Odkopuję
U mnie chyba kryzys wieku średniego Jeśli można go przechodzić trochę wcześniej, znaczy w wieku 35 lat Trochę również zazdrościłem siostrze, która miała już za sobą start w maratonie i też chciałem dokonać czegoś "wielkiego"
W lipcu 2017 wstałem z kanapy będąc w stanie przebiec ciągiem 5 km (tempem 6:00), więc było nie najgorzej z moją kondycją. Plan był jasny od początku- maraton - żeby udowodnić sobie, że potrafię. Do tego miało to być osiągnięte w rok i jak najmniejszym wysiłkiem :D Jak okrzepłem, to od września biegałem sobie 10 km raz w tygodniu. Potem było to 12, a czasami 15 km. W kwietniu 2018 pierwszy HM, kolega mnie namówił, choć nie czułem się przygotowany - 1h53min - co uważam za dobry wynik, biorąc pod uwagę, że biegałem raz w tyg. Od kwietnia do sierpnia 2018 były to już 2 treningi w tygodniu, z czego jeden dłuższy na 15-20 km, wpadła też jedna 30 i...tragedia. Kontuzja na miesiąc przed maratonem...
Frustracja ogromna, powrót do biegania w połowie października i treningi 2-3 razy w tygodniu, potem już regularnie 3 razy (z tym, że najdłuższe wybieganie to miałem 25 km). Początek września 2019, 3 tyg do maratonu, a mnie łapie choroba. Mięśnie bolą okrutnie, ciężko wstać z łóżka. Przed samym startem jeszcze czuję jej skutki, ale startuję. W głowie podjąłem decyzję - złamię 4h, będzie bajka, wpadnę w przedział 4h-4h15 - jest ok, 4h15-4h30 - trzeba będzie powtórzyć za rok. Słabszego czasu nawet nie brałem pod uwagę.
Na mecie, po kryzysie i pchaniu ściany, melduję się z czasem 4h11min - satysfakcja ogromna. Cel zrealizowany i najważniejsze - nie będę musiał tego powtarzać :D Gdyby było parę stopni mniej (grzało w czaszkę 26 stopni), to 4h może by pękły.
W kwietniu 2020 miałem łamać 100min w HM i pewnie dałbym radę, ale sytuacja jest jaka jest... I chyba doszedłem do momentu, w którym mówię pas - czas pobiegać trochę dla funu, a nie z zegarkiem w ręku.
Pierwszy maraton - z jakich powodów?
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 410
- Rejestracja: 15 cze 2018, 10:35
- Życiówka na 10k: 34:46
- Życiówka w maratonie: 2:43:25
Nie widziałem wcześniej tego wątku ale skoro został odkopany to się dopiszę.
Zadebiutowałem we wspomnianym tu już (przez neevle) maratonie lubelskim. Był rok 2013, miałem 33 lata i nie pamiętam żeby stały za tym jakieś szczególne motywacje. Po prostu dla mnie była to część długotrwałego procesu odrywania czterech liter od kanapy, do tego w mieście zaczynał się boom na bieganie no i kolega mnie namówił: "Skoro jesteśmy biegaczami i pod nosem organizują nam maraton to nie może nas tam zabraknąć". Potraktowaliśmy to jako fajne wyzwanie, w tamtych czasach nie było jeszcze setek różnych biegów, a przynajmniej nic o nich nie wiedzieliśmy więc wydawało nam się to nowe i świeże.
Uzbroiliśmy się więc w plan treningowy z cyklu 12 tygodni do maratonu i jazda. Trzeba zaznaczyć że nie zaczynałem tak zupełnie od zera. W latach 2010-11 biegałem trochę na bieżni mechanicznej przy okazji wizyt na siłce, tak ze 3x tydzień kręciłem sobie przebieżki do 10km. Potem w 2012 wiele miesięcy przerwy bo urodziło mi się dziecko. Do biegania wróciłem jesienią i w listopadzie miałem zadebiutować w zawodach na dychę ale przez kontuzję stopy nic z tego nie wyszło. W końcówce roku wróciłem na bieżnie mechaniczną i kręciłem tak przez niemal całą zimę 2012/13, na zewnątrz biegałem sporadycznie. W lutym debiut w zawodach na 10km, poleciałem to w 43 z sekundami w bawełnianych dresach i trzech bluzach z szalikiem bo wydawało się że 3 stopnie powyżej zera to arktyczny chłód. Potem zacząłem robić ten dwunastotygodniowy plan który zakładał trzy lub cztery treningi w tygodniu, ale chyba same rozbiegania bo nie pamiętam żadnych akcentów. Biegałem z jakąś aplikacją na telefon, który niestety często gubił sygnał GPS ale jakoś się to kręciło. W kwietniu 2013 kolejny start na dychę i czas 40:XX. Później w maju zaliczyłem jeszcze dwa budujące psychę treningi coś koło 36km i 8 czerwca stanąłem na starcie I Maratonu Lubelskiego. Był piękny bezchmurny dzień, pełna lampa, górzysta trasa więc co mogło pójść nie tak? Oczywiście nie miałem że sobą żadnego żelu bo przecież organizatorzy zapowiadali obfite bufety na trasie więc po co targać własne żarcie. Ruszyłem gdzieś ze strefy na 4h, lekko łatwo i przyjemnie. Pierwsza dycha w ponad 50 minut, potem wyprzedziłem grupę na 3:45 i przez większość biegu leciałem gdzieś pomiędzy grupami na 3:30 i 3:45. Podjadałem jakieś kawałki bananów na punktach, piłem wodę ale jednak upał, górki trochę mnie poskładały. W okolicach 36km zaliczyłem spory zjazd energetyczny, dogonił mnie pejs na 3:45. Na szczęście trafił się zaraz punkt żywieniowy z cukrem, zapakowałem kilka kostek do paszczy i lekko odżyłem, na tyle żeby się doturlać do mety kilkadziesiąt sekund za pejsem na 3:45. Ale te ostatnie kilometry bolały jak cholera, chyba był to mój najtrudniejszy bieg, frycowe debiutanta.
Zadebiutowałem we wspomnianym tu już (przez neevle) maratonie lubelskim. Był rok 2013, miałem 33 lata i nie pamiętam żeby stały za tym jakieś szczególne motywacje. Po prostu dla mnie była to część długotrwałego procesu odrywania czterech liter od kanapy, do tego w mieście zaczynał się boom na bieganie no i kolega mnie namówił: "Skoro jesteśmy biegaczami i pod nosem organizują nam maraton to nie może nas tam zabraknąć". Potraktowaliśmy to jako fajne wyzwanie, w tamtych czasach nie było jeszcze setek różnych biegów, a przynajmniej nic o nich nie wiedzieliśmy więc wydawało nam się to nowe i świeże.
Uzbroiliśmy się więc w plan treningowy z cyklu 12 tygodni do maratonu i jazda. Trzeba zaznaczyć że nie zaczynałem tak zupełnie od zera. W latach 2010-11 biegałem trochę na bieżni mechanicznej przy okazji wizyt na siłce, tak ze 3x tydzień kręciłem sobie przebieżki do 10km. Potem w 2012 wiele miesięcy przerwy bo urodziło mi się dziecko. Do biegania wróciłem jesienią i w listopadzie miałem zadebiutować w zawodach na dychę ale przez kontuzję stopy nic z tego nie wyszło. W końcówce roku wróciłem na bieżnie mechaniczną i kręciłem tak przez niemal całą zimę 2012/13, na zewnątrz biegałem sporadycznie. W lutym debiut w zawodach na 10km, poleciałem to w 43 z sekundami w bawełnianych dresach i trzech bluzach z szalikiem bo wydawało się że 3 stopnie powyżej zera to arktyczny chłód. Potem zacząłem robić ten dwunastotygodniowy plan który zakładał trzy lub cztery treningi w tygodniu, ale chyba same rozbiegania bo nie pamiętam żadnych akcentów. Biegałem z jakąś aplikacją na telefon, który niestety często gubił sygnał GPS ale jakoś się to kręciło. W kwietniu 2013 kolejny start na dychę i czas 40:XX. Później w maju zaliczyłem jeszcze dwa budujące psychę treningi coś koło 36km i 8 czerwca stanąłem na starcie I Maratonu Lubelskiego. Był piękny bezchmurny dzień, pełna lampa, górzysta trasa więc co mogło pójść nie tak? Oczywiście nie miałem że sobą żadnego żelu bo przecież organizatorzy zapowiadali obfite bufety na trasie więc po co targać własne żarcie. Ruszyłem gdzieś ze strefy na 4h, lekko łatwo i przyjemnie. Pierwsza dycha w ponad 50 minut, potem wyprzedziłem grupę na 3:45 i przez większość biegu leciałem gdzieś pomiędzy grupami na 3:30 i 3:45. Podjadałem jakieś kawałki bananów na punktach, piłem wodę ale jednak upał, górki trochę mnie poskładały. W okolicach 36km zaliczyłem spory zjazd energetyczny, dogonił mnie pejs na 3:45. Na szczęście trafił się zaraz punkt żywieniowy z cukrem, zapakowałem kilka kostek do paszczy i lekko odżyłem, na tyle żeby się doturlać do mety kilkadziesiąt sekund za pejsem na 3:45. Ale te ostatnie kilometry bolały jak cholera, chyba był to mój najtrudniejszy bieg, frycowe debiutanta.