Pobiegłem z zającem, ale zostawiłem go na 35 km. Pokonałem magiczną granicę

i dowiozłem się na 3:28.
Było z nim tłoczno, ale nie nudno. Były konwersacje, dowcipy, co rozluźniało atmosferę. Co 1km pilnował tempa i informował o postępach. Wiatr był słaby, ale i tak dobrze było się schować. Urwałem się trochę przez przypadek, bo oni zostali na wodopoju a ja nie korzystałem. Jak się oderwałem to poczułem te lekkie powiewy wiatru. Na 37km pomyślałem, że zrobiłem błąd (bo trochę za wcześnie przyspieszyłem na długi finisz) ale głowa podawała. Potem na 40 km wydawało mi się, że już mam dość i kończę. Dość mocno odczułem też samotność

. No i wtedy pomyślałem, że jak będę musiał znowu zapierdzialać 4 miesiące wyrzeczeń deszcz nie deszcz, to mi siły wróciły

. Ostatnie 500m to głośny doping kibiców i ...... meta! Tak, nowy rekord życiowy i złamanie magicznego dla mnie 3:30.
Nie żałuję biegu z zającem - tak chyba lepiej. Może po prostu byłem na tyle przygotowany ile zrobiłem. W każdym razie poczułem ulgę, bo presję na złamanie miałem dużą. Ulga na mecie to pierwsze wrażenie, bo radość z dobiegnięcia choć w nieco gorszym czasie była zdecydowanie większa kiedyś w debiucie

. Nie ma też tej magii i niesamowitej historii jak wtedy, ech... Tak czy inaczej fajne przeżycie. Pytanie co teraz kiedy wszystko się już ziściło

?