W skrócie, biegam od 4 lat, od dwóch bardziej przerzuciłem się na rekreacyjne bieganie i góry, niż specjalne trenowanie pod biegi płaskie. Płaskich maratonów nie miałem zamiaru biegać w innym celu, niż treningowym, raczej bez spinania się. Nie trenuję wg planu. Jak mnie nic nie boli i czas pozwala, to robię 4-5 treningów w tygodniu w tym jedno wybieganie (max. 20-25km) i jeden akcent (tempówka lub interwały). Średniomiesięcznie w tym roku wychodzi mi przebieg ok. 180km. Ze startów w tym roku zaliczyłem Rzeźnika, Maraton Karkonoski, jedno BnO ~60km. Plus trochę płaskich, w tym Orlen lekko poniżej 4h. W wakacje mocno mi się przesunęła strefa komfortu w biegach Easy, z okolic 5'15"-5'25" na 4'50"-5'00". Stwierdziłem, że może to może być znak niezłej formy (nigdy takiego tempa E nie miałem), możliwości zejścia z życiówką sprzed dwóch lat w maratonie, zapisałem się na MW i kontrolnie połówkę w Tarczynie. Tam nabiegałem 1:30:55. Wychodzi mi z kalkulatorków, że można atakować... 3:11-3:13.
I teraz tak się zastanawiam: z jednej strony forma niezła, z drugiej strony maraton pobiegnięty na maxa to nie przelewki i bez długich wybiegań, treningów w tempie maratońskim i w ogóle całej tej maszynerii-buchalterii jakoś tak nieswojo mi się rzucać na ambitny wynik. Jako, że mam mętlik, może ktoś się wypowie i mi tym samym pomoże

Na razie opcje widzę trzy:
1. Atakować 3:15
2. Ustawić się na 3:20 i ew. w przypadku dobrego samopoczucia przyspieszać po połówce.
3. Biec zupełnie na samopoczucie i zobaczyć co się zdarzy