Pomalu wspomnienia z mety na Stadionie Narodowym sie zaczynaja zacierac, az tu nagle, jak grom z jasnego nieba buchnela wiadomosc o drugim , konkurencyjnym maratonie w Warszawie. Glupich nie sieja, sami rosna, a pieniadze moga poprzewracac w glowie, szczegolnie tych politycznych czy korporacyjnych.
Pozwole sobie zamiescic swoj wpis z bloga na MP:
„Na drugim maratonie w Warszawie najwięcej straci Marek Tronina” - taki jest wydźwięk niektórych komentarzy w sieci po tym, jak rozległy się pogłoski o wiosennym maratonie w Warszawie made by Orlen. Mam w tej sprawie inne zdanie – na drugim maratonie w Warszawie najwięcej straci Warszawa.
Nie wątpię, że firma z wielomiliardowym obrotem i potężnymi koneksjami politycznymi jest w stanie wydać na imprezę i jej promocję kwotę dowolną. Wytapetuje miasto na czerwono-biało i zrobi z imprezy (także maratonu) kilkudniowy teledysk na swój temat. Jej pieniądze, jej prawo, jej marketingowa impreza.
Ale gdy zastanawiam się nad tym, po co miastu (nie tylko Warszawie, każdemu) takie coś jak maraton, dochodzę do wniosku, że cele są dwa. Cel pierwszy: by jednego dnia zgromadzić wokół kilkudziesięciu kilometrów trasy pozytywną energię tysięcy uczestników, tysięcy kibiców, dziesiątków dziennikarzy, by impreza była świętem miasta, by jednoczyła. Cel drugi: by miasto miało imprezę, której ranga pozycjonuje ją w europejskiej (a najlepiej światowej) czołówce rankingu takich imprez. Przecież każdy chce być „naj”.
Ostatni maraton z metą na Stadionie Narodowym realizuje oba te cele i był już namiastką tego, jak wyobrażałem sobie ten bieg dziesięć lat temu, gdy garstka osób postanowiła w kilka tygodni reaktywować bieg, który był pośmiewiskiem całej Polski. Kto dziś uwierzy, że dziesięć lat temu maraton biegało się po Wisłostradzie w tę i nazad, a wizja tysiąca uczestników była czystą fantazją. Maraton Warszawski w pierwszej dwudziestce największych maratonów Europy? Sam w to nie wierzę. Ale to fakt.
Ktoś powie – a co to przeszkadza, żeby w Warszawie były dwa takie maratony? Mnie osobiście nie przeszkadza to nic. Tyle, że to niemożliwe.
Po pierwsze – w polskich warunkach klimatycznych udział w maratonie jest o wiele łatwiejszy jesienią (po lecie) niż wiosną (po zimie). To nie przypadek, że trzy największe polskie maratony odbywają się w odstępie dwóch tygodni we wrześniu (Wrocław, Warszawa) i październiku (Poznań). Ludziom – zwłaszcza debiutantom, a przecież to nich opiera się ilościowy rozwój imprez – łatwiej jest trenować przez wiosnę i lato. I co prawda oznaczałoby to, że żaden maraton na wiosnę nie zagrozi dobremu maratonowi jesienią gdyby nie fakt, że mamy jeszcze rosnącą grupę biegaczy, którzy debiut w maratonie mają już za sobą. W Polsce to pewnie grupa ok. 15 tysięcy biegaczy. I dla nich alternatywa – wiosna czy jesień – staje się realna.
Proszę mnie dobrze zrozumieć – najlepiej nawet rozreklamowany bieg maratoński na wiosnę nie ma szans na frekwencyjne konkurowanie z jesiennym Maratonem Warszawskim. Tyle, że zamiast 10-12 tysięcy na mecie w roku przyszłym (jak najbardziej realna liczba, padająca w rozmowach między biegaczami) będziemy ich mieli o jedną trzecią mniej. Powód? Bo wiele osób „zaliczy” maraton w Warszawie na wiosnę i nie będzie miało żadnego powodu, by zrobić to jesienią. A że będzie uczestniczyć w marketingowej imprezie marki paliwowej, a nie w czymś, co budowano latami nie będzie miało dla nich żadnego znaczenia.
Gdyby było tak, że dwa maratony w jednym mieście to lepiej niż jeden to zapewne kultura „multimaratonowa” już dawno stałaby się faktem w wielu miastach świata. Nawet takich, gdzie problemem nie jest pozyskanie jak największej liczby biegaczy, ale pomieszczenie wszystkich chętnych na trasie. Dlaczego Londyn, Berlin czy Nowy Jork nie organizują dwóch albo i trzech maratonów w różnych porach roku skoro chętnych do startu mają trzy razy tyle, co miejsc na liście startowej? Czy nie dlatego, że nie chcą „rozwadniać” znaczenia i roli swojego głównego maratonu?
Pewnie wiele wciąż osób uważa, że na takiej sytuacji straci raczej „Marek Tronina”, a nie Warszawa. Cóż, tych, którzy uważają, że motorem napędowym osób pracujących w Fundacji „Maraton Warszawski” jest zysk ekonomiczny i tak zapewne nic nie przekona. A rozumiem, że głównie takie straty mamy na myśli. Ale może warto zastanowić się co straci Warszawa?
Imprezę z udziałem 10-12 tysięcy maratończyków (a docelowo, w perspektywie lat pięciu, pewnie 15-20 tysięcy), która dałaby jej miejsce w pierwszej dziesiątce maratonów w Europie. Tylko tyle. I aż tyle. Bo nie ma cudów – to, co wielu uważa za zdrową konkurencję (czyli dwa maratony w jednym mieście) jest konkurencją pozorną. Wbrew powtarzanej ostatnio opinii „konkurencja zawsze jest dobra” - konkurencja nie zawsze jest dobra. Pokazały to przykłady nielicznych miast, w których do tej pory porywano się na organizację dwóch maratonów. W tym roku zrobił to Sztokholm z okazji stulecia maratonu olimpijskiego w tym mieście. Efekt? Spadek frekwencji w biegu głównym. Na pewno tego chcemy?
Trudno poza tym twierdzić, że konkurencja między maratonami nie istnieje w kraju, który pod względem liczby organizowanych maratonów przoduje w rankingach światowych. Warszawa konkurowała do tej pory z Poznaniem, Wiedniem, Pragą, Berlinem, Wrocławiem czy Budapesztem. Teraz Warszawa ma jeszcze konkurować z Warszawą?
A czy gdy w Warszawie pojawi się trzeci i czwarty maraton (dlaczego nie – bez trudu mogę sobie wyobrazić kolejne firmy, które też będą się chciały pokazać na ulicach miasta, bo przecież mieć własny maraton w Warszawie to piękna perspektywa) to wszyscy – na czele z Warszawą - będziemy mieli z tego jeszcze więcej korzyści? I wcale nie uważam, by taki scenariusz był czymś nieprawdopodobnym.
A na koniec mój pomysł. Konstruktywny. Trochę mój, choć wiem, że inni też o nim mówią. O ile uważam, że drugi masowy maraton w Warszawie jest nieporozumieniem, o tyle uważam, że wiosenny maraton (Orlenu czy jakiekolwiek inny) może doskonale przyczynić się do promocji idei maratonu i miasta w ogóle. W jaki sposób? Wtedy, gdy wzorem biegów maratońskich w Japonii będzie biegiem z udziałem zaproszonej elity (100-150 zawodników). Rywalizacja na najwyższym światowym poziomie (a rozumiem, że o to w imprezie Orlen ma chodzić – podobno ma to być najszybszy bieg w Europie, ergo – na świecie). Do tego – masowy bieg na 10 kilometrów, który ma szansę zgromadzić tłumy bo dobrej dyszki na wiosnę w Warszawie nie uświadczysz. A wtedy, zafascynowani widokiem gigantów maratonu amatorzy, powiedzą: hej, my też chcemy przebiec ten dystans. Jesienią. W Maratonie Warszawskim. I mamy 5 najlepszych miesięcy roku, by się do niego przygotować. A Warszawa – maraton na kilkanaście tysięcy biegaczy oraz splendor najszybszego maratońskiego miasta na kontynencie.
Wiem, że wiele osób podchodzi do tego zagadnienia w kategoriach „pakietu startowego”. W uproszczeniu – Orlen zrobi niskie wpisowe, a w pakiecie będzie masa gadżetów (trywializuję, ale celowo). A w Maratonie Warszawskim za 100 złotych jest sam start i już. Problem w tym, że Orlen może zrobić bieg nawet za darmo, bo jest komercyjną firmą, którą na co dzień większość Polaków przeklina za windowanie cen paliwa. Fundacja zaczynała od zera i organizację imprezy finansuje samą imprezą. Poza tym spójrzmy prawdzie w oczy – wpisowe w maratonie o takiej skali na poziomie 25 euro to rzecz w praktyce w Europie niespotykana. To po prostu jest niskie wpisowe. W tym roku (2012) Fundacja mogła spokojnie podnieść wysokość opłaty startowej tłumacząc to olbrzymimi kosztami wynajęcia Stadionu Narodowego – ludzie i tak by zapłacili za możliwość finiszowania na Narodowym. Nie podniosła – wpisowe zostało takie samo jak rok i dwa lata temu. Piewcy „wysokiego wpisowego w Warszawie” nawet się na ten temat nie zająknęli. Może więc „zysk za wszelką cenę” nie jest motywem działania FMW??
Orlen nie jest zbawcą polskiego biegania, podobnie jak nie jest nim Marek Tronina. Ale gdy dziesięć lat temu polskie biegi uliczne były śmiesznym hobby garstki osób, to nie Orlen rzucił hasło „zrobimy wielki maraton w Warszawie”. Zrobiła to grupa osób z Troniną na czele. I trudno uwierzyć, żeby kierowała nimi chęć „zysku za wszelką cenę” kiedy na starcie z trudem dawało się zebrać pół tysiąca biegaczy. To, że teraz zbliżamy się do imprez o skali 10 tysięcy uczestników to efekt tamtej decyzji i podjętego ryzyka – także biznesowego. A to, że teraz Orlen chce zrobić komercyjny (czyli taki, który służy promocji marki, bo nie miejmy wątpliwości, że o to w tym projekcie będzie chodzić) jest możliwe właśnie dzięki temu, że ludzie tacy jak Marek Tronina dekadę temu zaryzykowali i postawili na konia, który wyglądał na kulawego. Jak ten koń wygląda dziś – widzieliśmy 30 września na Stadionie Narodowym. I choćby z tego powodu – wdzięczności i szacunku wobec wszystkich, którzy wyprowadzili polskie biegi uliczne na szerokie wody – to Orlen powinien zaproponować współpracę organizatorom polskich biegów (niekonieczne FMW, bo Orlen mógłby być sponsorem maratonu w każdym innym mieście), a nie wydawać z siebie groźne pomruki.
I ostatnia rzecz. W kilku miejscach w sieci można przeczytać, że „szkoda, że nie mogą się (FMW i Orlen) dogadać”. O ile wiem, to takie rozmowy były, ale warunki włączenia się Orlenu w Maraton Warszawski zostały przez PKN zdefiniowane w taki sposób, że nikt, kto przeszedł drogę taką jak Tronina, nie zgodziłby się na nie. Z szacunku dla samego siebie.
Drugi maraton w Warszawie to nie głupota tylko ekonomia. Jeśli dobrze pamiętacie, w ostatnim maratonie wystartowało ponad 7 tys. osób, Jeśli pomnożymy to przez 100zł wpisowego da to nam 700 tys. zł + kasa od sponsorów, reklama etc etc. Czysty zysk a ludzi do biegania nie zabraknie..