5x 1,5km po ~3'30, p. 2'
trening bez przygód? strata czasu.
connect klik, żeby zobaczyć jak mimo wszystko równo tętno szło pod koniec.
aby uniknąć problemów z kolką, dzisiejszy posiłek przed treningowy zjadłem o 10:30. do 14:40 (czyli rozpoczęcia akcentu) już nic nie jadłem. i po 13 byłem już głodny.
pogoda o kant dupy potłuc. pół dnia padało. a jak przestało to wiało tak, że łeb chciało urwać. nie wiem w sumie co gorsze, bieganie całego interwału pod wiatr czy co pół kółka być wybijanym z rytmu.
generalnie od samego wyjścia z pracy wiedziałem, że bez problemów się nie obejdzie.
pierwsza sztuka typowo na dogrzanie. gdzieś tam w głowie chyba miałem zakodowane, że nie mogę przewieźć tempa, bo będą ciężary. z drugiej strony jakoś nie byłem w stanie biec dosyć równym tempem po te 3'30. raz szybciej raz wolniej. ale zleciało nie wiadomo kiedy i dosyć ładnie mimo wszystko. przerwy miały być w truchcie bo zimno, ale wyszło słońce i było dosyć przyjemnie więc przeszedłem w marsz.
a po 1'30 przerwy mnie zakręciło w brzuchu i musiałem się schować w krzaki. więc się zeszło do 3' przerwy. trudno.
drugie to jest droga przez mękę. raz, że po wyjściu z krzaków trzeba ruszyć. dwa, że początek z górki. a trzy, że zaczyna się odcinek z dwoma podbiegami i wiatrem centralnie w pysk. tak po chamsku prosto w ryj. no nie szło tego uciągnąć. byłem jeszcze na jakieś tam świeżości, to próbowałem walczyć. pierwszy podbieg pokonany i zapas ze startu został zniwelowany. wiało tak cholernie, że nawet z górki nie szło nic nadrobić, zwyczajnie stawałem w miejscu. gdzieś tam pod drodze odbił km (całkiem nieźle jak na warunki) ale końcówka to już dramat. i pod górę i pod wiatr. starałem się mocno lecieć ale nic nie dało w sumie. szkoda tracić siły.
2' przerwy w marszu.
trójeczka to początek na wypłaszczeniu i później z lekkiej górki. luźno, bez konieczności piłowania bo zaraz zakręt i trzeci podbieg na tej pętli. jakoś go pokonałem i drugie koło rozpoczynam. czyli lekko z górki i z wiatrem. więc co na podbiegu straciłem to spokojnie udawało się metodycznie wyciągnąć. bez wiatru i podbiegów to szło fajnie i równo. tempo nie męczyło, ale i tak nie umiałem jakoś go utrzymać. kilometr odbił i zaczynał się minimalny podbieg, w sumie mało inwazyjny. ale raz, że jakby coś w boku się zaczęło dziać, a dwa zaraz po zakończeniu po raz drugi musiałem wskoczyć w krzaki.
więc tym razem 3' przerwy.
czwarte rozpoczynam prosto z krzaków, hehe. tym razem lekko z górki, jeszcze z wiatrem. idzie ładnie i mocno, jakoś zbytnio nie czuję zmęczenia (mimo wydłużania przerw). powtórzenie pod kontrolą. kilometr łapie w punkt. zaczyna się prosta pod wiatr. i dzieje się coś, co się stało na ostatnich zawodach. podbieg, staram się biec cały czas mocno bez luzowania i zaczyna się kolka. tak, w trakcie mocnego biegu pod górkę. nie wiem. czy przy jakiś tam poziomie zmęczenia przestaje oddychać, spinam się, pochylam pod górę. nie wiem.
na szczęście nie jest to bardzo mocny ból skutkujący przerwaniem, ale jest już jakiś tam dyskomfort. odcinek z górki lecz nie udaje się podgonić strat.
2' przerwy, gdzie staram się wyrównać oddech i uciskam bok, żeby puściło. została ostatnia sztuka aż żal przerywać.
początek ostatniego to lekki podbieg, gdzie staram się ruszyć jak najżwawiej przy jednoczesnym luzie. dalej jest wypłaszczenie i z górki, gdzie próbuję trochę dać luźnie nogę aby podgonić, bo tam koło 3'40 się kręciło. kończy się ten kawałek drogi, zakręt i pod górkę. powtórka z rozrywki. mocniejszy podbieg, ból w boku. pozamiatane. początek mojej pętelki, czyli z wiatrem i z górki. złapało kilometr. no nic, żebym miał się zesrać po raz trzeci to teraz już nie odpuszczę. kolka już zwyczajnie boli, ale staram się jeszcze docisnąć, żeby te ostatnie 500m wyszły w punkt. i nawet się udaje.
czas na wnioski i przemyślenia:
- krzaczki to zapewne efekt musli z owocami, które zjadłem... wczoraj (14.09) na śniadanie o 7 rano.

i mimo, że dzisiaj pracy dbałem o to, aby nic nie zalegało w jelitach, to mnie chyba zwyczajnie "ruszyło" to co tam zalegało. dramat ale jelita też muszą się nauczyć pracować w stresie
- dzisiaj wyłącznie białe pieczywo i biały ryż. twaróg z bananem o 5:30 raczej nie miał wpływu na kolkę, która się pojawiła o 15. tak samo jak ten posiłek o 10:30. jeśli idę biegać głodny to też coś mówi.
ostatnie spożywane picie to woda o ~13:40 gdy popijałem tabsa kofeiny. i to też niedużo małymi łykami. później tylko płukanie ust po rozgrzewce.
- kolki obstawiam mają coś wspólnego albo z oddychaniem albo ze słabymi mięśniami. bo skoro to się dzieje na jakimś stopniu zmęczenia i zaczyna się pojawiać ten sam schemat to daje do myślenia.
- mam problem z wejściem i utrzymaniem tempa w takich warunkach. ja jestem ciepłolubny i takie bieganie pod wiatr mnie studzi, co powoduje niemożność płynnego biegu czy też utrzymania prędkości. a jak chce przyspieszyć, to się czuje "sztywny"
a z pozytywów:
- mimo warunków takie 1,5k po 3'30 to takie tempo przyjemne w odbiorze. mimo wariacji z przerwami weszło ciekawie. podejrzewam, że przy równych przerwach 2' ale bez tego wiatru zabierającego moc, mogłoby wejść tak samo lub nawet lżej.
- coraz częściej też myślę o powrocie na siłownię, żeby się trochę wzmocnić. czy to korpus czy to nogi chociażby.
jakby na to spojrzeć, to minusów jest więcej niż plusów. ale jestem zadowolony. trudności na trasach były są i będą. nie zawsze jest super fajnie. i jak widać, lepiej się pomęczyć na takiej pętli niż bieżni, bo chociaż tutaj krzaki są i nie ma ludzi.
