Ja miałam czapeczkę (chwyconą w domu w ostatniej chwili), niestety czapeczka osłania tylko głowę i oczy. Ręce, szyję, nogi i twarz od nosa w dół mam spieczone. Pół nocy nie spałam.
Teraz na mnie kolej:
Ze względu na pogodę i wizję górek zaczęłam lekko. Po 500 metrach spotkałam panią, z którą biegłam w Częstochowie. Wtedy ledwo za nią nadążałam, więc myślałam, że sobie odpuszczę jej towarzystwo, ale ze zdumieniem stwierdziłam, że tym razem, to chyba ja ją ciągnę. Biegłyśmy razem kilka kilometrów, potem zostałam sama (współtowarzyszka przybiegła kilka minut po mnie, więc biegłam nieznacznie szybciej). Mijałam górki, które na rowerze wydawały mi się ciężkie, a okazały się lekkimi fałdkami

. Nawet myślałam żeby nieco przyspieszyć, ale dobrze, że sobie odpuściłam.
Jak już pisałam, wyznaczyłam sobie pewne osoby, które chciałam wyprzedzić. Zazwyczaj się nie udaję. A tym razem pomaleńku zbliżałam się do każdej z tych osób i wyprzedzałam. Na 10 km, przy wodzie stanęła ostatnia z pań i udało się.
Niestety tuż po chwili zaczęły się schody, a w zasadzie górki. Ten podbieg w okolicach 11-12 km był zabójczy. W dodatku pod wiatr. Nie dałam rady. Przeszłam w marsz. I chyba szybciej szłam, niż bym biegła. Ktoś krzyczał, że mam przed sobą tylko dwie góry a potem już będzie dobrze. I tej myśli się trzymałam. Drugi podbieg zniosłam lepiej, choć też przeszłam w marsz. Potem było już z górki, czyli faliście

.
Nadal wyprzedzałam. Ludzie przechodzili w marsz. A mi się wydawało, że po płaskim biegnę. Czułam się jak czołg. Powoli, bez przerwy do przodu.
Ostatnie 100 metrów, w towarzystwie dopingującego mnie ssokolowa, przebiegłam jak na skrzydłach.
Czas na mecie lepszy niż w Dąbrowie Górniczej, która była znacznie łatwiejsza.
Zaskoczyłam nieco męża, który spodziewał się mnie jakieś 12 minut później. Podobno bardzo był zdziwiony jak usłyszał, że już wbiegam.