zanim o zawodach, to parę słów o ostatnich treningach.
ciężko się biega bez zegarka. może wprawionym biegaczom, wsłuchanym w swój organizm, nie sprawia to problemu, ale ja, jako początkujący, wolę się wspomagać elektroniką, żeby wiedzieć, w którym miejscu trasy jestem i jakie mam tempo.
biegnę trening i właściwie nie wiem, co biegnę. niby tempo dobre, tak mi się wydaje, ale przecież nie ma pewności. np. we wtorek przed zawodami biegłem "ósemkę" - tempo dobre, ostatnie 2 km przyspieszyłem mocno, ale jakie miałem czasy, to oczywiście nie wiem. w czwartek pobiegłem "dwunastkę" - do 10. km było OK, potem nogi z waty. tempo? czasy? znów niewiadoma. w sobotę krótkie rozbieganie - 5 km. pierwsze 1,5-2 km biegło mi się bardzo dobrze. chyba się zamyśliłem nad czymś mocno, bo nagle się zorientowałem, że biegnę bardzo szybko, więc nieco zwolniłem, ale i tak po 3 km. miałem tak dość, że chciałem przejść do marszu. nogi z waty, ale jakoś doczłapałem. pewnie zegarek nie wybudziłby mnie z tego letargu na początku trasy, ale przynajmniej bym później wiedział, czy - gdy się zamyśliłem - rzeczywiście biegłem tak szybko, czy to była jednak jakaś moja projekcja...
wszystko to sprawiło, że w ostatniej chwili postanowiłem zawodów nie biec jednak na czuja. zegarek dalej w reklamacji, ale wziąłem do kieszeni smartfona z aplikacją do biegania. faktycznie się ochłodziło (było 13 st. rano i później 17-18 st. + słonecznie), więc ubrałem kamizelkę, żeby telefon mieć w razie czego pod ręką w kieszeni, gdyby się zablokował albo co innego.
krótka rozgrzewka, truchtu mało, raczej skipy, wykroki, wykopy. na starcie ok. 300 osób, trasa uliczna, atestowana. stanąłem w połowie stawki, telefon w dłoni, start i rura.
na szczęście nie było tłoku, ale też pomny doświadczeń z pierwszych zawodów, postanowiłem nie szarżować, nie wyprzedzać, po prostu biec swoje, czyli tyle, na ile się czuję. na 200-300 metrze od startu dostrzegłem dawno niewidzianego znajomego, więc podbiegłem i ucięliśmy jeszcze kilkuzdaniową pogawędkę. był wolniejszy, więc po chwili się odłączyłem i pognałem dalej.
1. km - trochę wokół placu startowego, a potem jezdnią w dół. starałem się nie podpalać i obserwować, co się ze mną dzieje. czekałem na sygnał z aplikacji. jest. 1 km i 5:03. jest dobrze - pomyślałem. 2. km - dalej jezdnią w dół jeszcze z 200 metrów i potem prosta. minąłem kartkę z napisem 2 km, ale aplikacja milczała. już chciałem sięgnąć do kieszeni, ale się odezwała. po 2 km mam 9:23 min. nadal się starałem stopować, tym bardziej że było z górki, ale już czułem, że będzie dobrze. 3. i 4. km - to było trzymanie tempa. biegłem, patrzyłem, co się ze mną dzieje, jak oddech, nogi i dalej do przodu. angielska speakerka podała mi czasy 14:17 po 3. km i 19:14 min po 4. km. cały czas obserwowałem też zawodnika przede mną, kilku już w tym czasie wyprzedziłem - ale tego pamiętałem z poprzednich moich zawodów, że mnie wyprzedził gdzieś w połowie trasy. postanowiłem się go trzymać, bo wiedziałem, że jest mniej więcej na moim poziomie, może ciutkę lepszy, a potem ukąsić jak się nadarzy okazja. wtedy też zacząłem się zastanawiać, kiedy przyspieszyć. na 7? może 8 km? już czułem, że pobiegnę poniżej 50 min, ale wiedziałem również, że na razie zaliczka jest niewielka. 5. km - półmetek. i zaczęły się schody. para w nogach nadal była, oddech OK, ale trasa zaczęła prowadzić mocno pod górkę. mniej więcej znałem tę drogę, więc wiedziałem, że później będzie spadek i chyba tylko mnie trzymało przy życiu - żeby dotrwać do zjazdu w dół. 6. km - cały czas pod górkę. już nawet zacząłem się rozglądać za jakimś miejscem do zejścia z trasy, ale inni chyba mieli ciężej, bo ich wyprzedzałem. i to mnie napędzało. 7. km - speakerka mi podała, że mam równe 35 min. i się lekko podłamałem. ale druga myśl była taka, że na kolejne 3 km mam przecież aż 15 min, więc jak utrzymam tempo, to przecież zrobię te swoje 50 min. a jak przyspieszę, to kto wie... 8. km - zaczął się spad. stawka się rozciągnęła, zawodnik od zawodnika po kilkadziesiąt metrów. teren lekko zalesiony, pusty, choć droga wyasfaltowana. i słyszę, że za mną ktoś ciężko i szybko stąpa. patrzę w bok. wyprzedza mnie. o, kurcze. ten zawodnik biegnie pchając przed sobą wózek. tata z niepełnosprawnym dzieckiem. wołam do niego: - dobrze, że nas nikt teraz nie widzi, bo byłby wstyd, że mnie pan wyprzedza. mężczyzna się zaśmiał i odkrzyknął: - to nie ja, to wózek mnie tak ciągnie. bo z górki. może i tak, ale na mecie był dobrą minutę przede mną, a potem było jeszcze pod górkę. szacunek. 9. km - przyspieszyłem. gnałem jak wiatr. a przynajmniej tak mi się wydawało. w każdym razie zacząłem finiszować. taty z wózkiem nie dogoniłem, ale kąsnąłem zawodnika, którego obserwowałem od dawna. minąłem też kilku innych, ale poczułem, że chyba za wcześnie zacząłem finisz. lekka wata w nogach i czas 44:42 min. spikerka mocno spóźniona wobec informacji z trasy, bo już dawno minąłem kartkę z napisem 9 km, a aplikacja nadal milczała. 10. km - trochę po mieście i znów na plac, gdzie startowaliśmy. wata w nogach coraz większa, ale nie tracę tempa. chciałem zerknąć na zegar startowy, jaki mam czas na 250-300 metrów przed metą, ale organizatorzy się nie popisali, bo zamiast czasu biegu podawali, która jest godzina...
wbiegam na metę. koniec. nawet nie wiem, jaki mam czas. po chwili zerkam na aplikację. pokazuje, że nie przebiegłem 10 km, a 9.98 km. czas: 49:42 min. jestem średnio zmęczony. po 2-3 minutach dochodzę do siebie, jakbym w ogóle nie biegł.
aplikacja pokazała mi: 1. km - 5:03 2. km - 4:26 3. km - 4:53 4. km - 4:56 5. km - 5:06 6. km - 5:26 7. km - 5:04 8. km - 4:52 8. km - 4:58 9,98 km - 5:05
nadal miałem wątpliwości, czy udało mi się złamać 50 min, więc zmuszony byłem poczekać jakieś 30 min aż wywieszą wyniki.
oficjalny czas: 49:24 (24:05 na 5 km).
_________________ 5 km: 24:05 10 km: 49:24 półmaraton: 2:04:34
|