25 kwietnia 2010 (niedziela)
Cracovia Maraton 2010
Nie wiem jak zacząć i co napisać. Tyle myśli kłębi się w głowie.
Aż trudno uwierzyć, że to już koniec.
Prawie dwa lata temu na innym forum napisałam: "Dla mnie maraton jest nieosiągalny...". I naprawdę tak myślałam. Wtedy jeszcze nawet nie przyszło mi do głowy, że będę startować na takim dystansie. O półmaratonie myślałam jak o Mount Everest.
W ostatnim tygodniu stresowałam się ogromnie. Postanowiłam więc, że nie będę myśleć o maratonie tylko zmniejszę dystans do półmaratonu. A półmaratonów przebiegłam już kilka, więc czego się bać? Ostatni trening zrobiłam we wtorek. To też mnie martwiło, ale jak wiecie w czwartek źle się czułam, a potem zabrakło czasu. Stresował mnie też ślub i wesele. Wolałabym w sobotę pospacerować po Błoniach, poczytać Skarżyńskiego (zawsze mnie świetnie motywują te książki) i psychicznie się przygotować. Zamiast tego miałam w domu weselnych gości, potem kościół i noszenie kwiatów do samochodu, no i wesele. Wszystko na, niewysokich co prawda, ale obcasach. Powrót, całe szczęście, wczesny. O 23.00 byłam już w łóżku. Ogromnie zmęczona poszłam spać. Sen miałam lekki. Słyszałam jak po kolei goście wracają. O 6.00 byłam już na nogach. Zjadłam, przebrałam się i nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Stres wielki, ale to przecież tylko półmaraton, dam radę, nie ma co się bać - pomagało

.
Dotarłam na spotkanie przedstartowe. Było bardzo miło poznać osobiście osoby, które znam z blogów. Fajni wszyscy jesteście.
Linia startu (to tylko półmaraton). Ustawiłam się z grupą na 4:15. Na kilka minut przed startem zachciało mi się iść do toalety. Okropne uczucie. Gigantyczne kolejki do toi toi. I myśl, czy to stres, czy rzeczywiście muszę skorzystać. Zostałam. Wystrzał startera (to tylko półmaraton) i do przodu. Po pierwszym kilometrze uświadomiłam sobie, że muszę iść do toalety. Pierwsza była zajęta. Jakaś pani z dzieckiem (jak oni mogli mi zająć

). Drugi kilometr. Wpadam do toi toi. Prosto na jakiegoś pana. Całe szczęście, już wychodził. Opróżniłam z ulgą pęcherz i zajęłam się mozolnym doganianiem mojej grupy. Cały czas, gdzieś w oddali migały mi zielone baloniki. Nogi niosły, ale bałam się zbyt szybko biec. Po kilku kilometrach zrównałam się z grupą. I już się ich trzymałam. To była fajna grupa. Początkowo biegłam za "zającami", ale podczas biegania lubię mieć przestrzeń przed sobą. Zrównałam się więc. Niestety, na różnych zakrętach ciężko biegło się w rządku, więc troszkę ich wyprzedziłam. Cały czas ktoś tam w grupie rozmawiał, więc trzymałam się ich na słuch. Kilometry leciały bardzo szybko. A ja się cały czas hamowałam, by być z grupą. Około 18 km już byłam wykończona tym ciągłym hamowaniem się i stwierdziłam, że trudno, ale nie dam już rady tak biec. Nieznacznie przyspieszyłam, osiągając swoje tempo. Pomaleńku zaczęłam zostawiać grupę za sobą. Długo ich jeszcze słyszałam. Stuknął półmetek. No, to jeden półmaraton mam za sobą, czas się wziąć za ten drugi.
Po drodze miałam kibiców, którzy mieli za zadanie wspomagać mnie energetycznie. Tu mieli podać powerride, tam żelik. Fajne to było. Takie punkty żywieniowe tylko dla mnie. Chociaż na ilość punktów nie mogę narzekać. Na Cracovia Maraton 2008 było ich zdecydowanie mniej. Tym razem było ich naprawdę pod dostatkiem, choć raczej z nich nie korzystałam. Tylko wodę po polewania się brałam. Były banany, były pomarańcze. Woda w dużych ilościach i poweride (dostępne całe butelki lub kubki). Stoły były bardzo długie więc (poza pierwszymi) bez przeszkód i tłoku można było skorzystać z dobrodziejstw.
Zaczął się drugi półmaraton. Kilometry nadal szybciutko się pojawiały i znikały. Zaczęłam wyprzedzać. Co jakiś czas ktoś się podczepiał i biegliśmy razem. Czasem pięćset metrów, czasem kilometr. I zostawał w tyle. Nie wiem, w którym momencie zaczęłam biec z jakimś chłopakiem. Biegliśmy ramię w ramię. Pierwsze słowa między nami padły po kilku kilometrach wspólnego biegu. Kolejne po następnych kilometrach. W sumie zamieniliśmy ze trzy-cztery zdania. I przebiegliśmy kilkanaście kilometrów. Dobrze się z nim biegło nie odpuszczał ani na chwilę i razem trzymaliśmy tempo, do samej mety. Ciągle bałam się słynnej ściany i ładowałam w siebie żel i poweride. Gdy znalazłam się nad Wisłą, to poczułam się jak w domu. Jeszcze tylko kilkanaście kilometrów. Ludzie opalali się na trawce, a my zmęczeni i oblani potem. Chociaż wcale im nie zazdrościłam. Gdzieś tam były ze dwa małe podbiegi. Ludzie na nich stawali. Ja zamykałam oczy i po bólu. Minęliśmy Wawel. Dwa lata temu, podczas maratonu na rokach, najtrudniejszy moment miałam na odcinku z Bulwarów na Salwator. Delikatny podbieg (wtedy podjazd), na którym myślałam, że te rolki odepnę i wrócę pieszo. Zaczęłam się psychicznie nastawiać na to miejsce. Bez rolek okazało się ono bezproblemowe. Minęliśmy Salwator i już krótka prosta w kierunku Błoń. Tam spotkałam Patatajca. Trzymał się za nogę. Miał skurcz

. Niestety, zanim przetworzyłam informacje i uświadomiłam sobie, że to był Krzysiek, już byłam dalej. Przykro mi, że go nie klepnęłam w ramię, nie pocieszyłam i nie dodałam otuchy. Błonia. Tyle razy tu biegałam. Tyle okrążeń zrobiłam. Jeszcze tylko niecałe dwa. Gdzieś pięćdziesiąt metrów przed sobą zobaczyłam Flądrę. Biegła już to drugie okrążenie. Ona przekraczała metę a ja zaczynałam ostatnie trzy i pół kilometra. Skrzydła mi rosły. Meta, meta już niebawem. Jeszcze kawałek pod wiatr i już ostatni kilometr w wiatrem. Pięćset metrów. Dwieście. I wyścig na ostatnich metrach. Wbiegliśmy równocześnie. 4:11:56 brutto (netto będzie około 4:10). Zadanie wykonane z nawiązką.
Prawie się rozpłakałam ze szczęścia. Gratulacje. Medal. Zdjęcia. Oszołomienie. To już? Już koniec?
Byłam zmęczona. Bardzo. Ale nie masakrycznie. O wiele gorzej się czułam po pierwszym półmaratonie. W sumie, jakby ktoś kazał, to mogłabym biec dalej.
Maraton ma słodki smak. Zbyt słodki. Dosłownie. Szybko do ust nie wezmę żadnego soku ani tymbardziej poweride.
Po maratonie spotkaliśmy się u Basi. Takiej pysznej kiełbaski, to ja w życiu nie jadłam. Patatajec, Mimik i Flądra wyglądali, jakby to był zwykły dzień. Jakby nie przebiegli maratonu. W ogóle nie było widać na nich zmęczenia. Jesteście wielcy! Gratuluję. Szczególnie Krzyśkowi, za to, że mimo skurczu dał radę i zameldował się na mecie. Następnym razem będzie lepiej

. Bo przecież będzie następny raz, prawda? Musisz pobiec, chociażby po to, by jeszcze raz się spotkać na tak pysznej kiełbasce.
Kończę, choć wszystkiego nie udało mi się napisać. Pewnie jeszcze będzie okazja. Zastanawiam się, co dalej. Czas troszkę odpocząć i obrać jakiś nowy cel. Może korona?
Pozdrawiam wszystkich, którzy dotrwali do końca. I dziękuję Wam za wsparcie w różnych momentach. Bardzo mi pomogliście.
KOMENTARZE