Strasb - w pogoni za formą
Moderator: infernal
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Czwartek
45'E, 5.85km, 7:42min/km, buty Go Bionic
Jak już w komentarzach pisałam, trochę przerwa wyszła - życie. Na szczęście choróbsko, które obawiałam się, że przywiozłam z wojaży, jednak dało się odpędzić wczorajszym wieczornym wygrzaniem w ciepłym domu. Dziś za to zgodnie z rozkładem bieganie. Ciężko, oj ciężko. Obiad się nieco w brzuchu przewalał, duszno jakoś. Może i GPS czegoś nie domierzył na kółeczkach pod baldachimem gęstych drzew, ale wnikać czy przeliczać nie będę, bo fakt jest faktem - wolno było.
45'E, 5.85km, 7:42min/km, buty Go Bionic
Jak już w komentarzach pisałam, trochę przerwa wyszła - życie. Na szczęście choróbsko, które obawiałam się, że przywiozłam z wojaży, jednak dało się odpędzić wczorajszym wieczornym wygrzaniem w ciepłym domu. Dziś za to zgodnie z rozkładem bieganie. Ciężko, oj ciężko. Obiad się nieco w brzuchu przewalał, duszno jakoś. Może i GPS czegoś nie domierzył na kółeczkach pod baldachimem gęstych drzew, ale wnikać czy przeliczać nie będę, bo fakt jest faktem - wolno było.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Wspinaczka 2.5h
Choróbsko chyba jednak dalej w natarciu. Gardło pobolewa, mięśnie ogólnie też i jakaś taka rozbita jestem. Może też i dlatego wspinało się tak źle. Choć pierwsze 5c padło. Ale takie specyficzne. Bo na drogach na nieco mniejszych chwytach wyraźnie zostało mi pokazane, gdzie stoję w kwestii wytrenowania zginaczy palców.
Choróbsko chyba jednak dalej w natarciu. Gardło pobolewa, mięśnie ogólnie też i jakaś taka rozbita jestem. Może też i dlatego wspinało się tak źle. Choć pierwsze 5c padło. Ale takie specyficzne. Bo na drogach na nieco mniejszych chwytach wyraźnie zostało mi pokazane, gdzie stoję w kwestii wytrenowania zginaczy palców.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Sobota 27/09/2014
Wspinaczka 4h
Ścianka, w nowym miejscu, pod Genewą. Oddzielona od reszty galerii handlowej wielką szybą, przed którą ustawione są fotele dla publiki. Mój występ jednak nie był godny podziwiania. Po pierwsze strasznie ciepło tam było, słońce dogrzewało przez przeszklony dach. Ręce pociły się na potęgę, co dwa chwyty magnezja w ruch. A ściany wysokie, drogi długie. Po drugie niemoc dalej - na pierwszych drogach ramiona z waty. I wtedy psychicznie też nie za dobrze. Wreszcie przerzuciłam się na wędkowanie. Nieco lepsze odczucia, choć jeno 5a tamtejsze weszłam bez odpoczynku. Ciut srogie wyceny były swoją drogą.
Wróciliśmy późno bardzo z całej tej wyprawy, o bieganiu nie było mowy.
Niedziela 28/09/2014
Pic Chaussy 2351m n.p.m.
Późno się zebraliśmy, więc trasa krótka, choć treściwa. Bo gdyby te +900m/-900m wypadały na pętli dłuższej niż 10km, to w sumie byłoby łatwiej. Niesamowicie ciepło, odnalazło się na koniec to lato, co to nie mogło do nas przez cały lipiec i sierpień zabłądzić. Tak, że nawet słoneczko za bardzo nas przypiekło, gdy już się zdawało, że nie ma prawa. Ludzi kupa, bo to bardzo popularna trasa. Prawie każdy nas wyprzedał pod górę, bo my bardzo relaksacyjnie szliśmy, konwersacje niemieckie tocząc (a mimo tego wliczając piknik zameldowaliśmy się na szczycie w przepisowe 2h45). Na zejściu to już my wyprzedzaliśmy, zwłaszcza, że tym razem trasa wiodła drogą łączącą popularną knajpkę z parkingiem. Nawet pana w garniaku, pod krawatem, ze skórzaną teczką spotkaliśmy.
Po powrocie uznaliśmy, że długiego wybiegania już nie trzeba.
Lac de Lioson puszcza Wam szmaragdowe oczko
Na ostatniej przełęczy przed szczytem
z którego całkiem niezła panorama. Widać, że już świeży snieg przyprószył masyw Diablerets
a tam gdzie zawsze biało, tym bardziej biało.
Jako że wreszcie zrobiłam porządek w zdjęciach to i 2 fotki w temacie Vanil Noir wstawiłam
http://www.bieganie.pl/forum/viewtopic. ... 20#p720246
Wspinaczka 4h
Ścianka, w nowym miejscu, pod Genewą. Oddzielona od reszty galerii handlowej wielką szybą, przed którą ustawione są fotele dla publiki. Mój występ jednak nie był godny podziwiania. Po pierwsze strasznie ciepło tam było, słońce dogrzewało przez przeszklony dach. Ręce pociły się na potęgę, co dwa chwyty magnezja w ruch. A ściany wysokie, drogi długie. Po drugie niemoc dalej - na pierwszych drogach ramiona z waty. I wtedy psychicznie też nie za dobrze. Wreszcie przerzuciłam się na wędkowanie. Nieco lepsze odczucia, choć jeno 5a tamtejsze weszłam bez odpoczynku. Ciut srogie wyceny były swoją drogą.
Wróciliśmy późno bardzo z całej tej wyprawy, o bieganiu nie było mowy.
Niedziela 28/09/2014
Pic Chaussy 2351m n.p.m.
Późno się zebraliśmy, więc trasa krótka, choć treściwa. Bo gdyby te +900m/-900m wypadały na pętli dłuższej niż 10km, to w sumie byłoby łatwiej. Niesamowicie ciepło, odnalazło się na koniec to lato, co to nie mogło do nas przez cały lipiec i sierpień zabłądzić. Tak, że nawet słoneczko za bardzo nas przypiekło, gdy już się zdawało, że nie ma prawa. Ludzi kupa, bo to bardzo popularna trasa. Prawie każdy nas wyprzedał pod górę, bo my bardzo relaksacyjnie szliśmy, konwersacje niemieckie tocząc (a mimo tego wliczając piknik zameldowaliśmy się na szczycie w przepisowe 2h45). Na zejściu to już my wyprzedzaliśmy, zwłaszcza, że tym razem trasa wiodła drogą łączącą popularną knajpkę z parkingiem. Nawet pana w garniaku, pod krawatem, ze skórzaną teczką spotkaliśmy.
Po powrocie uznaliśmy, że długiego wybiegania już nie trzeba.
Lac de Lioson puszcza Wam szmaragdowe oczko
Na ostatniej przełęczy przed szczytem
z którego całkiem niezła panorama. Widać, że już świeży snieg przyprószył masyw Diablerets
a tam gdzie zawsze biało, tym bardziej biało.
Jako że wreszcie zrobiłam porządek w zdjęciach to i 2 fotki w temacie Vanil Noir wstawiłam
http://www.bieganie.pl/forum/viewtopic. ... 20#p720246
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Poniedziałek 29/09/2014
Bouldering 2h
Dużo ludzi na sali, widać, że zima idzie. Mnie też wyraźnie lepiej idzie, choć małe stopnie torturują palucha. Omijam drogi na równowagę na połogich ścianach, pakuję na przewieszkach z klamami albo oswajam okrąglaki.
Bouldering 2h
Dużo ludzi na sali, widać, że zima idzie. Mnie też wyraźnie lepiej idzie, choć małe stopnie torturują palucha. Omijam drogi na równowagę na połogich ścianach, pakuję na przewieszkach z klamami albo oswajam okrąglaki.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Wtorek 30/09/2014
45'E, 6.13km, 7:20 min/km, buty Go Bionic
Wieczorkiem z panem małżonkiem. Z wypoczętą głową. Nogi też nieźle dawały radę. I po raz pierwszy od dawna się złapałam na tym, że pomyślałam sobie - biegniemy tylko 45 minut, to krótko. I tym hasłem mogłam mobilizować pana małżonka, gdyż tym razem to on miał słabszy dzień. Potem się okazało, że w biegu utrzymywała go myśl o zrzucanych kaloriach. Ja skupiałam się na satysfakcji po treningu. Pod górkę obok parku Denantou biegło się sporo lżej niż ostatnio.
45'E, 6.13km, 7:20 min/km, buty Go Bionic
Wieczorkiem z panem małżonkiem. Z wypoczętą głową. Nogi też nieźle dawały radę. I po raz pierwszy od dawna się złapałam na tym, że pomyślałam sobie - biegniemy tylko 45 minut, to krótko. I tym hasłem mogłam mobilizować pana małżonka, gdyż tym razem to on miał słabszy dzień. Potem się okazało, że w biegu utrzymywała go myśl o zrzucanych kaloriach. Ja skupiałam się na satysfakcji po treningu. Pod górkę obok parku Denantou biegło się sporo lżej niż ostatnio.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Środa 01/10/2014
Wspinaczka 3h
Pełno znajomych, pełno nowych dróg po zeszłosobotnich zawodach. I jakieś inne te drogi, na początku nic nie szło, ale pod koniec udało się znaleźć pewne patenty.
Czwartek 02/10/2014
47'24'' R, 5.96km, 7:57 min/km, buty Go Bionic
Totalny relaks, regeneracja, dotleniania. No oprócz tego, że pod górkę trzeba było wbiec, by do domu wrócić. Szuraliśmy sobie spokojnie powtarzając niemieckie cyferki i czasowniki, a czas i kilometry same płynęły. Tak, że nawet przegapiłam nieco miejsce, wypadało, że czas zawrócić. Po powrocie długie rozciąganie przy skokojnej muzyce. Super samopoczucie.
Wspinaczka 3h
Pełno znajomych, pełno nowych dróg po zeszłosobotnich zawodach. I jakieś inne te drogi, na początku nic nie szło, ale pod koniec udało się znaleźć pewne patenty.
Czwartek 02/10/2014
47'24'' R, 5.96km, 7:57 min/km, buty Go Bionic
Totalny relaks, regeneracja, dotleniania. No oprócz tego, że pod górkę trzeba było wbiec, by do domu wrócić. Szuraliśmy sobie spokojnie powtarzając niemieckie cyferki i czasowniki, a czas i kilometry same płynęły. Tak, że nawet przegapiłam nieco miejsce, wypadało, że czas zawrócić. Po powrocie długie rozciąganie przy skokojnej muzyce. Super samopoczucie.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Sobota 04/10/2014
To miała być niedziela, to miała być inna góra... Niemniej ponura i popołudniowo deszczowa niedzielna prognoza skłoniła nas do planów po raz pierwszy. Druga improwizacja w sobotę rano. Błądzę wzrokiem po mapie i wybór pada na Pont de Nant. Zawsze mi się wydawało, że to krasnoludzi most, ale jednak jedna literka może dużo zmienić. Nazwa jest od mostu na głównym strumieniu doliny, której krajobraz bardzo dynamicznie jest kształtowany, przez efemeryczne, acz potężne potoki (nants) przewalające po jakiś większych opadach masy wody i głazów ze stromych ścian na dno doliny. W tym izolowanym miejscu panuje specyficzny mikroklimat, strome ściany izolują, wiatry niosą masy powietrza znad lodowca. Sprzyja to rozwojowi flory... i przenikliwie zimnym październikowym porankom. Prędko naciągnęliśmy na siebie, co mieliśmy i z tęsknotą myśleliśmy o drzemiących na półce w domu rękawiczkach. Zajrzeliśmy do nastarszego ponoć na świecie alpejskiego ogrodu botanicznego, ale szybko uciekliśmy stamtąd, by rozgrzać się szybkim marszem. Oprawę naszego wymarszu stanowiły naprawdę niezwykłe ryki miejscowych krów - czas pożegnać się z przeświadczeniem, że krowa to wyłącznie muczy.
Pierwsze 3km spaceru doliną są bardzo spokojne, wśród zieleni, omszałych głazów, z rwącym potokiem za jedynego towarzysza między imponującymi skalnymi ścianami.
Na końcu dolina traci nieco swój dziki charakter, otwierając się na szeroką łąkę,ale zamykającej drogę ścianie z rzadkimi nitkami wodospadów zdecydowanie nie brak majestatu. W górze po prawej błyskają ścieżne pola. Tu rozdzielamy się - dla każdego pętla wg humoru. Moja ma mnie przeprowadzić przez Pointe de Savolaires (2294m n.p.m.). Wśród karłowatych modrzewi o tundrowym wyglądzie zbliżam się do ścieżki pozwalającej wspiąć się na zachodnią ścianę doliny. Na początek to taki przyjemny balkon, ale od szałasu La Chaux sytuacja zmienia się o 180 stopni - po ostatnim spojrzeniu nad imponującą wschodnią ścianę Grand Muveran
ruszam wprost pod górę. Po chwili ścieżka, nie przestając się wspinać, zaczyna się odchylać w dokładnie przeciwną stronę niż mój cel - skalna forteca:
Jednak nie było się co obawiać, po osiągnięciu podgraniowej wysokości wąziutki trawers prowadzi mnie, gdzie trzeba. Skacząc po wielkich głazach osiągam Przełęcz Biedaków i nie zatrzymując się zbytnio atakuję ostatnie podejście. Ścieżka tu węższa, bardziej zarośnięta. Staję na kolejnej małej przełęczy i wyjaśnia się, dlaczego nazwa szczytu nie widniała nigdzie na szlokowskazach. Sam szczyt jest skalisty i szlak przechodzi jedynie u podnóża grupy skał. Jest wilgotno, nie wiem jak krucho, ale na pewno eksponowanie - odpuszczam sobie sam szczyt i postanawiam próbować gonić pana małżonka na krótszej pętli. Bo przecież to już tylko w dół...Szybko okazuje się, że wydostanie się ze szczytowej kamiennej fortecy to nie taka prosta sprawa. Teren robi się niemal wspinaczkowy
głębokie dziury między blokami łypię posępnie
ścieżka kręci i co rusz wyrasta nowa skalna bariera.
Nie było w zasadzie niebezpiecznie (pomimo mokrych fragmentów) czy jakoś bardzo trudno, jedynie szybko poruszać się nie dało, ale przebywając tam samotnie nieuchronnie czułam się jakoś tak nieswojo. Każdy krok obliczałam bardzo starannie. Wreszcie wydostałam się poza warownię, słońce zaczęło przyświecać i najróżniejsze skalne figury, nie wyglądały już złowrogo
Droga w dół była nużąca, stroma, niewygodna i nieco nudna. Pod koniec, na serpentynach w lesie spotkałam grupkę szkolnych dzieci podchodząca z przewodnikiem. Identyczne czerwone ubrania, czarne plecaki - ani chybi jedna z okolicznych elitarnych szkół z internatem. Sporo dzieciaków nieźle marudziło i trochę im się nie dziwię. Na dzień dobry strome, długie, trudne podejście w ponurym lesie, zero widoków - żeby zachęcić do pieszej turystki można by je zabrać w mnóstwo ładniejszych miejsc (dzieciaki miały na oko ok. 10 lat).
Razem 11-12km? Jakieś 1000m up. Nie jakoś super lekko na podejściu, ale ogólnie bardzo przyjemnie.
To miała być niedziela, to miała być inna góra... Niemniej ponura i popołudniowo deszczowa niedzielna prognoza skłoniła nas do planów po raz pierwszy. Druga improwizacja w sobotę rano. Błądzę wzrokiem po mapie i wybór pada na Pont de Nant. Zawsze mi się wydawało, że to krasnoludzi most, ale jednak jedna literka może dużo zmienić. Nazwa jest od mostu na głównym strumieniu doliny, której krajobraz bardzo dynamicznie jest kształtowany, przez efemeryczne, acz potężne potoki (nants) przewalające po jakiś większych opadach masy wody i głazów ze stromych ścian na dno doliny. W tym izolowanym miejscu panuje specyficzny mikroklimat, strome ściany izolują, wiatry niosą masy powietrza znad lodowca. Sprzyja to rozwojowi flory... i przenikliwie zimnym październikowym porankom. Prędko naciągnęliśmy na siebie, co mieliśmy i z tęsknotą myśleliśmy o drzemiących na półce w domu rękawiczkach. Zajrzeliśmy do nastarszego ponoć na świecie alpejskiego ogrodu botanicznego, ale szybko uciekliśmy stamtąd, by rozgrzać się szybkim marszem. Oprawę naszego wymarszu stanowiły naprawdę niezwykłe ryki miejscowych krów - czas pożegnać się z przeświadczeniem, że krowa to wyłącznie muczy.
Pierwsze 3km spaceru doliną są bardzo spokojne, wśród zieleni, omszałych głazów, z rwącym potokiem za jedynego towarzysza między imponującymi skalnymi ścianami.
Na końcu dolina traci nieco swój dziki charakter, otwierając się na szeroką łąkę,ale zamykającej drogę ścianie z rzadkimi nitkami wodospadów zdecydowanie nie brak majestatu. W górze po prawej błyskają ścieżne pola. Tu rozdzielamy się - dla każdego pętla wg humoru. Moja ma mnie przeprowadzić przez Pointe de Savolaires (2294m n.p.m.). Wśród karłowatych modrzewi o tundrowym wyglądzie zbliżam się do ścieżki pozwalającej wspiąć się na zachodnią ścianę doliny. Na początek to taki przyjemny balkon, ale od szałasu La Chaux sytuacja zmienia się o 180 stopni - po ostatnim spojrzeniu nad imponującą wschodnią ścianę Grand Muveran
ruszam wprost pod górę. Po chwili ścieżka, nie przestając się wspinać, zaczyna się odchylać w dokładnie przeciwną stronę niż mój cel - skalna forteca:
Jednak nie było się co obawiać, po osiągnięciu podgraniowej wysokości wąziutki trawers prowadzi mnie, gdzie trzeba. Skacząc po wielkich głazach osiągam Przełęcz Biedaków i nie zatrzymując się zbytnio atakuję ostatnie podejście. Ścieżka tu węższa, bardziej zarośnięta. Staję na kolejnej małej przełęczy i wyjaśnia się, dlaczego nazwa szczytu nie widniała nigdzie na szlokowskazach. Sam szczyt jest skalisty i szlak przechodzi jedynie u podnóża grupy skał. Jest wilgotno, nie wiem jak krucho, ale na pewno eksponowanie - odpuszczam sobie sam szczyt i postanawiam próbować gonić pana małżonka na krótszej pętli. Bo przecież to już tylko w dół...Szybko okazuje się, że wydostanie się ze szczytowej kamiennej fortecy to nie taka prosta sprawa. Teren robi się niemal wspinaczkowy
głębokie dziury między blokami łypię posępnie
ścieżka kręci i co rusz wyrasta nowa skalna bariera.
Nie było w zasadzie niebezpiecznie (pomimo mokrych fragmentów) czy jakoś bardzo trudno, jedynie szybko poruszać się nie dało, ale przebywając tam samotnie nieuchronnie czułam się jakoś tak nieswojo. Każdy krok obliczałam bardzo starannie. Wreszcie wydostałam się poza warownię, słońce zaczęło przyświecać i najróżniejsze skalne figury, nie wyglądały już złowrogo
Droga w dół była nużąca, stroma, niewygodna i nieco nudna. Pod koniec, na serpentynach w lesie spotkałam grupkę szkolnych dzieci podchodząca z przewodnikiem. Identyczne czerwone ubrania, czarne plecaki - ani chybi jedna z okolicznych elitarnych szkół z internatem. Sporo dzieciaków nieźle marudziło i trochę im się nie dziwię. Na dzień dobry strome, długie, trudne podejście w ponurym lesie, zero widoków - żeby zachęcić do pieszej turystki można by je zabrać w mnóstwo ładniejszych miejsc (dzieciaki miały na oko ok. 10 lat).
Razem 11-12km? Jakieś 1000m up. Nie jakoś super lekko na podejściu, ale ogólnie bardzo przyjemnie.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Niedziela 05/10/2014
Long Run/Cross 1h18, 10.6km, 7:23min/kn, buty NB WT110
Pogoda nam spłatała figla. Ale w tę stronę, to niech to robi nawet częściej. Ranek wstał jak malowanie - zupełnie nie porównywalny z wczorajszą szarugą i czapą chmur. Tak jakby ktoś dni pomylił... Cóż robić z takim pięknym słońcem - udalim się zobaczyć, co słychać na biegowych ścieżkach w Chalet a Gobet. Ostrożnie wzięliśmy na cel pętelkę śrędnią. Długa pętla z dużą górą wydawała się pewną przesadą. Początek z górki szedł gładko choć duszno, oj duszno. Pomimo krótkiego rękawka i krótkich spodenek pot lał się gęsto. Potem zaczęły się pierwsze górki, ufff. Nie wbiegało się gładko. Do tego w podbrzuszu coś kłuło, ciągnęło itd. Ale zwolniliśmy, przerwa na wodopój i jakoś się rozeszło. Dalej biegło się lepiej i pomyślałam, że po średniej pętli dokręcę jeszcze małą. Pod koniec trasa średniej pętli dołącza do małej - akurat na początku najdłuższego podbiegu. Oj dał nam się on we znaki, nie mogliśmy się końca doczekać. Pomimo tego, gdy dobiegliśmy do parkingu, to tylko z minutę lub dwie posapałam w miejscu i z pewną taką nieśmiałością ruszyłam na małą pętelkę. Pan małżonek miał poczekać w samochodzie, ale nie ubiegłam 20m jak zaczął mnie gonić - bo co ma się nudzić w samochodzie. Mała pętelka najpierw leciusieńko się wspina, potem jest dłużej płasko/zbieg - tam starałam się wypoczywać na maksa. Wreszcie przyszedł znów ten podbieg. Szybko pękłam i przeszłam ze 100m. Jeszcze mi dobrze nie zniknął pan małżonek za zakrętem, jak zaczęłam znów biec. Potem mi zniknął, ale na koniec podbiegu znów jego żółta koszulka majaczyła mi między drzewami. No to na zbiegu pocisnęłam, ale on jeszcze bardziej, bo go ostatecznie nie dogoniłam.
Po biegu szybciutko zrobiło mi się zimno w zapoconej koszulce - takie to paździrnikowe słońce zdradliwe. I wściekle bolą mnie mięśnie brzucha. Musiałam dziś rozdrażnić czające się powczorajsze zakwasy.
Long Run/Cross 1h18, 10.6km, 7:23min/kn, buty NB WT110
Pogoda nam spłatała figla. Ale w tę stronę, to niech to robi nawet częściej. Ranek wstał jak malowanie - zupełnie nie porównywalny z wczorajszą szarugą i czapą chmur. Tak jakby ktoś dni pomylił... Cóż robić z takim pięknym słońcem - udalim się zobaczyć, co słychać na biegowych ścieżkach w Chalet a Gobet. Ostrożnie wzięliśmy na cel pętelkę śrędnią. Długa pętla z dużą górą wydawała się pewną przesadą. Początek z górki szedł gładko choć duszno, oj duszno. Pomimo krótkiego rękawka i krótkich spodenek pot lał się gęsto. Potem zaczęły się pierwsze górki, ufff. Nie wbiegało się gładko. Do tego w podbrzuszu coś kłuło, ciągnęło itd. Ale zwolniliśmy, przerwa na wodopój i jakoś się rozeszło. Dalej biegło się lepiej i pomyślałam, że po średniej pętli dokręcę jeszcze małą. Pod koniec trasa średniej pętli dołącza do małej - akurat na początku najdłuższego podbiegu. Oj dał nam się on we znaki, nie mogliśmy się końca doczekać. Pomimo tego, gdy dobiegliśmy do parkingu, to tylko z minutę lub dwie posapałam w miejscu i z pewną taką nieśmiałością ruszyłam na małą pętelkę. Pan małżonek miał poczekać w samochodzie, ale nie ubiegłam 20m jak zaczął mnie gonić - bo co ma się nudzić w samochodzie. Mała pętelka najpierw leciusieńko się wspina, potem jest dłużej płasko/zbieg - tam starałam się wypoczywać na maksa. Wreszcie przyszedł znów ten podbieg. Szybko pękłam i przeszłam ze 100m. Jeszcze mi dobrze nie zniknął pan małżonek za zakrętem, jak zaczęłam znów biec. Potem mi zniknął, ale na koniec podbiegu znów jego żółta koszulka majaczyła mi między drzewami. No to na zbiegu pocisnęłam, ale on jeszcze bardziej, bo go ostatecznie nie dogoniłam.
Po biegu szybciutko zrobiło mi się zimno w zapoconej koszulce - takie to paździrnikowe słońce zdradliwe. I wściekle bolą mnie mięśnie brzucha. Musiałam dziś rozdrażnić czające się powczorajsze zakwasy.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Poniedziałek 06/10/2014
Bouldering 2h
Już nie do końca pamiętam jak było, poza tym, że na koniec okrutnie mi się spać chciało i głodna byłam.
Wtorek 07/10/2014
45'28''E, 6.13km, 7:25 min/km, buty Go Bionic
To nawet ładny dzień był, trening zaplanowany na wieczór. Po południu telefon zapikał nieznanym dotąd głosem. Aplikacja meteo wysłała alert 3 stopnia z powodu ulewnych deszczy. Nie wiedziałam nawet, że to umie. Spojrzałam na słońce za oknem, nie mogłam wypatrzeć tego czającego się oberwania chmury. No nic, pracowałam dalej. Za jakiś czas podczas dyskusji w gabinecie szefa faktycznie lunęło. Szum i ściana wody taka, że nie dało się nie zwrócić uwagi. Ale jak to z ulewami, szybko przyszło, szybko poszło. Popracowałam jeszcze trochę - wypogodziło się. Jechałam do domu - znów padało, ale zanim zdążyłam się zaparkować, to akurat przeszło. Weszłam do domu, przebrałam się. Biegniemy. Pierwszy krok za próg i pierwsze krople deszczu. "No, mżawka taka, mówimy sobie". Ale mżawka szybko gęstnieje. Konsternacja, ale napieramy. Przez pierwsze parę minut drażnią zimne krople na dekolcie, potem już tylko brak czapki przez co deszcz zalewa oczy. Mokra to ja mogę być, ale nie na twarzy. Biegniemy tak, żeby chociaż pod drzewami się nieco schronić. Pan małżonek traci motywację, kombinuje, gdzie by tu do domu zawrócić. No jeszcze dotąd ze mną pobiegnie, ale nie więcej. Z tego wszystkiego jednak wyszły przepisowe trzy kwadranse. I wbieg pod górę inną niż zwykle trasą jakoś dużo strawniejszy w tym deszczu.
Buty schły następne dwa dni. Jakaś część cholewki farbuje, bo sznurówki i bok stopy były fioletowe. W stanie kompletnego przemoczenia wkładka wydaje się dziwnie zwijać, ale nic nie obciera. Trakcja dobra.
Uznaliśmy to za mentalny trening przed sobotnimi Defis du Jubile, na które mąż też jednak się zapisał i na które właśnie zepsuła się prognoza.
Środa 08/10/2014
Wspinaczka 2.5h
Z jękami panów w tle, jak to sobie oni na poniedziałkowym boulderowaniu zginacze palców sponiewierali. U mnie nie było tak źle, raczej przeszkadzało mi to, że z powodu nadzwyczajnej frekwencji było gorąco niczym w sali pod Genewą. A ja tymaczasem w myślach miałam sekretny plan położenia na łopatki tej pokonkursowej drogi 5b co mi się ostatnim razem taka zupełnie niemożliwa wydała. I tak właśnie było, z zimną krwią rozebrałam ją na czynniki (ruchy) pierwsze i wysłałam (gdzie pieprz rośnie? ). Dobrze smakowało. Z braku dostępu do łatwiejszych dróg przystawiłam się też prowadząc do 5c+ po klamach z przewieszką na koniec. Zabrakło tylko ostatniego, najbardziej imponującego ruchu. Ale to taka wyjątkowa droga, na teoretycznie łatwiejszych małe chwyciki wciąż ze mną wygrywają - temat zginaczy aktualny jednak też dla mnie.
W czwartek rozważałam jakieś 30 minutowe truchtanie, ale wiedziałam, że rano czasowo nie ma szans. Wieczorem za to nie było szans siłowo. W oba wieczory, czwartkowy i piątkowy, byłam kompetnie znokautowana po dużych targach pracy - za dużo ludzi, za gorąco, za dużo dreptania. W piątek wieczór starałam się intensywnie regenerować przed startem i na szczęście masaż jakoś udobruchał jęczące krzyże. Spakowało się ekwipunek, nastawiło budzik i pozostało jedynie śnić o nowej przygodzie.
Bouldering 2h
Już nie do końca pamiętam jak było, poza tym, że na koniec okrutnie mi się spać chciało i głodna byłam.
Wtorek 07/10/2014
45'28''E, 6.13km, 7:25 min/km, buty Go Bionic
To nawet ładny dzień był, trening zaplanowany na wieczór. Po południu telefon zapikał nieznanym dotąd głosem. Aplikacja meteo wysłała alert 3 stopnia z powodu ulewnych deszczy. Nie wiedziałam nawet, że to umie. Spojrzałam na słońce za oknem, nie mogłam wypatrzeć tego czającego się oberwania chmury. No nic, pracowałam dalej. Za jakiś czas podczas dyskusji w gabinecie szefa faktycznie lunęło. Szum i ściana wody taka, że nie dało się nie zwrócić uwagi. Ale jak to z ulewami, szybko przyszło, szybko poszło. Popracowałam jeszcze trochę - wypogodziło się. Jechałam do domu - znów padało, ale zanim zdążyłam się zaparkować, to akurat przeszło. Weszłam do domu, przebrałam się. Biegniemy. Pierwszy krok za próg i pierwsze krople deszczu. "No, mżawka taka, mówimy sobie". Ale mżawka szybko gęstnieje. Konsternacja, ale napieramy. Przez pierwsze parę minut drażnią zimne krople na dekolcie, potem już tylko brak czapki przez co deszcz zalewa oczy. Mokra to ja mogę być, ale nie na twarzy. Biegniemy tak, żeby chociaż pod drzewami się nieco schronić. Pan małżonek traci motywację, kombinuje, gdzie by tu do domu zawrócić. No jeszcze dotąd ze mną pobiegnie, ale nie więcej. Z tego wszystkiego jednak wyszły przepisowe trzy kwadranse. I wbieg pod górę inną niż zwykle trasą jakoś dużo strawniejszy w tym deszczu.
Buty schły następne dwa dni. Jakaś część cholewki farbuje, bo sznurówki i bok stopy były fioletowe. W stanie kompletnego przemoczenia wkładka wydaje się dziwnie zwijać, ale nic nie obciera. Trakcja dobra.
Uznaliśmy to za mentalny trening przed sobotnimi Defis du Jubile, na które mąż też jednak się zapisał i na które właśnie zepsuła się prognoza.
Środa 08/10/2014
Wspinaczka 2.5h
Z jękami panów w tle, jak to sobie oni na poniedziałkowym boulderowaniu zginacze palców sponiewierali. U mnie nie było tak źle, raczej przeszkadzało mi to, że z powodu nadzwyczajnej frekwencji było gorąco niczym w sali pod Genewą. A ja tymaczasem w myślach miałam sekretny plan położenia na łopatki tej pokonkursowej drogi 5b co mi się ostatnim razem taka zupełnie niemożliwa wydała. I tak właśnie było, z zimną krwią rozebrałam ją na czynniki (ruchy) pierwsze i wysłałam (gdzie pieprz rośnie? ). Dobrze smakowało. Z braku dostępu do łatwiejszych dróg przystawiłam się też prowadząc do 5c+ po klamach z przewieszką na koniec. Zabrakło tylko ostatniego, najbardziej imponującego ruchu. Ale to taka wyjątkowa droga, na teoretycznie łatwiejszych małe chwyciki wciąż ze mną wygrywają - temat zginaczy aktualny jednak też dla mnie.
W czwartek rozważałam jakieś 30 minutowe truchtanie, ale wiedziałam, że rano czasowo nie ma szans. Wieczorem za to nie było szans siłowo. W oba wieczory, czwartkowy i piątkowy, byłam kompetnie znokautowana po dużych targach pracy - za dużo ludzi, za gorąco, za dużo dreptania. W piątek wieczór starałam się intensywnie regenerować przed startem i na szczęście masaż jakoś udobruchał jęczące krzyże. Spakowało się ekwipunek, nastawiło budzik i pozostało jedynie śnić o nowej przygodzie.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Sobota 11/10/2014
Defis du Jubile 2h51', 17km, 850m+/850m-, buty NB WT110
Po raz trzeci już. Choć w zasadzie miało mnie nie być. Ale jak się tyle wokół gada, że impreza fajna, to w momencie, gdy już zdecydowało się postawić krzyżyk, może ktoś z bliskich biegowych napisać - "W tym roku wreszcie się zapisałem, startuję o 9ej, jedziesz ze mną, prawda? Bardzo miło by mi było." I jak tu nie zmięknąć? Trzepotałam się jednak najpierw gdzieś pomiędzy hurraoptymizmem a obawami, wreszcie - jak normalnie nie ja - szybko zapisałam się na cel, rozsądny, tak w sam raz. I zaczęłam namawiać jeszcze więcej osób.
W końcu pojechaliśmy w czwórkę, przedzieraliśmy się przez mgły i deszcze z ciepłą myślą w sercu o piątej osobie, która już o 7ej była na trasie. Jak dojechaliśmy - coroczna magia już działała, nie padało. Odbiór numerów - wokół znane już twarze, serdeczne uśmiechy i z szczerym zainteresowanie pytania o tegoroczne wyzwania. Przypomnienie kodeksu etycznego, amen, alleluja od przeora i biegniemy. W dwójkę z panem małżonkiem, pierwszy raz tak na zawodach. I myślę jak będzie. Bo nie potrafię się wyłączyć jak zwykle na tego typu biegach i tylko chłonać chwilę, bo jednak jest jakaś odpowiedzialność za drużynę. Pierwszy kawałek nowy dla mnie, inaczej prowadzony niż 2 lata temu. Ponad kilometr można spokojnie pobiec, potem jednak czas zmierzyć się ze ścianą. Zieleń wśród której wije się nasza droga uporczywie wyparowuje niedawny deszcz, duszno. "Ten nas wyprzedził, tamten biegnie, a my nie" - jednak mężczyzn rywalizacja naturalnie jakoś bardziej ciągnie. Mnie nie. "Kto wolniej zacznie, ten szybciej skończy" - przekonuję, ale w gruncie rzeczy na innych nie spogladam wcale. Za chwilę skalny tunel, zupełnie ciemny po środku, przechodzę czujnie podnosząc nogi jak bocian. Pewnie jeszcze długo mi zostanie ta czujność i zawahanie w każdym kroku poza równiutkim asfaltem. Znów trochę da się biec choć tuż po podejściu czworogłowym brakuje entuzjazmu. No to dla odmiany za chwilę znów podchodzimy. Wreszcie kapliczka w Daviaz i robi się zdecydowanie łatwiej. Biegniemy. Gdy droga odrobinkę się wznosi zaczyna być ciężko i szybko pękam - do marszu. Ale w sumie nie było po co, za chwilę biegniemy już do samego punktu kontrolnego w Verossaz, gdzie dźwięk dzwonów wita i gdzie czeka znów taka pyszna herbatka, jaką zapamiętałam sprzed dwóch lat. Nieco mi burczy w brzuchu, więc jakiś banan, pomarańcza. Z ciepłym słowem podane. za chwilę lecimy dalej.
Lecimy jak lecimy, po może 200 metrach już maszerujemy a stromizna tylko rośnie. Ale nogi, i ręce, i plecy dużo łatwiej akceptują szybki rytm podchodzenia niż na pierwszym odcinku. Całkiem ładnie połkniemy tę wspinaczkę na La Sacchia, zwalniając po drodze tylko w celu przyjrzenia się niemniej zaciekawionym alpakom. Potok po naszej lewej szumi coraz głośniej. Gdy przekroczymy go, rozpocznie się mój ulubiony kawałek. Wąska ścieżynka przez las na przeciwnej ścianie doliny. Taka urocza, z początku nie nadmiernie trudna, truchtać można. Góry i chmury, jesienne kolory w dolinie podziwiać. Potem nieco więcej lawirowania między wodospadami, kałużami i korzeniami. I na koniec wspinaczka po serpentynach, by krańcowo wypróbować charakter. Biegniemy, gdy tylko wyraźnie się wypłaszczyło. Tym razem na lekkim wzniesieniu zaciśnięte zęby, ale kroku nie zwalniamy. Wreszcie z górki na pazurki ku Mex, w którym w tym roku jednak herbatka zamiast isostara. Hurra!
No i słynny zbieg do Evionnaz. Zaskakująco suchy, ale buty i tak się ślizgają - chyba za bardzo już wytarłam podeszwy. Skupienie maksymalne, by wypatrzeć wszystkie kamienie czające się na palucha. Na żwirkowej sekcji przepuszczam pana małżonka przodem, żeby przy poślizgu on mnie nie podciął. A on tymczasem, w stromych zejściach zupełnie się nie miłujący, zasuwa w dół jak kozica, kijków nie używa, odważnie napiera w dynamicznej równowadze. Sporo mi na całym tym odcinku dołożył, zdecydowanie pod wrażeniem byłam. Mostek przy kapliczce, w miejscu, gdzie trasa się wyraźnie wypłaszcza. Dwa lata temu właśnie tam poczułam tę niesamowitą sztywność czwórek, które właśnie przełknęły kilkaset metrów pionu. Tym razem o dziwo w miarę OK, kilka kroków marszu dla animuszu, a potem do mety już rura - tzn. trucht nieco mniej dostojny. I tyle. To samo, ale jednak inaczej. Cieszę się, że pojechałam i że innych zaraziłam.
Defis du Jubile 2h51', 17km, 850m+/850m-, buty NB WT110
Po raz trzeci już. Choć w zasadzie miało mnie nie być. Ale jak się tyle wokół gada, że impreza fajna, to w momencie, gdy już zdecydowało się postawić krzyżyk, może ktoś z bliskich biegowych napisać - "W tym roku wreszcie się zapisałem, startuję o 9ej, jedziesz ze mną, prawda? Bardzo miło by mi było." I jak tu nie zmięknąć? Trzepotałam się jednak najpierw gdzieś pomiędzy hurraoptymizmem a obawami, wreszcie - jak normalnie nie ja - szybko zapisałam się na cel, rozsądny, tak w sam raz. I zaczęłam namawiać jeszcze więcej osób.
W końcu pojechaliśmy w czwórkę, przedzieraliśmy się przez mgły i deszcze z ciepłą myślą w sercu o piątej osobie, która już o 7ej była na trasie. Jak dojechaliśmy - coroczna magia już działała, nie padało. Odbiór numerów - wokół znane już twarze, serdeczne uśmiechy i z szczerym zainteresowanie pytania o tegoroczne wyzwania. Przypomnienie kodeksu etycznego, amen, alleluja od przeora i biegniemy. W dwójkę z panem małżonkiem, pierwszy raz tak na zawodach. I myślę jak będzie. Bo nie potrafię się wyłączyć jak zwykle na tego typu biegach i tylko chłonać chwilę, bo jednak jest jakaś odpowiedzialność za drużynę. Pierwszy kawałek nowy dla mnie, inaczej prowadzony niż 2 lata temu. Ponad kilometr można spokojnie pobiec, potem jednak czas zmierzyć się ze ścianą. Zieleń wśród której wije się nasza droga uporczywie wyparowuje niedawny deszcz, duszno. "Ten nas wyprzedził, tamten biegnie, a my nie" - jednak mężczyzn rywalizacja naturalnie jakoś bardziej ciągnie. Mnie nie. "Kto wolniej zacznie, ten szybciej skończy" - przekonuję, ale w gruncie rzeczy na innych nie spogladam wcale. Za chwilę skalny tunel, zupełnie ciemny po środku, przechodzę czujnie podnosząc nogi jak bocian. Pewnie jeszcze długo mi zostanie ta czujność i zawahanie w każdym kroku poza równiutkim asfaltem. Znów trochę da się biec choć tuż po podejściu czworogłowym brakuje entuzjazmu. No to dla odmiany za chwilę znów podchodzimy. Wreszcie kapliczka w Daviaz i robi się zdecydowanie łatwiej. Biegniemy. Gdy droga odrobinkę się wznosi zaczyna być ciężko i szybko pękam - do marszu. Ale w sumie nie było po co, za chwilę biegniemy już do samego punktu kontrolnego w Verossaz, gdzie dźwięk dzwonów wita i gdzie czeka znów taka pyszna herbatka, jaką zapamiętałam sprzed dwóch lat. Nieco mi burczy w brzuchu, więc jakiś banan, pomarańcza. Z ciepłym słowem podane. za chwilę lecimy dalej.
Lecimy jak lecimy, po może 200 metrach już maszerujemy a stromizna tylko rośnie. Ale nogi, i ręce, i plecy dużo łatwiej akceptują szybki rytm podchodzenia niż na pierwszym odcinku. Całkiem ładnie połkniemy tę wspinaczkę na La Sacchia, zwalniając po drodze tylko w celu przyjrzenia się niemniej zaciekawionym alpakom. Potok po naszej lewej szumi coraz głośniej. Gdy przekroczymy go, rozpocznie się mój ulubiony kawałek. Wąska ścieżynka przez las na przeciwnej ścianie doliny. Taka urocza, z początku nie nadmiernie trudna, truchtać można. Góry i chmury, jesienne kolory w dolinie podziwiać. Potem nieco więcej lawirowania między wodospadami, kałużami i korzeniami. I na koniec wspinaczka po serpentynach, by krańcowo wypróbować charakter. Biegniemy, gdy tylko wyraźnie się wypłaszczyło. Tym razem na lekkim wzniesieniu zaciśnięte zęby, ale kroku nie zwalniamy. Wreszcie z górki na pazurki ku Mex, w którym w tym roku jednak herbatka zamiast isostara. Hurra!
No i słynny zbieg do Evionnaz. Zaskakująco suchy, ale buty i tak się ślizgają - chyba za bardzo już wytarłam podeszwy. Skupienie maksymalne, by wypatrzeć wszystkie kamienie czające się na palucha. Na żwirkowej sekcji przepuszczam pana małżonka przodem, żeby przy poślizgu on mnie nie podciął. A on tymczasem, w stromych zejściach zupełnie się nie miłujący, zasuwa w dół jak kozica, kijków nie używa, odważnie napiera w dynamicznej równowadze. Sporo mi na całym tym odcinku dołożył, zdecydowanie pod wrażeniem byłam. Mostek przy kapliczce, w miejscu, gdzie trasa się wyraźnie wypłaszcza. Dwa lata temu właśnie tam poczułam tę niesamowitą sztywność czwórek, które właśnie przełknęły kilkaset metrów pionu. Tym razem o dziwo w miarę OK, kilka kroków marszu dla animuszu, a potem do mety już rura - tzn. trucht nieco mniej dostojny. I tyle. To samo, ale jednak inaczej. Cieszę się, że pojechałam i że innych zaraziłam.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
W poniedziałek czułam się tak świeżo, że aż wstyd. Bo np. Nuno, który jeszcze w niedzielę wspominał, że świeży również i poleciał na wycieczkę w góry, w poniedziałek raportował: "Miałaś rację!!! Prawie nie mogę chodzić, nawet musiałam dziś w pracy schody na windę zamienić!" No ale on spośrod osób robiących trasę St. Maurice -Salvan był zdecydowanie najszybszy. A ja - 13 minut wolniej niż w 2012 roku. Do pierwszej stacji w zasadzie tak samo (ale inaczej poprowadzone, więc ciężko porównywać), do Mex 5 minut więcej, zbieg do Evionnaz prawie 10 minut dłużej (ale może to po prostu to delektowanie się herbatką na punkcie ). Pan małżonek czuł nieco nogi i plecy od machania kijami. A ja widać kondycję do górskich spacerów mam dobrą. No to czas popracować na bieganiem.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Poniedziałek 13/10/2014
Bouldering 2h
Po przemaglowaniu całotygodniowym nie bardzo pamiętam, co tam było. Na pewno nie za dużo ludzi, więc mogłam wspinać się na czymś chciałam. Nie za gorąco, nawet drogi na okrąglakach nieźle szły. Udało mi się wbić w ciaśniejsze i sztywniejsze buty, bo chwili dyskomfortu summa summarum na małych chwytach dobrze się to sprawdzało. Ostanio w Cube dużo dróg ma ostatni przechwyt ze sporym wahadłem, jak to jest na jakiejś krawądce to raczej unikam, niech się palce powoli przyzwyczajają.
Wtorek 14/10/2014
41:56 żwawiej, 6.09km, 6:53min/km
Do domu wróciłam późno, pana małżonka zastałam śpiącego na kanapie. Nic dziwnego, niesamowicie ciepło w domu było. Przewietrzyłam nieco, z kanapy dobiegła słaba deklaracja, że jest jakaś szansa na bieganie we dwójkę. No to się przebrałam, ale czekałam. I tak sobie posiedziałam, aż już się leń i senność zaczęły uruchamiać. Trzeba było więc szybko wychodzić, nawet jeśli samemu. Ruszyłam najpierw w kierunku Muzeum Olimpijskiego i Muzeum Fotografii. Cieplutko było, krótki rękawek i spodenki do pół uda, mijane za siatką działające odkryte lodowisko zdawało się z lekka surrealistyczne (dzieciakom na ferie naszykowali). Biegłam sobie i rozmyślałam o nieco o sobotnich zawodach. I że fajnie, by się znów szybciej biegało. No tak, trzeba wyszurać swoje i się samo kiedyś zrobi szybciej. Tylko kiedy? A może by tak jednak od razu? Na zbiegu jakoś naturalnie się rozluźniłam i pozwoliłam nogom się nieść. Czułam się dynamicznie, na zegarku tempo średnie z całości miłą szóstkę z przodu zyskało. Oj chciałoby się to widywać na koniec treningu znów kiedyś. Bo dziś to się nie uda - margines mały, a przede mną jeszcze powrót po górę. Więc spokojnie zwalniam, ale za chwilę nad jeziorem nogi znów się rwą do takiej dynamicznej pracy nie zważając na serce, co nie do końca się czuje easy. Podtrzymuję ten delikatny dyskomfort, szóstka wciąż ze mną. To może by tak zamiast pod górę zostać na płaskim dla sztucznego podtrzymania szóstki i potem spacer do domu? Nieee, bez przesady. Skręcam pod górę. Żeby sprawdzić, czy bez deszczu też wejdzie (bo biegnę dokładnie taką trasą jak tydzień wcześniej). I nawet wchodzi, do tego na finalną najostrzejszą górkę rzucam się z prawdziwą agresją (tydzień wcześniej już było włóczenie nogami na oparach). Jestem na górze i ze zdziwieniem widzę, że do szóstki nie tak daleko. No to rura pomimo lokomotywowego sapania. W sumie 3 minuty szybciej niż w deszczowy wtorek. Satysfakacja.
Piątek 17/10/2014
44:52' cross, 6.06km, 7:24 min/km
Bardzo ciężki tydzień w pracy, niewesołe wieści, wypompowana byłam. Ale dziś dosłownie i w przenośni horyzont się rozjaśnił i po deszczu słońce wyszło. Wsuwając pyszny warzywny lunch na tarasie w jego promieniach czułam jak odżywam. Szybko nagrzewająca się ziemia i roślinność - której na szczęście na campusie nie brakuje - pięknie pachniała jesienią. Postanowiłam więc wszelką mocą wyrwać się na bieganie jeszcze w tym słońcu. Wystartowałam nieźle, przedefilowałam wśród jakiś ważnych osobistości czekających na jeszcze ważniejsze, skręciłam do campusowego mini-lasku. Nowa ścieżka już całkowicie wykończona. Ruszyłam nią w innym kierunku niż zwykle. Zamiast stromych "zjeżdżalni" na glinie są schody. Potem luksusowo zasuwa się to jednym, to drugim brzegiem rzeki pokonując 3 nowe mostki. Tak dobrze mi się biegło, że postanowiłam pętelkę domknąć i powtórzyć. Jak nieco rozbiegana jestem to podbieg powrotny na górę powinien był nieco zmaleć, nie? No to ruszyłam, co kawałek jest kilka stopni, ale jakoś idzie, zęby zaciskam, bo to już prawie - i wtedy dostrzegam, że prawdziwa ściana dopiero przede mną. Zatrzymuję się, wyrownuję oddech. Po chwili pokonam tę serię schodów, ale nogi nie zapomną mi już tego do końca. Niezbyt to rozsądne było, załatwiłam się na resztę szurania w słoneczku i zamiast się tylko rozkoszować, to musiałam miejscami nieźle ze sobą walczyć, by nie stanąć. Wracając musiałam lawirować wśród jeszcze większej gromady poważnych panów na galowo. Byłam ciekawym kontrastem. Po fakcie w lustrze odkrywałam, że na czerwonej twarzy miałam "uroczo" (?) przyklejone drobne muszki - czy sezon na nie nigdy się w tym roku nie skończy?! Przynajmniej tyle, że nie gryzą.
Bouldering 2h
Po przemaglowaniu całotygodniowym nie bardzo pamiętam, co tam było. Na pewno nie za dużo ludzi, więc mogłam wspinać się na czymś chciałam. Nie za gorąco, nawet drogi na okrąglakach nieźle szły. Udało mi się wbić w ciaśniejsze i sztywniejsze buty, bo chwili dyskomfortu summa summarum na małych chwytach dobrze się to sprawdzało. Ostanio w Cube dużo dróg ma ostatni przechwyt ze sporym wahadłem, jak to jest na jakiejś krawądce to raczej unikam, niech się palce powoli przyzwyczajają.
Wtorek 14/10/2014
41:56 żwawiej, 6.09km, 6:53min/km
Do domu wróciłam późno, pana małżonka zastałam śpiącego na kanapie. Nic dziwnego, niesamowicie ciepło w domu było. Przewietrzyłam nieco, z kanapy dobiegła słaba deklaracja, że jest jakaś szansa na bieganie we dwójkę. No to się przebrałam, ale czekałam. I tak sobie posiedziałam, aż już się leń i senność zaczęły uruchamiać. Trzeba było więc szybko wychodzić, nawet jeśli samemu. Ruszyłam najpierw w kierunku Muzeum Olimpijskiego i Muzeum Fotografii. Cieplutko było, krótki rękawek i spodenki do pół uda, mijane za siatką działające odkryte lodowisko zdawało się z lekka surrealistyczne (dzieciakom na ferie naszykowali). Biegłam sobie i rozmyślałam o nieco o sobotnich zawodach. I że fajnie, by się znów szybciej biegało. No tak, trzeba wyszurać swoje i się samo kiedyś zrobi szybciej. Tylko kiedy? A może by tak jednak od razu? Na zbiegu jakoś naturalnie się rozluźniłam i pozwoliłam nogom się nieść. Czułam się dynamicznie, na zegarku tempo średnie z całości miłą szóstkę z przodu zyskało. Oj chciałoby się to widywać na koniec treningu znów kiedyś. Bo dziś to się nie uda - margines mały, a przede mną jeszcze powrót po górę. Więc spokojnie zwalniam, ale za chwilę nad jeziorem nogi znów się rwą do takiej dynamicznej pracy nie zważając na serce, co nie do końca się czuje easy. Podtrzymuję ten delikatny dyskomfort, szóstka wciąż ze mną. To może by tak zamiast pod górę zostać na płaskim dla sztucznego podtrzymania szóstki i potem spacer do domu? Nieee, bez przesady. Skręcam pod górę. Żeby sprawdzić, czy bez deszczu też wejdzie (bo biegnę dokładnie taką trasą jak tydzień wcześniej). I nawet wchodzi, do tego na finalną najostrzejszą górkę rzucam się z prawdziwą agresją (tydzień wcześniej już było włóczenie nogami na oparach). Jestem na górze i ze zdziwieniem widzę, że do szóstki nie tak daleko. No to rura pomimo lokomotywowego sapania. W sumie 3 minuty szybciej niż w deszczowy wtorek. Satysfakacja.
Piątek 17/10/2014
44:52' cross, 6.06km, 7:24 min/km
Bardzo ciężki tydzień w pracy, niewesołe wieści, wypompowana byłam. Ale dziś dosłownie i w przenośni horyzont się rozjaśnił i po deszczu słońce wyszło. Wsuwając pyszny warzywny lunch na tarasie w jego promieniach czułam jak odżywam. Szybko nagrzewająca się ziemia i roślinność - której na szczęście na campusie nie brakuje - pięknie pachniała jesienią. Postanowiłam więc wszelką mocą wyrwać się na bieganie jeszcze w tym słońcu. Wystartowałam nieźle, przedefilowałam wśród jakiś ważnych osobistości czekających na jeszcze ważniejsze, skręciłam do campusowego mini-lasku. Nowa ścieżka już całkowicie wykończona. Ruszyłam nią w innym kierunku niż zwykle. Zamiast stromych "zjeżdżalni" na glinie są schody. Potem luksusowo zasuwa się to jednym, to drugim brzegiem rzeki pokonując 3 nowe mostki. Tak dobrze mi się biegło, że postanowiłam pętelkę domknąć i powtórzyć. Jak nieco rozbiegana jestem to podbieg powrotny na górę powinien był nieco zmaleć, nie? No to ruszyłam, co kawałek jest kilka stopni, ale jakoś idzie, zęby zaciskam, bo to już prawie - i wtedy dostrzegam, że prawdziwa ściana dopiero przede mną. Zatrzymuję się, wyrownuję oddech. Po chwili pokonam tę serię schodów, ale nogi nie zapomną mi już tego do końca. Niezbyt to rozsądne było, załatwiłam się na resztę szurania w słoneczku i zamiast się tylko rozkoszować, to musiałam miejscami nieźle ze sobą walczyć, by nie stanąć. Wracając musiałam lawirować wśród jeszcze większej gromady poważnych panów na galowo. Byłam ciekawym kontrastem. Po fakcie w lustrze odkrywałam, że na czerwonej twarzy miałam "uroczo" (?) przyklejone drobne muszki - czy sezon na nie nigdy się w tym roku nie skończy?! Przynajmniej tyle, że nie gryzą.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Sobota 18/10/2014
Wspinaczka 2.5h
Piękna słoneczna sobota, sporo sprawunków było, ale dla odmiany taka domowa krzątanina zamiast pracowej psychicznie dobrze robiła. Po południu zawitaliśmy po pustego Sottens na szybką sesję wspinaczkową. Dzisiaj drogi o raczej siłowym charakterze, powtarzane w kółko w nadziei wyrobienia jakiejś tam wytrzymałości. I nawet jakiś sufit się załapał. Ta żółta to niebawem padnie, ale z teoretycznie łatwiejszą zieloną to chyba się będę jeszcze długo męczyć.
Oprócz wspinaczki miało być jeszcze biegane, ale organizm mówi już dość. Paluch nieco marudzi. A jutro przecież w góry. Taki niedobiegany tydzień będzie, trudno. Za to biegówki sobie dziś wypożyczyliśmy, bo gdzieś chyba w środę pierwszy śnieg mignął gdzieś pod szczytem Grand Muveran. Nazajutrz po tych białych łatkach śladu nie było, nad jeziorkiem po 20 stopni, ale przynajmiej jesteśmy gotowi.
Wspinaczka 2.5h
Piękna słoneczna sobota, sporo sprawunków było, ale dla odmiany taka domowa krzątanina zamiast pracowej psychicznie dobrze robiła. Po południu zawitaliśmy po pustego Sottens na szybką sesję wspinaczkową. Dzisiaj drogi o raczej siłowym charakterze, powtarzane w kółko w nadziei wyrobienia jakiejś tam wytrzymałości. I nawet jakiś sufit się załapał. Ta żółta to niebawem padnie, ale z teoretycznie łatwiejszą zieloną to chyba się będę jeszcze długo męczyć.
Oprócz wspinaczki miało być jeszcze biegane, ale organizm mówi już dość. Paluch nieco marudzi. A jutro przecież w góry. Taki niedobiegany tydzień będzie, trudno. Za to biegówki sobie dziś wypożyczyliśmy, bo gdzieś chyba w środę pierwszy śnieg mignął gdzieś pod szczytem Grand Muveran. Nazajutrz po tych białych łatkach śladu nie było, nad jeziorkiem po 20 stopni, ale przynajmiej jesteśmy gotowi.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Niedziela 19/10/2014
Bajkowa niedziela w Lötschental, ponoć jednej z najpiękniejszych szwajcarskich dolin. I do tego chyba teraz właśnie w najpiękniejszym możliwym okresie. W dole jesienne kolory, w górze słońce igra na świeżych, bielutkich czapach trzy- i podczterotysięczników. Środkiem wartkie wody Lonzy, mleczno-błękitne od pyłu niesionego spod majestatycznego lodowca Lang zwieszającego się z zamykającej dolinę przełęczy Lötschenlücke. Dla kontrastu gdzie niegdzie małe oczka o przejrzystości kryształu. Trasa z Fafleralp przez długi czas jest rzeczywiście niedzielnym spacerem i w sumie nawet tuż przed samym schroniskiem Annenhutte daleko jej do masochistycznej wyrypy - co pozwala jeszcze lepiej cieszyć się tą niemal kiczowatą "dekoracją". Chłód październikowego poranka dobudził chyba i najbardziej zaspanego wędrowca, za to po południu można było sobie zupełnie gładko zafundować głupawą asymetryczną indiańską opaleniznę (sprawdzone idealne na dzień przed publicznym wystąpieniem ).
To ponoć naprawdę już ostatni weekend lata w Szwajcarii. Kto żyw wyległ w góry – i na autostrady. Powrót do domu z godzinnym poślizgiem – a i bez tego było dość daleko. Rozbestwieni jesteśmy naszą miejscówką i dwugodzinny dojazd na jednodniową wycieczkę to już dla nas daleko. Ale w grupie łatwiej się zmobilizować i zdecydowanie nie żałujemy!
Bajkowa niedziela w Lötschental, ponoć jednej z najpiękniejszych szwajcarskich dolin. I do tego chyba teraz właśnie w najpiękniejszym możliwym okresie. W dole jesienne kolory, w górze słońce igra na świeżych, bielutkich czapach trzy- i podczterotysięczników. Środkiem wartkie wody Lonzy, mleczno-błękitne od pyłu niesionego spod majestatycznego lodowca Lang zwieszającego się z zamykającej dolinę przełęczy Lötschenlücke. Dla kontrastu gdzie niegdzie małe oczka o przejrzystości kryształu. Trasa z Fafleralp przez długi czas jest rzeczywiście niedzielnym spacerem i w sumie nawet tuż przed samym schroniskiem Annenhutte daleko jej do masochistycznej wyrypy - co pozwala jeszcze lepiej cieszyć się tą niemal kiczowatą "dekoracją". Chłód październikowego poranka dobudził chyba i najbardziej zaspanego wędrowca, za to po południu można było sobie zupełnie gładko zafundować głupawą asymetryczną indiańską opaleniznę (sprawdzone idealne na dzień przed publicznym wystąpieniem ).
To ponoć naprawdę już ostatni weekend lata w Szwajcarii. Kto żyw wyległ w góry – i na autostrady. Powrót do domu z godzinnym poślizgiem – a i bez tego było dość daleko. Rozbestwieni jesteśmy naszą miejscówką i dwugodzinny dojazd na jednodniową wycieczkę to już dla nas daleko. Ale w grupie łatwiej się zmobilizować i zdecydowanie nie żałujemy!
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Hurtowe nadrabianie zaległości.
Wtorek 21/10/2014
45'E, 6.4km, 7:02 min/km, buty Go Bionic
Miało być truchtanie w słońcu w południe a wyszedł biegowy powrót z pracy w huraganowy wieczór. Strój miałam adekwatny do tej pierwszej opcji, ale na szczęście wrzuciłam w ostatniej chwili na grzbiet też kurteczkę North Face. I dzięki niej było mi naprawdę ciepło i sucho, pomimo zawieruchy z deszczem wokół. Czyli pierwszy prawdziwu test bojowy zaliczony wzorowo. Oddychalność na prawdę niezła, koszulkę miałam na koniec mokrą na plecach, ale w zasadzie tyle co zwykle, gdy bez kurtki biegam. Kaptur bardzo dobrze trzyma się głowy, a podmuchy były ostre. Jedyna wada - nie będzie już wymówki od treningów w niesprzyjających okolicznościach przyrody. W ogóle to takie dziwne uczucie, jak cały człowiek nie czuje deszczu, tylko buty jakoś dziwne coraz cięższe. Fajnie lekko wszedł ten bieg, po dobiegnięciu do domu dokręciłam jeszcze dodatkowe kółko z czystą przyjemnością.
Środa 22/10/2014
Wspinaczka 2h15'
Przyjechaliśmy do Sottens późno, ale udało nam się solidnie dać sobie w kość. Jak konkretnie to już nie bardzo pamiętam.
Reszta tygodnia w pracy była tak intensywna, że byłam totalnie wypluta bez żadnego sportu. Czyżby już na stałe 3 miało być nowym 4?
Wtorek 21/10/2014
45'E, 6.4km, 7:02 min/km, buty Go Bionic
Miało być truchtanie w słońcu w południe a wyszedł biegowy powrót z pracy w huraganowy wieczór. Strój miałam adekwatny do tej pierwszej opcji, ale na szczęście wrzuciłam w ostatniej chwili na grzbiet też kurteczkę North Face. I dzięki niej było mi naprawdę ciepło i sucho, pomimo zawieruchy z deszczem wokół. Czyli pierwszy prawdziwu test bojowy zaliczony wzorowo. Oddychalność na prawdę niezła, koszulkę miałam na koniec mokrą na plecach, ale w zasadzie tyle co zwykle, gdy bez kurtki biegam. Kaptur bardzo dobrze trzyma się głowy, a podmuchy były ostre. Jedyna wada - nie będzie już wymówki od treningów w niesprzyjających okolicznościach przyrody. W ogóle to takie dziwne uczucie, jak cały człowiek nie czuje deszczu, tylko buty jakoś dziwne coraz cięższe. Fajnie lekko wszedł ten bieg, po dobiegnięciu do domu dokręciłam jeszcze dodatkowe kółko z czystą przyjemnością.
Środa 22/10/2014
Wspinaczka 2h15'
Przyjechaliśmy do Sottens późno, ale udało nam się solidnie dać sobie w kość. Jak konkretnie to już nie bardzo pamiętam.
Reszta tygodnia w pracy była tak intensywna, że byłam totalnie wypluta bez żadnego sportu. Czyżby już na stałe 3 miało być nowym 4?