił ale dzisiaj jeszcze dodatkowo wzmocnił. Kolano boli przy chodzeniu i dotyku ale przynajmniej jest dodatkowo mobilizowane i zmieniony układ naprężeń może da mi szansę ukończyć bieg. Nie raz biegałem z bólem i pokonywałem w ten sposób kontuzje (to nie reguła, nie wszystko tak można "wyleczyć" i do tego indywidualnie trzeba podejść! - nie próbować naśladować bez przemyslenia ) ale teraz to nie mięśień tylko wiązadło.... Pytam poważnie a Sławek poważnie odpowiada - "nic sobie tam nie urwiesz". To zdanie będzie miało jutro dla mnie decydujący wpływ na cały bieg, na rezultat podejmowanego wyzwania. Koduję sobie w głowie, że nic sobie nie urwę... Oj często się będę odwoływał do tych komórek pamięci... ale to dopiero jutro.
Ściemnia się a na dworze zaczyna padać... burza... no to jutro będzie ślisko... chumory nieco się psują.
25.07
Wstajemy - na dworze pada... a niech to...
Śniadanie zjedzone, torby na przepak oddane. Padać przestało, pomiędzy chmurami pojawia się niebieskie niebo i słońce. Będzie dobrze. Tłumy ludzi, biegaczy podobnie zkręconych jak my, niesamowita energia... pozytywna energia. Moje kolano... boli...boli... nie mówię Sławkowi, że jest źle. Mam nadzieję, że w czasie biegu się ułoży... jakoś... w końcu czuję że jestem jak łódź podwodna która przecieka na powierzchni ale jak sie zanurzy to się uszczelnia... nie raz tak bywało... w trakcie biegania moje ciało wraca do równowagi... ludzie są stworzeni do biegania... taki jestem i mam nadzieję, że taki będę i podczas tego biegu.
Rydwany ognia w głośnikach, dwa helikoptery z kamerami nad nami, uniesienie, wzruszenie, czasami łzy w oczach z przepełniającej ciało siły i euforii. Zapominam o wszystkich dolegliwościach, o wadze, o planach i kalkulacjach, o tym, że rano idąc po schodach rozważałem, czy rozsądnie jest stanąć na linii startu z bolącym kolanem... Odliczanie... wybiła 8:00... ponad tysiąc osób na K78 i niezliczone przeze mnie zastępy ruszających wspólnie z nami na C42 (bardziej płaski maraton) i K31 (31km do Flisur) opuszcza bramy stadionu. Czuję się jak bohater... nieważne jaki, po prostu bohater... taki stan umysłu. Muzyka, doping kibiców, śmigłowce nad głowami, góry dookoła... 78 km przed nami... Coś dodać ?
Brat zostaje z tyłu - ma zamiar zmieścić się w limicie 12 godzin, Arti zostaje w tyle - ma zamiar robić zdjęcia po drodze, Sławek i ja ruszamy na trasę bez odpuszczania... nie mówimy o czasie... jak najszybciej się da... w mojej głowie kalkulujący Laszlo na wynik 8 godzin bez jednej minuty milczy jak grób... sukcesem będzie ukończenie biegu. Ruszamy w zakładanym przeze mnie tempie 4:20-4:30/km. Mówiłem Sławkowi, że ma zacząć razem ze mną, spokojnie, nie podpalać się bo to najczęstszy błąd biegaczy którzy ruszają za szybko i potem mają problem. Sławek to ewenement bo nie biegał jeszcze żadnego zorganizowanego maratonu i to jego pierwszy start tego rodzaju... i od razu na 78km Jest byłym zawodnikiem na 1500m ale teraz biega amatorsko 1-3 razy w tygodniu. Jest jednak przygotowany bo ma predyspozycje a w niedzielę biegamy razem mój długi trening czyli... przynajmniej maraton Tak więc na zawodach maratonu nie biegał ale długie bieganie nie jest mu obce Jego waga 73kg i silne łydki idealnie pasują w góry. Wiem coś o tym bo jak byliśmy razem w Dolomitach to na podejściach kasował mnie swoim tempem jak chciał. Waga miły bracie, waga robi swoje i nie zapominajmy o tym biorąc do ręki kolejny kawałek ciasta czy kiełbasy... Jak mu mówiłem, że powinien w Davos być przede mną, że na pewno będzie miał lepszy czas to nie chciał wierzyć W końcu ja mam za sobą kilka ultramaratonów i dużo biegam na treningach... ale też zdaję sobie sprawę, że bieganie po płaskim rządzi się odmiennymi prawami od biegania po górach. Możesz być dobry "na szosie" ale nic nie wskórasz w górach jak chodzi o wynik sportowy. Tutaj, w górach, waga zawodnika określa w dużej mierze jego możliwości. Oczywiście dożywianie się na trasie przez szczupłą osobe jest szczególnie ważne - jak zabraknie "paliwa" to niska waga nie pomoże. Sławek nie raz się o tym przekonywał na naszych treningach i teraz jest przygotowany - jeden camelback z vitargo na plecach a drugi na zmianę czeka na przepaku. Jeszcze nie wie, że miałem rację
Od początku kolano mnie boli - szczególnie na zbiegach. Jest to bardzo uciążliwa świadomość. Pierwsza część trasy do Flisur czyli 31km daje już przedsmak tego, co nas czeka. Niby startujemy z 1500 mnpm i zbiegamy do Flisur które jest na 1000 mnpm ale po drodze i tak są górki dochodzące do 200m przewyższenia. Od Flisur zaczynają się głównie podbiegi. Do Bergun,39km gdzie jest przepak, docieramy po pokonaniu prawie 400m w pionie. Czas bardzo dobry, około 3g30min. Do tej pory biegłem w długich leginsach ale czuję, że wystarczą trochę krótsze - 3/4 za kolana. Na przepaku zmieniam koszulkę, leginsy na krótsze, buty na twardsze Xodusy oraz wymieniam butelkę z vitargo na pełną - od początku założyłem, że biegnę ze swoją butelką 0,75 litra w ręce, tak jak na treningach, tak jak zawsze. Wolę mieć swoje picie pod ręką a z camelbackiem nie lubie biegać. Sławek ma mniej do przebrania więc rusza pierwszy, rozdzielamy się niby na chwilę ale tak już będzie do końca...
Ruszam z przepaku, za mną 40km czyli jak chodzi o dystans to połowa... ale nie jak chodzi o czas Pogoda dopisuje chociaż ostrzegają, że do góry jest bardzo zimno. W Bergun jednak świeci słońce i trochę nawet za ciepło się robi na podbiegu. Przebiegam przez tłum kibiców i wspinam się coraz wyżej, cały czas biegnąc... takie mam założenie, aby dopóki się da nie przechodzić do chodu. Przed sobą widzę Sławka, jest blisko ale nie przyspieszam, nie chcę szarpać tempa, Oprócz bolącego kolana wszystko jest w porządku. Nawet oddech mam spokojny, tętno komfortowe jak czuję... po prostu mój rytm... czyżby waga nie była problemem ? ... nieeee, to dopiero początek wysokogórskiej wspinaczki, muszę uważać. Dowartościowuje mnie fakt, że mijani ludzie mają bardzo głośny oddech i pracują na wyższych obrotach. To dobrze, mam siły.
Docieram chyba do 47km, jakieś 1800 mnpm i nagle jakby piorun przeszedł przez moją głowę. To myśl, wygrzebana gdzieś ze sterty wysokogórskich doświadczeń przywołuje moją przytomność. Mam objawy choroby wysokogórskiej ! Faktycznie od paru minut działo się ze mną coś niedobrego. Głowa zaczęła boleć, mdli mnie, oddech strasznie przyśpieszył, ogrnia mnie niezwykłe zmęczenie i zniechęcenie. Tak dobrze znam te objawy, mniej z własnego doświadczenia a bardziej z literatury o tematyce aklimatyzacji którą się kiedyś bardzo interesowałem. Na tej wysokości ? Zwykle powyżej 2000 mnpm można się spodziewać efektów niewłaściwej aklimatyzacji.... Nie ma znaczenia. Przytrafiło mi się w naj mniej spodziewanym momencie i w naj mniej odpowiednim czasie. Jestem jednak pewien - góry dają mi lekcję z przedmiotu, który myślałem że jest moją mocną stroną. Do tej pory przechodziłem aklimatyzacje łagodnie i ewentualne objawy odczuwałem w małym stopniu na wysokościach powyżej 3000 mnpm. Za dużo na ten temat jednak wiem aby się czarować i oszukiwać. Mogło mnie to spotkać wczoraj i pewnie by na bólu głowy się skończyło ale spotkało mnie to dzisiaj... w trzecim dniu w górach i podczas zawodów. To moje nonszalanckie podejście do wagi ciała, która wymusiła większe zmęczenie na organiźmie i pewnie przyspieszyła proces obnażenia zbyt krótkiej aklimatyzacji. Jest tylko jedna rada - zejść niżej, na niższą wysokość. Wiele osób pewnie nie zdaje sobie sprawy, że mając owe dziwne "zmęczenie" jest to właśnie choroba wysokogórska a nie jakieś niewyspanie, pogoda czy po prostu zmęczenie fizyczne. Ja jestem jednak świadomy i ta świadomość poraziła mnie jak piorun. Zatrzymuję się. Muszę uspokoić oddech i zebrać myśli w bolącej głowie. Zapominam o problemach z kolanem. Opcja schodzenia nie wchodzi w grę bo to oznacza koniec biegu... koniec imprezy. W sumie muszę się wspiąć na 2600 mnpm. To nie jest aż tak wysoko... ale dla mnie to jeszcze 700-800 metrów w pionie z objawami "choroby". Da się zrobić ale o biegu można zapomnieć. Stoję jakąś chwilę, nie wiem jaką, i ruszam pod górę z nogi na nogę. Mało pamiętam z całego podejścia. Oczy wlepione prawie cały czas w ziemię i bezsilność ogarniająca ciało mijane przez coraz większą liczbę biegaczy. W pewnym momencie mija mnie osoba tęższa ode mnie... nawet do tego doszło... moja waga nie jest już żadnym usprawiedliwieniem dla mózgu... podejmuję decyzję, że na zegarek nie spojrzę aż do końca "biegu"... żadnego myslenia o czasie. Teraz musze pokonać ból głowy, swoją słabość, kryzys aklimatyzacyjny. Byle do przełęczy, byle poczuć schodzenie na niższą wysokość.
W końcu jest. Widać schronisko Keschhute. Jeszcze trochę podejścia. To punkt przełomowy. Potem co prawda jest kilkukilometrowa ścieżka wysokogórska na poziomie 2500 mnpm i jeszcze jedna przełęcz Scalettapass także na 2600 mnpm na 60-tym kilometrze trasy.... ale te troche zejścia z Keschhute powinno pomóc.... no i sama świadomość zdobycia najwyższego punktu na trasie.
Schronisko. Pytanie od służby medycznej czy wszystko w porządku uświadamia mi, że nie wyglądam najlepiej.... ale już czuję się lepiej. Wszystko OK odpowiadam. Coś zjadam, coś piję, zapinam się pod szyje bo grad trochę pada i przenikliwy zimny wiatr ociera się o zmęczoną słońcem skórę. Sławka oczywiście ani widu ani słychu... Całe szczęście, znaczy dobrze mu idzie.
Już na podejściu dogonił nas, uczestników K78, maraton K42 który startował o 11:30 w Bergun i którego trasa pokrywa się z naszą trasą za wyjątkiem odcinka wysokogórskiego pomiędzy przełęczami - K78 wiedzie wysokogórskim trawersem do Scalettapass a K42 musi zbiec niżej do kotła i potem spiąć się na Scalettapass pokonując na tym odcinku większe przewyższenie niż K78.... w końcu zaczynali w Bergun. Zagęściło się na trasie i coraz więcej ludzi mnie pod koniec podejścia mijało - na szczęście głównie maratończycy. Teraz kiedy zaczynam zbiegać z przełęczy niżej czuję się lepiej. Wraca świadomość bólu kolana... ale jest lepiej. W miejscu, gdzie trasy K78 i K42 rozdzielają się na kilka kilometrów rozpoczyna się ów wysokogórski trawers co do którego miałem tyle obw... "jak będę wyprzedzał tutaj ludzi?". Jak bardzo groteskowo wygląda porównanie moich wcześniejszych kalkulacji w zderzeniu z rzeczywistością Ścieżkę pokonuję głównie idąc w rządku innych biegaczy. Może nawet dałoby radę poprosić aby przepuścili ale nie czuję się jeszcze na tyle "wyleczony". Kilka razy próbuje podbiegać i nawet mi wychodzi... ale o tempie tego biegu decydują inni biegacze na trawersie, których jest całkiem sporo. Jak się potem dowiedziałem, Sławek te kilometry pokonywał biegnąc - nie było jeszcze tylu ludzi w tym czasie. Na punkcie żywieniowym mijam kilka osób. Coraz częściej próbuję biec, samopoczucie coraz lepsze. Przy końcu trawersu już właściwie biegnę. Przed przełęczą znowu trasy K78 i K42 łączą się ze sobą - tym razem już na stałe, do samego końca. Pod przełęcz podbiegam mijając nawet maratończyków. Świadomość zbliżającego się zbiegu dodaje sił. Jestem na Scalettapass. Dużo straciłem ale wytrwałem. Nie wiem jaki mam czas. Konsekwentnie nie patrzę na zegarek.
Pierwszy odcinek zbiegu jest bardzo stromy. Moje kolano eksploduje za każdym razem gdy ląduję na lewej nodze. W mózgu wyryte bólem "nic ci się tam nie zerwie" świeci krwistym czerwonym kolorem. Trochę zbiegu i zatrzymanie, ochłonięcie z bólu i znowu jazda w dół. Tempo niezbyt dobre bo coraz więcej osób mnie mija. Jeżeli ultramaratończyk ma być silniejszy od bólu to właśnie dostaję lekcję tego przedmiotu. Po trzech kilometrach takiego zbiegu mogę pisać doktorat z analizy wersetu "nic ci się tam nie urwie". Gdybym zawierzył bólowi to bym schodził kuśtykając z nogi na nogę... ale ja przyjmuję go jako cząstkę aktualnego stanu mojej fizyczności i zbiegam dalej. To była kluczowa lekcja z całej imprezy.
Do mety pozostało 15km zbiegu z kilkoma podbiegami. Już nie tak stromo. Kolano boli i czuję, że bardzo ale to bardzo obciążałem do tej pory prawą nogę, która przejmowała główny impet hamowania na zbiegu odciążając lewe, bolące kolano. Prawe udo mam nabite i twarde jak skała. Na granicy samoistnego skurczu. Daje się to jednak opanować. W razie czego będę wbijał agrafkę gdyby skurcz mnie chwycił... ale to raczej taka groźba w powietrze bo ciężko by mi było się przemóc i atakować własny mięsień agrafką... nie lubię igieł Nie jestem z marines
Zahartowałem się w bólu i teraz, gdy zbieg jest łagodniejszy i wysokość coraz niższa czuję niesamowitą energię. Ukradkiem zerkając na część zegarka pokazującą tempo biegu widzę 4:15/km, czasami poniżej 4:00/km, podbiegi pokonuję zadziwiająco szybkim biegiem... mijam i mijam kolejnych biegaczy, w niektórych rozpoznaję osoby dające mi lekcję na podejściu czy na odcinku ostrego zbiegu ze Scalettapass. Nie ma na mnie silnych, towarzysz z K78 czy maratończyk z K42 nie są mi wstanie dotrzymać kroku. Kolano boli ale już nie tak, jakoś inaczej, jest całkowicie opanowane... gorzej z prawym udem, nabitym jak szynka z marketu... ale coż to w porównaniu z bólem którym żyłem jeszcze niedawno.
Do mety zostało 12km a dla mnie bieg się dopiero co zaczął. Nie czuje zmęczenia. "Choroba" zdławiona przez niższą wysokość odeszła gdzieś w nieznane. Bawię się biegiem. Bawię się z kibicami. Do mety tylko 8km... dlaczego tak szybko ? Już koniec ? Śmieję się z siebie... trzeba było tak na podbiegu a nie "wymiękać"
Jeszcze tylko 3km do mety... i nagły ostry podbieg... ani przez myśl mi nie przeszło zwolnić... choroba mijania kolejnych biegaczy, napawania się własną siłą to zasłużona strawa dla umęczonych bólem nerwów. Już słychac stadion.
Ostatni zbieg do pierwszych zabudowań. Asfalt pod butami. Nie wiem czy to nazbyt nie nachalne tak teraz szybko biec, zbyt nieuprzejme dla innych biegaczy.... ale ja tego potrzebuję. Może tak wpaść na metę i jeszcze dorobić te 21km do pełnej setki ? Nieeee.... bez przesady. Śmieję się w duchu.
Wpadam na stadion... dosłownie i w przenośni. Aplauz kibiców i ostatni zakręt przed metą.... META, META, META !!! Znowu to samo uczucie pokonania swoich słabości, poczucie siły ducha i własnych możliwości... to dla takich emocji wracamy pewnie na trasy biegowe. Zaraz, zaraz... zapomniałem o kolanie Jakby to było kiedyś, dawno temu.
Za metą ktoś na mnie wpada i chyba chce mnie pobić. Nie, to Sławek szczęśliwy i podładowany emocjami wita mnie na mecie. "No ile, no ile temu przybiegłem ? - pyta radośnie".... no nie wiem, strzelam na początek 10 minut chociaż zbyt mało mi się to wydaje....15-ście pytam ? Nie! Przybiegł 25 minut przede mną ! No to jaki miałeś czas ? A jaki ja miałem czas ? Nawet nie spojrzałem na zegar. Okazuje się, że Sławek zrobił 7:51 a ja 8:15.... Jestem zadowolony mimo, iż ze sportowego punktu widzenia ten czas znacznie odbiega od moich oczekiwań i potencjalnych możliwości.... ale jest adekwatny do moich dzisiejszych możliwości i jestem z tego powodu zadowolony... ukończyłem bieg K78 i dostałem niezłą lekcję. Dużo się nauczyłem. Jestem też dumny ze Sławka... nie wierzył mi... Teraz nie będzie już miał wymówek nawet na moje najbardziej szalone pomysły biegowe - przecież da radę
Czuję się znakomicie. Kondycyjnie bieg nie zostawił we mnie dużego śladu. W końcu to "tylko" 78km.... ale za to jakie 78km !!! Warto było przyjechać po taką lekcję pokory jaką dają góry i łaskawości jaką obdarzają tych, którzy podejmują wyzwania.
Odbieram medal i koszulkę z napisem FINISHER K78... w moich, czarno-czerwono-białych kolorach. Z niekrywaną satysfakcją będę paradował w niej dzisiaj wieczorem i jutro w czasie podróży powrotnej do domu. To mój pierwszy górski bieg i już wiem, że nie ostatni. Sukcesów sportowych w górach nie przewiduję, nawet jak zrzucę te 9kg, ale na pewno chciałbym wrócić do moich pierwszych kalkulacji... ot, taki już człowiek jest
Siedząc na murawie stadionu, popijając bezalkoholowe piwo i zajadając bany słyszymy ze Sławkiem, że wbiega "Kujawinski". Arti ? Już ? No proszę. Złamał 9 godzin robiąc zdjęcia po drodze Świetny wynik.... do przewidzenia bo budowę ma typowo siłową i bieg górski bardzo do niego pasuje... ale przewidywać to sobie można, ważne jest zrobić. Brawo Arti. Pozostał na trasie z naszej czwórki tylko mój brat... ale on raczej w granicach limitu 12 godzin przybiegnie... waga typowo nie do biegania po górach . Czekając na niego idziemy do hotelu się wykąpać i przebrać. Wracamy na stadion w zdobycznych koszulkach, rozpoznawalnych w DAVOS jak mało co tego dnia. Obserwujemy osoby które kończą swoje dystanse - nasz K78, maraton K42, 21km Nordic Walking itp. Niesamowite przeżycie patrzeć na ludzi w różnym wieku, o różnej sprawności fizycznej, różnej postury... oni wszyscy podjeli wyzwanie i czas jest mało istotny. Pokonali siebie.
Dostaję SMS od brata, że będzie o 19:45 czyli 15 minut przed limitem. No i był trochę wczesniej. Razem wbiegliśmy na metę z polską flagą. Ukończył K78 częściowo biegnąc i częściowo idąc. Wcześniej obawiałem się o niego czy aby dotrzyma limitów na poszczególnych punktach kontrolnych ale jak widać dał sobie radę. Wszyscy jesteśmy w komplecie.
Wieczorna, pożegnalna pizza, pakowanie i spać.
26.07
Śniadanie, wyjazd z Davos i po 11 godzinach podróży lądujemy w Poznaniu.
Ten bieg nauczył mnie bardzo dużo. Na ten bieg będę chciał wrócić. Ten bieg polecam każdemu niezależnie od motywacji. DAVOS to klasa sama dla siebie. Na koniec dodam, że jeden z nas na trasie spotkał innego biegacza. Od słowa do słowa padło pytanie "gdzie jest to schronisko?" a ów człowiek powiedział, że zaraz, za chwilę, za zakrętem. Dobrze znał trasę i pewnie nie był to jego pierwszy raz. Zapytany, który raz biegnie odpowiedział: 15-ty........
KONIEC
PS. Analizując swój bieg i biorąc pod uwagę lekcje jaką dostałem, mogę podsumować to następująco:
1. Waga ma kluczowe znaczenie w biegu górskim. Każdy kilogram który trzeba wtaszczyć na górę i zamortyzować podczas zbiegania robi wielką różnicę. Jeżeli jesteś silny na płaskim dystansie to nie znaczy, że tak samo będzie w górach. Osobiście mam kolejną motywację do zrzucenia zbędnych kilogramów... ale też dałem świadectwo, że nawet z BMI powyżej 25 można biegać w górach i do tego całkiem nieźle.... trzeba tylko zweryfikowac swoje sportowe oczekiwania co do czasu biegu.
2. Aklimatyzacja... tak jak literatura podaje, nie ma przed nią ucieczki. Sławek i Arti dostali za swoje pierwszego dnia ale za to podczas biegu było wszystko OK. Ja się szczyciłem świetnym samopoczuciem przez dwa dni... ale trzeciego wyszedł brak aklimatyzacji. Nie ma reguł poza taką, że aklimatyzacja jest potrzebna. Znam to dobrze z Dolomitów. Przez pierwsze trzy dni wspinania i latania po ferratach jest tak sobie... po przejściu kryzysu, zwykle drugi lub trzeci dzień, przychodzi swoboda wysiłkowa. Po pięciu dniach czuję się na górskiej trasie jak gdyby nigdy nic...tempo marszu szybsze i wysiłek mniejszy. Jadąc do Davos zdawałem sobie z tego sprawę. O ile wysokości rzędu 1000 - 1300 mnpm nie są zwykle problemem o tyle powyżej 2000 mnpm trzeba być świadomym aklimatyzacji. Można się wspomagać np. aspiryna ale nie da sie jej zastąpić. W planach miałem wczesniejszy wyjazd w Karkonosze na całodniowy trening ale nic nie wyszło. Pech chciał, że kryzys aklimatyzacyjny dopadł mnie w dniu biegu. To są góry i trzeba mieć to na uwadze. Jak po biegu, wieczorem, pakowałem swoje manatki i chciałem schować kubek... woda w nim była. Okazało się, że to moja rozpuszczona aspiryna z poprzedniego wieczora Byłem pewny, że ją łyknąłem... no cóż, szkolny błąd, ale i tak nie jestem pewien, czy zapobiegłoby to kryzysowi czy nie. Na zawsze pozostanie w sferze gdybania.
Wnioskiem może być zapewnienie sobie odpowiedniej aklimatyzacji przed imprezą tego typu.... ale jak to zrobić gdy czas jest w cenie
3. Ból. Przezwyciężenie bólu na zbiegu było dla mnie niesamowitym doświadczeniem. Kolejny kamyczek do ogródka siły psychicznej i odpowiedniej motywacji. Organizm dostał tak silny bodziec, że na drugi dzień mogłem normalnie chodzić i nic mnie w kolanie nie bolało... tylko czasami coś tam poczułem... generalnie uszczelniłem się jak łódź podwodna. Sławek uważa, że uaktywniłem wiązadło i mocno zmanipulowałem. Być może nawet przestymulowałem bólowo... i odpuściło. Zobaczymy po pierwszych treningach... na razie wygląda na uzdrowione. To wyjątkowa lekcja złożoności naszego ciała i jego adaptacji do warunków pracy. Myślę, że kluczowe znaczenie miało też przełamanie przez siłę woli bariery doznawanego bólu. Po biegu, wieczorem i na drugi dzień czułem jak zmęczony mam układ nerwowy... ból był jednak bardzo obciążającym przeżyciem ale warto było go pokonać. Kolano zostało uaktywnione podczas wysiłku jakiemu podlegało... kolejna lekcja.
Teraz to juz KONIEC.
Komentarz do artykułu Swiss Alpine Marathon Davos
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 358
- Rejestracja: 23 gru 2003, 09:43
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Poznań
- Kontakt:
Laszlo
[url]http://www.laszlo.pl[/url]
[url]http://www.laszlo.pl[/url]
- luthien
- Dyskutant
- Posty: 44
- Rejestracja: 09 lip 2009, 22:16
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: aktualnie Bruksela
- Kontakt:
gratulacje!
z przyjemnoscia sie czyta.
juz wiem gdzie bede chciala byc za rok o tej porze
pozdrowienia,
e.
z przyjemnoscia sie czyta.
juz wiem gdzie bede chciala byc za rok o tej porze

pozdrowienia,
e.
-
- Rozgrzewający Się
- Posty: 3
- Rejestracja: 24 paź 2009, 19:06
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: POZNAŃ
- Kontakt:
Witajcie,
Świetne słowa Arka "hmmm... ULTRA są jak bagno... wciągają na maxa"
To one sprowokowały mnie do napisania kilku poniższych refleksji.
Właśnie zdobyłem pewne doswiadczenie przbiegając mój pierwszy (oficjalny, regularny) maraton. Więc mogę porównać z dwoma przebiegniętymi ultara, a szczególnie z Davos.
Cóż, mam wiele refleksji jednak prawie wszystkie na plus biegu górskiego.
Mianowicie: biegałem podobno fenomenalny maraton w pięknym, w bardzo znanym mieście, z totalnie pozytywnie nakręconą masą publiki, z perfekcyjną organizacją...
Cóż jednak to jest do piękna gór, zmieniających się zapierających dech w piersiach widoków, wciąż zmieniającej się trasy, rodzaju podłoża, przeskakiwanych strumieni w obawie zmoczenia obuwia.
Powiem tak: znacznie, znacznie więcej spirytualizmu, energii, radości i uniesień dla mojej duszy przyniósł bieg w Davos. Ponadto ciągłe zmiany, urozmaicenie tempa biegu a nawet marszu dają znacznie więcej radości niż "tłuczenie asfaltu" (nawet tak egzotycznego jak nowojorski...) w tym samym założonym rytmie 42 km. Cały czas miałem w głowie założony czas do realizacji na każdą milę, każdy kilometr. Może to być i „fajne”, ale czułem bat na plecach i poczucie winy jak zwalniałem w momencie kryzysu.
Poza tym, zawsze to powtarzałem, że bieg maratoński jest b. łatwy do wzajemnych porównań i tym samym wzajemnego "szczucia" się swoimi wynikami. Czucia się gorszym czy lepszym...
. Ultra górski tego nie ma: trasa jest zbyt różnorodna, zależna od pogody i co najważniejsze to jedyna w swoim rodzaju. Walczy się tak naprawdę z samym sobą i zawodnikami będącymi wspólnie na trasie. Nie ma walk korespondencyjnych. To jest dla mnie bardzo duży plus.
Następne porównanie: nawet 5 czy 6 śmigłowców nad rzeką Hudson na starcie maratonu nie dało takich emocji i niesamowitego uniesienia jak dwa w Davos na tle Alp i przy rytmach Rydwanów Ognia Vangelisa - to było niesamowite!
Nie wiem czy uwierzycie ale po maratonie byłem znacznie bardziej zmęczony, nie wspomnę już o tzw zakwasach (w rzeczywistości mikrourazach mięśni i tkanki łącznej), które były tak silne jak nigdy. Jednak szybkie bieganie po asfalcie (w startówkach) kosztuje znacznie więcej...
Kibice w Davos jest ich mniej, ale każdy ma coś w sobie (?). Najpiękniejsze są krowie alpejskie dzwonki - magia! A kibic radośnie krzyczący gdzieś zagubiony wysoko w górach, na śniegu. Na maratonie tłum, szpaler krzyczących, po pewnym czasie nie zwraca się na nich uwagi... Ewentualnie jakaś dobra orkiestra nadaje nowy rytm biegowi...
Dlatego następnym oficjalnym biegiem będzie ultra w jakimś pięknym terenie. A na maraton to z przyjemnością wyjdę sobie z moim serdecznym kolegą "tuż za miedzę" do cudnych ścieżek Wielkopolskiego Parku Narodowego.
Na koniec kieruję się pewnym mottem, które sprawia że bieganie jest dla mnie formą utrzymywania zdrowia i robię to dla przyjemności wtedy kiedy mam czas i radość z tego! Staram się biegać nie szczując siebie i innych. Każdy dzięki tej sentencji może odnaleźć własne mistrzostwo, niezależnie od poziomu wytrzymałości! Kiedyś byłem profesjonalnym zawodnikiem, ale teraz lepiej, przyjaźniej być prawdziwym amatorem...
"Mój rekord życiowy jest moim Rekordem Świata" (Ś.P. prof. Wachowski AWF Poznań)
Sławek
Świetne słowa Arka "hmmm... ULTRA są jak bagno... wciągają na maxa"
To one sprowokowały mnie do napisania kilku poniższych refleksji.
Właśnie zdobyłem pewne doswiadczenie przbiegając mój pierwszy (oficjalny, regularny) maraton. Więc mogę porównać z dwoma przebiegniętymi ultara, a szczególnie z Davos.
Cóż, mam wiele refleksji jednak prawie wszystkie na plus biegu górskiego.
Mianowicie: biegałem podobno fenomenalny maraton w pięknym, w bardzo znanym mieście, z totalnie pozytywnie nakręconą masą publiki, z perfekcyjną organizacją...
Cóż jednak to jest do piękna gór, zmieniających się zapierających dech w piersiach widoków, wciąż zmieniającej się trasy, rodzaju podłoża, przeskakiwanych strumieni w obawie zmoczenia obuwia.
Powiem tak: znacznie, znacznie więcej spirytualizmu, energii, radości i uniesień dla mojej duszy przyniósł bieg w Davos. Ponadto ciągłe zmiany, urozmaicenie tempa biegu a nawet marszu dają znacznie więcej radości niż "tłuczenie asfaltu" (nawet tak egzotycznego jak nowojorski...) w tym samym założonym rytmie 42 km. Cały czas miałem w głowie założony czas do realizacji na każdą milę, każdy kilometr. Może to być i „fajne”, ale czułem bat na plecach i poczucie winy jak zwalniałem w momencie kryzysu.
Poza tym, zawsze to powtarzałem, że bieg maratoński jest b. łatwy do wzajemnych porównań i tym samym wzajemnego "szczucia" się swoimi wynikami. Czucia się gorszym czy lepszym...

Następne porównanie: nawet 5 czy 6 śmigłowców nad rzeką Hudson na starcie maratonu nie dało takich emocji i niesamowitego uniesienia jak dwa w Davos na tle Alp i przy rytmach Rydwanów Ognia Vangelisa - to było niesamowite!
Nie wiem czy uwierzycie ale po maratonie byłem znacznie bardziej zmęczony, nie wspomnę już o tzw zakwasach (w rzeczywistości mikrourazach mięśni i tkanki łącznej), które były tak silne jak nigdy. Jednak szybkie bieganie po asfalcie (w startówkach) kosztuje znacznie więcej...
Kibice w Davos jest ich mniej, ale każdy ma coś w sobie (?). Najpiękniejsze są krowie alpejskie dzwonki - magia! A kibic radośnie krzyczący gdzieś zagubiony wysoko w górach, na śniegu. Na maratonie tłum, szpaler krzyczących, po pewnym czasie nie zwraca się na nich uwagi... Ewentualnie jakaś dobra orkiestra nadaje nowy rytm biegowi...
Dlatego następnym oficjalnym biegiem będzie ultra w jakimś pięknym terenie. A na maraton to z przyjemnością wyjdę sobie z moim serdecznym kolegą "tuż za miedzę" do cudnych ścieżek Wielkopolskiego Parku Narodowego.
Na koniec kieruję się pewnym mottem, które sprawia że bieganie jest dla mnie formą utrzymywania zdrowia i robię to dla przyjemności wtedy kiedy mam czas i radość z tego! Staram się biegać nie szczując siebie i innych. Każdy dzięki tej sentencji może odnaleźć własne mistrzostwo, niezależnie od poziomu wytrzymałości! Kiedyś byłem profesjonalnym zawodnikiem, ale teraz lepiej, przyjaźniej być prawdziwym amatorem...

"Mój rekord życiowy jest moim Rekordem Świata" (Ś.P. prof. Wachowski AWF Poznań)
Sławek