Niedziela, 6. czerwca 2010r.
"Maraton Metropolii Toruń-Bydgoszcz"
Start Time: 9:04
Total Time:
4:17:10
Distance:
Maraton
Miejsce: 233/517, kat. M18: 26
Average HR: 167
Highest HR: 185
Kcal: 4058
Relacja:
8. rano wyjazd autobusem ze stadionu "Zawiszy" w Bydgoszczy. Dojazd na miejsce, pozostaje jeszcze 20 minut na ostatnie przygotowania, ustalenie strategii i ustawienie się między balonami z czasem. Padło na strefę pomiędzy 3.45 - 4:00. Start tuż po godz. 9.
Rozpocząłem dość niespokojnie. Dotknął mnie nieprzyjemny ucisk w obu nogach od stóp po kolana, chciałem poluzować buty, ale to symptom nierozgrzanych mięśni, nieprzepłukanych i jeszcze nienasmarowanych. Nogi uzyskały swoje optimum przy 4km.
Teraz biegłem spokojnie i równo kilometr za kilometrem po 5:30. Odwiedzałem każdy punkt nawadniania, które z resztą były rozmieszczone bardzo gęsto (co 3-4km?). Słońce miałem z plecami, więc przede mną stworzył się mój cień i robił za mojego wirtualnego partnera. Dało mi to fajne skupienie, rytm jak w zegarku.
Około 15km przyszedł czas na piknik. Zjadłem kolejno 3 batoniki, banany z bufetu, popijałem pobranym czerwonym poweradem i wodą. Ten czas dosłownie jak na wycieczce, podziwianie krajobrazów, patrzenie w niebo, piękne słoneczko, rozmyślania.
Na 22-23km zastanawiałem się, gdzie (jak daleko za mną) może być balon na 4:00. Tuż za 24km okazało się, że mam go za plecami. Mówię sobie koniec wycieczki, czas się skupić. Złapałem rytm grupy Pace'a. Zostawiłem ich na bufecie z zamiarem zrobienia dystansu na zapas. Tu w zasadzie rozpoczął się bieg w maratonie. Pełne skupienie, mocno naciskałem na przód stopy, jakby na gaz w samochodzie. Wyprzedzałem osobę, za osobą. Do człowieka w żółtym, to był mój cel. Dobiegłem, potem z człowiekiem w żółtym dobre parę minut i dalej znowu sam.
28-29km głowę atakują wymówki, polecenia "wystarczy", że nogi bolą i palą. Krzyczę: nie ma!, a z drugiej strony użalam się jaki to ja biedny. Jadę dalej. Tuż przed trzydziestką ciężar na głowie staje się nie do zniesienia. Mijam tabliczkę: "Maraton: 30km", mija mnie balon 4:00. Odpuszczam.
Od 31-32km truchtam z nadzieją, że siły jeszcze wrócą, balon z czwórką jest jeszcze nie daleko. Ale nie, zostaje już truchtanie. Myślałem jeszcze czy nie przejść w marsz, bo widzę co po niektórych, że maszerują maszerują, a później wypalają do przodu. Z tym, że potem znowu maszerują i mijamy się i tak po 5 razy. Marsz odpada. Na ostatnią dychę została mi 1h 10min, żeby zmieścić się w 4:00.
Ostatnie kilometry to już pełzanie. Kilometr wychodził mi po 7:30, a nawet 8. Odliczałem na palcach ile jeszcze do mety, 5-4km wydawało mi się takim wielkim dystansem. Dużo dali mi kibice w końcówce, dosłownie dodawali skrzydeł. Na metę dotarłem na spokojnie, bez finiszu.