Dopiero od niedawna (marzec) zacząłem w miarę regularnie biegać – pomijając zeszłoroczne niezbyt regularne „treningi” – i zauważyłem, że mam spory problem ze złapaniem odpowiedniego rytmu biegu (z braku lepszego określenia).
Z reguły do 6-7 km biegnie mi się słabo i dziwnie, nie mam w ogóle poczucia, że kontroluję swoje ciało, jakkolwiek dziwnie to brzmi. Dopiero od ok. 8-9 km zaczynam powoli łapać odpowiedni rytm, lepiej panować nad oddechem i kadencją itd. I tak jest właściwie od początku tegorocznego biegania – pierwsze kilometry są jak przekopywanie torfowiska w ulewnym deszczu, a od magicznej granicy mniej więcej 8 km jak ręką odjął, normalnie Kipchoge mode on

Przykład z dzisiejszej przebieżki: miało być 10km, ale do siódemki biegło mi się super fatalnie i to przy relatywnie komfortowym dla mnie tempie w granicach 5.20-5.30. Od ósmego km jest coraz lepiej, na tyle, że prawdziwą przyjemność z biegu zaczynam czerpać w okolicach jego planowanego końca. Biegnę więc jeszcze kilka okrążeń „na czuja”, kończąc – jak mi się wydawało – lekko mocniejszym finiszem. Na zegarek patrzę dopiero po powrocie do domu. Efekt – ostatnie 4 km każdy szybszy od poprzedniego, ogółem ponad 12, ostatni poniżej 4.20, a czułem, że chcę jeszcze. Absurd.
W czym tkwi problem? Zawsze biegam 1.5 km rozgrzewki w bardzo wolnym tempie + rozciąganie, może to za mało? 11 maja pierwszy start w życiu (10km), głupio by wyszło rozegrać go w takim scenariuszu, jak opisany powyżej

Nie znalazłem w internetach opisu podobnego problemu. Liczę na Waszą pomoc, z góry dzięki!