Czwartek 08.11.2018
EASY
9km ~4:48/km ~HR140 w tym na ostatnim km 4x100
Piątek 09.11.2018
wolne
Sobota 10.11.2018
wolne
Niedziela 11.11.2018
START
10km 34:59 ~3:30/km ~HR184
Przedstartowe nadzieje były dobre. Ostanie prędkości na treningach były obiecujące, poza tym dużo odpoczywałem. Czułem się lekko, wierzyłem w dobry wynik. Jaki? Około 34:00. Oczywiście chciałoby się urwać choć sekundę, ale szczerze powiem, że wynik ciut tylko powyżej 34 też byłby dobry. Całą rozgrzewkę miałem dobrze zaplanowaną, tak by przebić się w odpowiednie miejsce i nie spóźnić na start w tym tłumie, ale też tak, żeby nie stać w miejscu 20 minut i marznąć. To się udało. Mimo, że te zawody nie były jakoś arcy dla mnie ważne to czułem przedstartową adrenalinkę. Wiedziałem, jednak, że w momencie startu to puści. Na starcie ustawiłem się w około 3. rzędzie, zaraz za Arturem Kozłowskim i Tomkiem Szymkowiakiem, którzy mieli prowadzić ten bieg. Jeszcze tylko hymn i po chwili tłum ruszył.
Plan na pierwszy kilometr - pilnuj się! Tam jest lekko z górki, cała fala rusza bardzo żwawo i łatwo już tutaj zepsuć sobie bieg. Pilnowałem tempa i udało się nie przeszarżować. 3:20 czyli idealnie tak jak planowałem. Później zaczęły się podbiegi, które trwają aż do 3km. Nie są to jakieś wielkie góry, ale jednak coś co ja mocno odczułem. Szczególnie, że wiało trochę w twarz. Jest tam wyraźnie trudniej i tempo "płaskie" jest wyzwaniem. Zawiązała się mała grupka co mnie cieszyło, jednak już tempo i zmęczenie, które narastało - nie. Kolejną dwójkę zrobiłem w 7:02 czyli zaledwie po 3:31. Liczyłem jednak, że później wejdziemy w dobre tempo i nadrobimy. Zrobiło się płasko. Czwarty w 3:26. niby OK, ale ja już byłem umęczony! Oddech ciężki, nogi jakoś też bez rewelacji. Zbliżaliśmy się do zbiegu na Słowiańskiej, co miało być wybawieniem i odrobieniem straconych sekund. Na piątym kilometrze czułem się już jednak bardzo źle. Tempo tylko 3:30, a czułem, jakby to była intensywność wyścigu na 7-8km! Na piątce 'zalapowałem' pierwsza połowę i gdy zobaczyłem zaledwie 17:22 to coś we mnie pękło. Wszelkie nadzieje odeszły na bok, bo widziałem, że ja tego nie uciągnę w dobrym tempie do końca. Dodatkowo od 4km męczyła mnie kolka po prawej stronie brzucha. Miało być w okolicach 17:00, a było dużo wolniej i to w fatalnym samopoczuciu. Tydzień temu na treningu zamknąłem piątkę w 17:20 z uśmiechem na ustach...
Odpuściłem swoją grupkę. Próbowałem się jakoś wyginać żeby rozluźnić kolkę. Było z górki, więc tempo samoczynnie było jeszcze przyzwoite, 3:29. Głowa podsuwała pomysł, żeby totalnie odpuścić i 'dotruchtać' druga piątkę w 19 minut, to i tak dałoby 36:xx na mecie. Było znowu pod górkę. Ja niby nie chciałem odpuszczać, ale biegłem jakoś bez wiary. Wyprzedziły mnie kolejne osoby, a siódmy kilometr wyszedł w 3:48. Nędza. Jednak to chwilowe zmniejszenie intensywności odczułem bardzo wyraźnie, odetchnąłem. Pojawili się dwaj panowie, którzy trzymali równe tempo i postanowiłem, że za nimi to się już zabiorę, bo wstyd. Było z górki, więc biegło się w końcu w miarę dobrze. Ósmy kilometr w 3:28 czyli nadal daleko od planów a jednak wcale nie lekko. Ale to już było takie bieganie byle dolecieć do mety i mieć to z głowy. Widziałem, że złamanie 35 jest nadal realne i o to trzeba było, resztkami honoru, zawalczyć. Dziewiąty w 3:26, wciąż częściowo z górki. Ostatni kilometr był już trudny, dłużyło mi się. Meta wyrosła za zakrętem jakoś tak niespodziewanie i dlatego nawet finisz nie był zbyt długi i okazały. Ostatni km też ledwie 3:26-27. Wbiegłem na metę dokładnie w momencie zmiany z 34 na 35, więc aż do momentu oficjalnych wyników nie wiedziałem, czy udało mi się złamać te 35 minut. 34:59 netto. A jednak dałem radę. Zmęczenie na mecie spore, takie 9/10, ale to nie było makabryczne wypluwanie płuc jakie w sumie być powinno. W nagrodę za włożony wysiłek - rogal w strefie mety

Wyniku jaki chciałem nie ma. Po pierwsze ostatnie tygodnie to poza akcentami mało biegania. Było kilka treningów obiecujących, na dobrych prędkościach, były jednak też te słabe. Widocznie te kilka przebłysków na interwałach czy thresholdzie to za mało,żeby solidnie zrobić 34'. Robiąc życiówkę 33:40 trenowałem na pewno sporo mocniej i więcej. Druga rzecz to, że ja słabo pobiegłem. Abstrahując od dyspozycji, wyraźnie, wolicjonalnie odpuściłem na drugiej piątce. Po pierwszej słabej głowa nie chciała już biec i było zluzowanie. Zebrałem się co prawda do kupy po 7km, ale na pewno nie wykorzystałem w pełni potencjału tego dnia. Uważam że 34:30 było na pewno do zrobienia. Poza tym trasa nie jest idealna na dobre wyniki. Sporo pod lekką górkę, ale jednak. Nie chcę przesadzać, że jest aż tak trudno, bo są też przecież zbiegi, ale mimo wszystko pod życiówki lepsza jest płaska trasa. Tyle jeśli chodzi o moje rozkminy, bo bardziej nie chce mi się tego biegu analizować.
Podsumowując, nie pykło. Nie ten dzień, nie ta forma, nie ta trasa, nie to nastawienie. Sporo zabrakło, za wiele, żeby zrobić mocny wynik. Może za mocno myślałem już o roztrenowaniu i bardziej się nastawiałem, żeby już ten bieg mieć za sobą
Wnioski wyciągam, naukę, a tragedii przecież nie ma, lecimy dalej. Teraz upragnione 2-3 tygodnie luzu. Roztrenowanie. W sobotę lecę jeszcze tylko Dziewiczą Górę, bo chcę ukończyć cały cykl. Mam teraz mnóstwo spraw do załatwienia, na które, mam nadzieję w końcu będzie czas...
Zapraszam do komentowania. Poniżej tętno
35.png
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.