Jak wspomniałem w pierwszym tutaj poście mam za sobą pierwszy zorganizowany bieg na dystansie 5 kilometrów. Tak to mniej więcej wyglądało

:
Zadebiutowałem w moim pierwszym biegu, w pierwszej zorganizowanej imprezie biegowej, która odbyła się na dystansie
5 kilometrów. Taki odcinek (a nawet dłuższy, bo robiłem po 6 km) bezproblemowo pokonywałem podczas moich codziennych wybiegań, więc doszedłem do wniosku, że spokojnie mogę spróbować swoich sił na zawodach. Okazja nadarzyła się 23 lipca w malutkiej miejscowości
Abbeyshrule, oddalonej od Longford o około 20 kilometrów. Tak się złożyło, że byłem już tam wcześniej na początku maja podczas oględzin 12 wiecznego opactwa, więc mniej więcej wiedziałem, czego mogę się spodziewać, jak położona jest ta wioska i w jakich warunkach przyjdzie nam rywalizować. Dodatkowo pomocną informacją okazał się być profil tej imprezy na Facebooku, gdzie za pomocą zdjęć zilustrowana została cała 5 kilometrowa pętla. Jako ciekawostkę można podać fakt, że ściganie odbywało się w nie byle, jakim miejscu, ponieważ Abbeyshrule w 2012 roku zwyciężyło w prestiżowej konkurencji na najczystsze miasto w Irlandii – ,,Tidy Towns’’. Parę dni wcześniej był tam nawet z tej okazji prezydent kraju Michael D. Higgins.
Dzień zawodów okazał się pochmurny, wietrzny i deszczowy. W normalnych warunkach każdy na tego typu pogodę psioczy, ale dla biegacza taka aura jest więcej niż zadowalająca. Przy dobrej rozgrzewce i w trakcie wyścigu wszelakie zimnoty i niedogodności znikają i człowiek koncentruje się już tylko na samym biegu.
Start wyznaczony został w samo południe, a zapisy rozpoczynano od godziny 10. Przyjechałem na miejsce tuż przed 10, zaparkowałem samochód na głównej ulicy, centralnie przed wejściem do @Rustic Inn. Po 5 minutach miałem już numerek startowy, po ówczesnym wypełnieniu wniosku rejestracyjnego i wpłaceniu €10.
Zawodników jak na lekarstwo, myślę sobie:
,,Przegoniła wszystkich kapryśna pogoda? Pobiegniemy w dziesięciu? Wszystko odwołają?’’ – no cóż, rozterki nowicjusza. Posiedziałem trochę w aucie, porozmyślałem nad strategią biegu (strategią? Hehehe), zjadłem coś, aż w końcu wbiłem się w mój biegowy strój, założyłem pulsometr i poszedłem na małe rozeznanie w pobliżu startu. Obawy o brak ludzi okazały się bezpodstawne, nagle zjawiło się ich dosyć sporo (organizator na Fejsie szacował, że powinno być ponad 100 i gdyby tak się stało byłby niezmiernie uradowany), więc rywalizacja szykowała się przednia.
O 11:45 wszyscy zebraliśmy się na linii startu w celu odbycia
,,run briefingu’’. Koleś po krótce objaśnił jak wygląda trasa i parę minut przed startem każdy zwarty i gotowy szykował się do gonitwy. 100 metrów za nami (biegnącymi na 5 km) ustawił się grupka, która miała za zadanie pokonać 10 km, czyli musieli zrobić dwie 5 km pętelki. Jaka była moja strategia? Przede wszystkim nie dać się zwariować i nie ponieść się emocjom, bo zbyt szybka szarża na początku byłaby zgubna i wiązałaby się najpewniej z moją powolną śmiercią w trakcie biegu, aż po całkowite zejście na mecie… A więc spokojnie, zerkać, co robią inni i sunąć przed siebie swoim tempem. Stanąłem w drugim rzędzie, nastawiłem stoper, poprawiłem pulsometr i nerwowo wyczekiwałem…
BIEG
3, 2, 1 i bach! Towarzystwo ruszyło! Mój plan runął praktycznie od razu. Po krótkim tamowaniu przez jakiś maruderów, oswobodziłem się z tłumu i pognałem ile fabryka dała! Nie no, spokojnie. Ruszyłem dość żwawo, ale w granicach rozsądku. Niemniej jednak praktycznie od razu znalazłem się w czołówce. Po pierwszym kilometrze byłem nawet na 7 pozycji, tych z przodu wiedziałem, że nie jestem w stanie dogonić, ale też jasne było, że zdecydowana większość biegnących mnie nie wyprzedzi.
Zbiegliśmy z asfaltu na drogę szutrową i wtedy zaczęło do mnie docierać, że narzuciłem sobie zbyt szybkie tempo, o wiele szybsze niż moje dotychczasowe parkowe biegi. Zerkam na zegarek: puls 220! ,,O rany!’’ - myślę sobie – ,,Zwalniam, kosztem nawet tego, że będę tracił pozycje’’. Choć z drugiej strony dalej byłem w okolicach 10 placu, więc i tak nie powinno być źle. Biegłem troszkę spokojniej, lecz w dalszym ciągu w granicach przyzwoitości, to jest, na tyle szybko, że wyprzedziło mnie zaledwie kilka osób (jak się okazało, część z tej grupki, która startowała na 10 km). Ostatni koleś ,,połknął’’ mnie tuż po stoisku z wodą – przez pewien moment biegliśmy ramię w ramię, ale najwidoczniej on lepiej rozplanował ten bieg, bądź też był bardziej doświadczony (a miał co najmniej 10 lat mniej ode mnie), co nie było trudne, biorąc pod uwagę mój debiut.
W okolicach połowy dystansu zostałem sam. Ci z przodu na tyle się oddalili, że dopaść ich było niemożliwością, a tych z tyłu w ogóle nie słyszałem, więc musieli być sporo za moimi plecami (jak się okazało, rzeczywiście byli). Oddychałem bardzo ciężko, ale regularnie – nie było jednak wyjścia, musiałem podołać i dzielnie zmierzyć się z ostatnimi metrami. Dodatkowo przeszkadzał mi pulsometr na piersi, regularnie zsuwający się na brzuch, co było irytujące i powodowało lekki dyskomfort.
Ostatni fragment trasy znów prowadził po asfalcie. Przelecieliśmy przez mały mostek, zerkam na czas a tam dopiero 17 minut (według moich obliczeń na mecie miałem się zameldować w okolicach 25 minut) … Biegłem o wiele szybciej niż zakładałem, w związku z tym zmęczenie było już dość spore. Oddech stał się intensywniejszy, nogi ociężałe, brzuch twardszy. Puls jednak spadł i się na szczęście unormował (poniżej mojego maksymalnego).
Minąłem zaparkowanego Jeepa Gardy i gdy zauważyłem linię naszego startu, a w dalszej perspektywie upragnioną metę, to wiedziałem, że się nie dam, i że nikt mnie już nie wyprzedzi. Finiszowałem samotnie, w towarzystwie braw i mobilizujących okrzyków ludzi zgromadzonych na mecie. Mój czas:
21 minut i 42 sekundy. Miejsce w końcowym rozrachunku:
10. W sumie było 137 biegaczy, tak więc plasując się, jak by nie było, w pierwszej 10, uważam za bardzo przyzwoity rezultat i przy okazji sporą niespodziankę. Przed biegiem brałbym to pewnie w ciemno.
Po wszystkim każdy z uczestników mógł sobie zjeść do woli bananów, kanapek czy batoników oraz napić się wody. Ja skorzystałem z banana i paru kanapek, oszczędzając im przy tym wody (była strasznie zimna a takiej nie lubię), uzupełniając ją dopiero w samochodzie.
Na fotografie z tego biegu zapraszam
TUTAJ 