Komentarz do artykułu Ruda jedzie do Kenii
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1374
- Rejestracja: 08 maja 2009, 08:32
Kurcze; to już znajomości trzeba teraz mieć żeby poczytać.
Agata. Co to jest fejsbuk?
Poproszę zatem na mejla.
Agata. Co to jest fejsbuk?
Poproszę zatem na mejla.
- yacool
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 12931
- Rejestracja: 03 gru 2008, 11:25
- Kontakt:
Ostatnie dwa dni wyprawy nie były biegowe, a bardziej reserczowe. Zastanawiałem się będąc w Iten, czy dałoby się znaleźć miejsce do trenowania na podobnej wysokości, ale bardziej wypłaszczone. W samym Iten praktycznie nie ma płaskich odcinków, a nieco bardziej płaska droga wzdłuż trasy do Eldoret nie jest już taka przyjemna ze względu na ruch, hałas i spaliny. Na podstawie zgrubnej analizy rozkładu warstwic znalazłem płaski obszar wokół Mount Kenya i postanowiłem sprawdzić to w realu, skoro jestem już tak blisko (podobno wcześnie rano przy dobrej pogodzie z punktu widokowego w Iten widać szczyt tego wulkanu).
Do Nanyuki, miejscowości leżącej na samym równiku i u podnóża góry dotarliśmy wieczorem. Miasto leży na wysokości nieco poniżej 2000 m. Wokół niego rozpościera się piękny płaskowyż, czyli warstwice nie kłamią. Tu można biegać długie ciągłe w naprawdę idealnych warunkach. Następnego dnia pojechaliśmy samochodem kilkanaście kilometrów na północ do początku jednej z kilku dróg wiodących na szczyt Mt Kenya. Tu przesiedliśmy się na "rowery" i wraz z przewodnikiem daliśmy radę dotrzeć nimi na wysokość 2700 m, czyli do około 9 kilometra, gdzie znowu przecięliśmy równik. Za równikiem miało być już na piechotę, ale akurat jechał jakiś pickup do pierwszego obozu aklimatyzacyjnego i podrzucił nas na sam koniec utwardzonej drogi. Nadrobiliśmy jakieś trzy godziny ostrej wędrówki cały czas pod górę. Kierowca katował reduktor. Czuć było, że przednie koła mają tendencję do odrywania się od podłoża. Droga i wznios przypominały nieco drogę zaopatrzeniową na Śnieżkę, tyle że dobry kilometr wyżej.
W pierwszym obozie na wysokości ponad 3300 m pogoda niestety załamała się. Zrobiło się bardzo zimno, zaległa mgła i zaczął padać deszcz. Tego dnia nie dane nam było zobaczyć szczytu. Z pierwszego obozu wiedzie ścieżka do drugiego obozu na 4400 m, a stamtąd już na szczyt, czyli 5200 m. Te niecałe dwa kilometry przewyższenia zajmuje ponoć 6 godzin. Przewodnik chwalił się, że robi to w 4 godziny. Mówił też, że jest biegaczem i drogą do pierwszego obozu często biega. Trenował tu nawet z Samuelem Wanjiru i ponoć z samym Haile, ale uwierzę dopiero jak przyśle mi jakieś zdjęcia z tej okoliczności. Nasz przewodnik Duncan opowiadał też, że ze szczytu Mt Kenya da się zobaczyć ocean Indyjski, a nawet Kilimanjaro, na szczycie którego był już 21 razy (na Mt Kenya ma już ponad 60 wejść).
W pierwszym obozie na wysokości ponad 3300 m pogoda niestety załamała się. Zrobiło się bardzo zimno, zaległa mgła i zaczął padać deszcz. Tego dnia nie dane nam było zobaczyć szczytu. Z pierwszego obozu wiedzie ścieżka do drugiego obozu na 4400 m, a stamtąd już na szczyt, czyli 5200 m. Te niecałe dwa kilometry przewyższenia zajmuje ponoć 6 godzin. Przewodnik chwalił się, że robi to w 4 godziny. Mówił też, że jest biegaczem i drogą do pierwszego obozu często biega. Trenował tu nawet z Samuelem Wanjiru i ponoć z samym Haile, ale uwierzę dopiero jak przyśle mi jakieś zdjęcia z tej okoliczności. Nasz przewodnik Duncan opowiadał też, że ze szczytu Mt Kenya da się zobaczyć ocean Indyjski, a nawet Kilimanjaro, na szczycie którego był już 21 razy (na Mt Kenya ma już ponad 60 wejść).
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 465
- Rejestracja: 04 cze 2011, 23:13
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
08.11
Dziś wyjeżdżamy z Iten. Jest niedziela, więc szansa na mniejszy ruch na drogach i szybsze pokonanie trasy. Po śniadaniu, pożegnaliśmy się ze wszystkimi w hotelu. Przez te niemal trzy tygodnie zżyliśmy się z nimi. Zgodnie z umową, rano do hotelu przyszedł Alex, chłopak który pracuje w sklepiku z pamiątkami Olimpic Corner, gdzie robią koralikowe bransoletki. Nie spóźnił się i przyniósł nam wieszak w kształcie głowy zebry, który u niego wcześniej zamówiliśmy. Pogoda pochmurna i deszczowa, była gęsta mgła. Wyszliśmy na główną drogę i po chwili zatrzymaliśmy matatu do Eldoret. Tym razem nie był przepełniony, po 40 minutach byliśmy na miejscu. Stamtąd udaliśmy się na inną stację, z której odjeżdżają busy do Nairobi. Cały czas się wahaliśmy jak jechać. Ja chciałam dojechać do Nakuru, tam wysiąść i przesiąść się na matatu do Nanyuki. Ale wczoraj zadzwonił do nas Wachira i namawiał, by jednak jechać najpierw do Nairobi, a stamtąd pod Mount Kenya. Ta droga mimo, że dłuższa miała być lepszej jakości i szybsza. Matatu oczywiście było mnóstwo, ale podszedł do nas chłopak, który zaproponował, że w tej samej cenie (8usd za os.) zawiezie nas swoją nową Toyotą do Nairobi. Zgodziliśmy się, po pierwsze szybciej, a po drugie większy komfort podróży. Zaznaczył jedynie, że dobierze jeszcze dwóch pasażerów, by zapełnić auto. Na drodze mimo dnia wolnego był duży ruch. Ciężarówki, mnóstwo matatu i motorów. Częste patrole policji. Na wysokości Nakuru zrobiło się gorąco, to nie to co przyjemne rześkie powietrze w Iten. Tu czuć było prawdziwy żar. Na poboczu pasły się zebry i przechadzały pawiany zbierające resztki jedzenia wyrzucane z aut. Do Nairobi dojechaliśmy w niecałe 5 godzin. Po drodze dzwoniliśmy do znajomego, który po ustalonej cenie zgodził się nas zawieźć do Nanyuki. Umówiliśmy się na skrzyżowaniu, na stacji benzynowej, myśląc, że będzie to charakterystyczny punkt. Pewnie i był dlatego panował tam ogromny ruch, pełno było wjeżdżających i odjeżdżających matatu, pasażerów. Do tego spaliny i hałas. Znajomy się spóźniał, ja zaczynałam mieć dość i chciałam się już stamtąd wydostać. Yacool dla zabicia czasu wdawał się w dyskusje o niczym z miejscowymi. Każdy chciał od nas kasę. Odczepili się dopiero wtedy, gdy yacool zaczął pytać, który z nich zawiezie nas za darmo do Mombassy. W końcu zjawił się Ken. Przeprosił za spóźnienie i jednocześnie oznajmił, że nie może nas zawieźć, bo jego syn się przewrócił i jest teraz w szpitalu na badaniach. Nie wiem czy to prawda, czy dobrze brzmiąca wymówka. Poszedł z nami do miejsca, skąd odjeżdżały matatu do Nanyuki. Tym razem sama wybrałam pojazd, taki, który był już prawie pełen, co dawało większe szanse na rychły odjazd. Ken dał nam kontakt do gościa, który miał nas odebrać na miejscu i zawieźć do hotelu. Ruszyliśmy. Wyjazd z Nairobi był szybki, miejscami sześcio pasmową autostradą w jedną stronę. Ta droga prowadzi na granicę z Etiopią. Potem się zwęziła i jazda była wolniejsza. W tym regionie jest więcej plantacji bananów, w okolicach Iten więcej było pól kukurydzy. W pewnym momencie zaczęło robić się chłodniej, krajobraz zrobił się płaski, w oddali widać było góry. Z horyzontu zniknęły drzewa, dookoła rozciągał się step. W mijanych miejscowościach tętniło życie. Toczy się ono głównie wzdłuż drogi, ciągną się przy niej stragany ze wszystkim. Dojechaliśmy do Nanyuki po 3 godzinach, nieźle zmęczeni. Duncan na nas czekał i zawiózł nas do hotelu. Okazało się, że to brat Kena i całkiem niezły biegacz. Kilka lat temu był szósty w półmaratonie w Berlinie. Swego czasu trenował razem z Samuelem Wanjiru. Na treningu do Duncana, na zboczach Mount Kenya w roku 2010 i 2012 przyjeżdżał Haile Gebrselassie. Duncan ma do niego telefon w swojej komórce. Ma nam przesłać ich wspólne foty. Uwierzymy jak zobaczymy. Zjedliśmy kolację i idziemy spać. Czuję się skołowana po 11 godzinach podróży. Jutro rowerowy trip u podnóży Mount Kenya.
GALERIA 08.11
09.11
Po śniadaniu przyjechał po nas Duncan. Razem podjechaliśmy do supermarketu po wodę. To był prawdziwy supermarket, pierwszy tego typu w jakim byłam w Kenii. Jak wróciłam na parking, chłopacy kończyli mocować na dachu rowery. Wyglądały na mocno zużyte górale. Podszedł do mnie chłopak oferując na sprzedaż okulary słoneczne. Chciał 7 usd. Za drogo. Chłopak zapytał ile chcę zapłacić, odparłam 3 usd. Przystał na to i nie targował się dłużej. Ten sam po chwili proponował yacolowi paralizator i maczetę.
Dojechaliśmy do miejsca, gdzie miał się zacząć nasz rowerowy trip. Kierowca odjechał, a my wsiedliśmy na rowery. Okazało się, że to zupełne złomy... Jak próbowałam zmniejszyć przerzutkę, to spadł łańcuch. Chłopaki sporo się namęczyły, bo go ponownie założyć. Wczoraj mocno padało i droga była błotnista. Po kilku minutach pomyślałam, że chyba się przeliczyłam z możliwościami. Jechaliśmy cały czas pod górę, jak się potem okazało 9 km, na plecach ciążyły nam plecaki z ciepłymi ciuchami i wodą. Duncan, który w swoim rowerze nie miał w ogóle chyba przerzutek większość drogi prowadził rower. Spoceni dotarliśmy do bramy Parku Narodowego Mount Kenya. Bilet wstępu dla obcokrajowców to 65 usd od osoby. Zapłaciliśmy i jechaliśmy dalej. Wkrótce pojawiła się tablica informująca, że w tym miejscu przekraczamy równik. Znów byliśmy na półkuli północnej, w obszarze tropikalnego lasu deszczowego. Droga podobna do tej do Morskiego Oka, tyle, że na poboczu pasły się zebry, biegały pawiany, na drzewach skakały czarno białe małpy, a pod kołami mieliśmy kupy bawołów i słoni. Podobno często przekraczają tą drogę. Potwierdzały to ogromne ślady ich stóp. Duncan opowiadał nam o różnych gatunkach drzew i roślin, jedne są jadalne, inne mają działanie lecznicze. Po przejechaniu kolejnych kilkuset metrów zostawiliśmy rowery na poboczu i dalej mieliśmy iść pieszo. Zaczynało robić się naprawdę stromo. Wejście do parku jest na 2650 mnpm, a stacja, do której mieliśmy dojść na poziomie 3300, przed nami było 7km marszu. Minął nas pickup strażnika parku, zatrzymał się i zaproponował podwiezienie. Chętnie skorzystaliśmy. Dowiózł nas niemal do stacji, gdzie jest schronisko. Stąd zaczyna się atak na szczyt góry. Niestety pogoda była coraz gorsza, wszystko było we mgle, zero widoczności. To była najdroższa mgła za jaką przyszło nam zapłacić. Do tego nagle zaczęło lać. Schowaliśmy się w schronisku, byliśmy jedynymi turystami. Duncan poszedł załatwić nam gorącą herbatę. Jest tu dobrze znany. Jako przewodnik posiada już srebrną odznakę. Mimo młodego wieku, ma dopiero 25 lat, był już 21 razy na szczycie Kilimandżaro i 60 na Mount Kenya.
Czasami wchodzi tu nawet dwa razy w tygodniu. Padało przez dwie godziny, zrobiło się naprawdę zimno. Duncan twierdził, że zaraz deszcz się skończy i wyjdzie słońce. Jakoś nie chciało mi się w to wierzyć. Ale faktycznie miał rację. Przejaśniło się, chmury zaczęły się podnosić. Poszliśmy na punkt widokowy, z którego z każdą chwilą był coraz lepszy widok. Czekaliśmy ponad godzinę z nadzieją, że dojrzymy szczyt góry. Niestety nie tym razem. Przez moment widzieliśmy go wczoraj z jadącego matatu. Ostry, częściowo pokryty śniegiem. Może jutro przed wyjazdem jeszcze się uda. Podobno z tego poziomu wejście na szczyt zajmuje średnio 6 godzin, zejście nawet 2 godziny. Ze szczytu przy dobrej pogodzie widać Mombassę i Kilimandżaro. Jak przyjedziemy tu następnym razem w porze suchej, to zaatakujemy wejście. Zaczynało się znowu chmurzyć, rozpoczęliśmy schodzenie. Musieliśmy strofować Duncana, który jak dziecko zaczynał się wyraźnie nudzić. Dzwonił gdzieś, gadał głośno, rzucał patykami. W takich warunkach, to w życiu nie zobaczymy tu żadnych zwierząt. Dostał od nas reprymendę, chyba się przejął, bo przestał klapać butami i jak coś mówił to takim szeptem, że nic nie słyszałam. Doszliśmy do miejsca, gdzie zostawiliśmy rowery. Teraz miał być szybki zjazd w dół. Nie dość, że był szybki to wręcz zabójczy, bo okazało się, że rowery w zasadzie nie mają hamulców! Yacool się wkurzył. Kazał wziąć Duncanowi rower, na którym jechał, a sam wziął jego, który wydawało się, że lepiej hamuje. Opieprzył chłopaka, że nie tak powinny być przygotowane sprzęty. Duncan był mocno zdziwiony i nie rozumiał o co chodzi Jackowi. Po zamianie rowerów, yacool nadal pędził na dół jak torpeda, a Duncan hamował ze spokojem. Okazało się, że hamulce działają o ile waży się w granicach 50 kg. Ja i Duncan spełnialiśmy ten warunek, yacool nie. Oj dostało się dziś Duncanowi. Jeszcze po odwiezieniu do hotelu nas przepraszał i przyznał rację. W hotelu zjedliśmy kupione banany i awokado, które są tu genialne. Dobrze, że mamy łazienkę i mimo że prymitywny to jednak prysznic i ciepłą wodę. Jutro rano idziemy na równik robić doświadczenia z siłą Coriolisa. Potem przejazd do Nairobi, safari i wylot. To będzie nasz ostatni dzień w Kenii.
GALERIA 09.11
10.11
Ostatnia noc w Kenii za nami. Dziś przy śniadaniu poczuliśmy klimat świąt. W telewizji leciały kolędy śpiewane przez kenijski męski chórek. Po śniadaniu przyszedł po nas Duncan. Poszliśmy z nim na równik, przyjrzeć się z bliska Coriolisowi. Przy drodze stała tablica informacyjna i dzbanek z wodą. Chłopak zaczął nam opowiadać o doświadczeniu, yacool wszystko nagrywał.
Odeszliśmy około 10 metrów na półkulę północną. Chłopak nalał wodę do miski, która miała dziurkę na dnie. Położył na wodzie patyk. Ten zaczął się kręcić w prawą stronę, a wyciekająca dołem woda miała wyraźny prawostronny wir. Następnie to samo powtórzyliśmy 10 kroków od równika na południe. Tu, zgodnie z prawami fizyki, zapałka kręciła się w lewo i taki też wir był w wyciekającej z miski wodzie. Na końcu stanęliśmy na linii określającej równik. Tam patyk leżał na wodzie ber ruchu. Woda leciała prosto, bez jakichkolwiek wirów. Ciekawe doświadczenie, którego wyjaśnienie można zobaczyć tutaj. Dostaliśmy od chłopaka certyfikat potwierdzający nasz udział w eksperymencie, który oczywiście kosztował 6 USD, daliśmy mu 10. Potem pobliscy handlarze suwenirami wciągnęli nas do swoich sklepików. Wydaliśmy ostatnie pieniądze. Szybko wróciliśmy do hotelu, chcieliśmy około 10 wyjechać do Nairobi. Zabraliśmy plecaki i opuściliśmy nasz czteropiętrowy hotel, w którym byliśmy jedynymi gośćmi. Duncan odwiózł nas na stację matatu. Zajęliśmy miejsca i czekaliśmy z dobre pół godziny, aż w końcu ruszył. W między czasie odganialiśmy się od natrętnych sprzedawców, którzy prze otwarte w busie okna próbowali sprzedać nam cokolwiek, Począwszy od wody i gum do żucia, poprzez zegarki i okulary, a na kartach pamięci do aparatu kończąc. Kiedy bus był w końcu pełen, pojechaliśmy jeszcze na stację benzynową. Kolejne 15 minut czekania, aż kierowca w końcu doleje paliwo pod sam korek. Ruszyliśmy, z głośną muzyką w tle. Obok siedziała kobieta z dwójką małych dzieci, ubranych w wełniane czapki i kurtki niczym na zimę. Nie wiem czy to nie grozi przegrzaniem, bo nam spływał pot po plecach.
Po niecałych trzech godzinach byliśmy w Nairobi, na wjeździe mega korek. Ken, który na nas czekał wyłapał nas w tłumie innych aut, wysiedliśmy i przesiedliśmy się do jego olbrzymiego landcruisera, którym mieliśmy jechać do parku safari. Klima i komfort jazdy, co za różnica. Ken lawirował między autami, jego było duże, więc ewidentnie wymuszał pierwszeństwo. Trochę martwiła mnie pogoda, bo dojeżdżając do Nairobi padał deszcz, ale teraz wyszło słońce, choć chmury nadal krążyły. Wjazd do parku w Nairobi, to koszt 60 USD od obcokrajowca. Sporo. Yacool był rozczarowany, że safari odbywa się jedynie wyznaczonymi gruntowymi drogami, liczył na dziką jazdę wzdłuż i wszerz po sawannie. Okazało się, że jest to możliwe tylko dla reporterów telewizyjnych typu National Geographic, wymaga specjalnych pozwoleń i dużej kasy. Mimo bardziej cywilizowanego przejazdu dobrze się bawiliśmy. Zwierząt było sporo, właściwie nie bały się auta. Nasze leśne sarny są bardziej dzikie od tutejszych zebr, antylop czy żyraf, które wręcz trzeba było przeganiać z trasy przejazdu. Były też nosorożce, olbrzymie bawoły i hipopotamy. Jest to okres pory deszczowej i wszystkie zwierzęta miały młode. Wielkich kotów nie udało nam się wypatrzeć. Ten park jest najstarszym w Kenii, założono go w 1946 roku, zajmuje obszar prawie 120 km2. Jest naturalnym miejscem występowania żyjących tu zwierząt. Na obrzeżach parku znajduje się Nairobi. Wielkie wieżowce zamykały daleko obraz na horyzoncie. Bawiliśmy się tak ponad dwie godziny. W kilku miejscach można było wyjść z auta, yacool bawił się w gonito z żyrafami i antylopami.
Zaczynało robić się późno, a na niebie gromadziło się coraz więcej ciężkich chmur. Jak tylko wyjechaliśmy z parku lunęło na całego. Ken zabrał nas do znanej restauracji (Carnivore), w której na otwartym dużym palenisku, grilluje się różne rodzaje mięsa. Zasada konsumpcji jest prosta. Za z góry określoną cenę je się tak długo, aż się ma dość. Sygnalizuje się to kelnerowi położeniem na stole chorągiewki, która wcześniej pionowo powiewa. W przeciwnym razie kelnerzy będą cały czas donosić jedzenie. Restauracja wieczorami zapełnia się, przychodzi tam wielu białych rezydentów i turystów. Wnętrza przyozdobione były kolorowymi lampkami i różnymi drewnianymi rzeźbami z afrykańskimi motywami. Rosły tam egzotyczne rośliny, płynęła woda, śpiewały ptaki i cykały cykady. Czuliśmy się jak w poznańskiej palmiarni. Zaczynało robić się późno, na dworze wciąż była burza. Obawiałam się czy w taką pogodę samolot wyleci. Gorsze było to, że ulice Nairobi nadal były zakorkowane. Woda płynącą ulicami ograniczała możliwość przejazdu mniejszym autom. Mieliśmy dwie i pół godziny do odlotu, do lotniska 15 km. Ken powiedział, że wczoraj też była taka pogoda i jechał do domu 6 godzin! Poprosiłam, by znalazł inną drogę na lotnisko, bo w tym korku w życiu nie zdążymy. Ken nawrócił i jakimiś zakamarkami w końcu przebiliśmy się. Przed lotniskiem szybko się ze sobą pożegnaliśmy i poszliśmy się odprawić. Lotnisko Jomo Kennyaty nie jest duże i wszystko sprawnie i szybko przebiegło. Burza ustała. 23:30, nasz dreamliner wyleciał zgodnie z planem. Zmęczeni szybko zasnęliśmy.
GALERIA 10.11
Dziś wyjeżdżamy z Iten. Jest niedziela, więc szansa na mniejszy ruch na drogach i szybsze pokonanie trasy. Po śniadaniu, pożegnaliśmy się ze wszystkimi w hotelu. Przez te niemal trzy tygodnie zżyliśmy się z nimi. Zgodnie z umową, rano do hotelu przyszedł Alex, chłopak który pracuje w sklepiku z pamiątkami Olimpic Corner, gdzie robią koralikowe bransoletki. Nie spóźnił się i przyniósł nam wieszak w kształcie głowy zebry, który u niego wcześniej zamówiliśmy. Pogoda pochmurna i deszczowa, była gęsta mgła. Wyszliśmy na główną drogę i po chwili zatrzymaliśmy matatu do Eldoret. Tym razem nie był przepełniony, po 40 minutach byliśmy na miejscu. Stamtąd udaliśmy się na inną stację, z której odjeżdżają busy do Nairobi. Cały czas się wahaliśmy jak jechać. Ja chciałam dojechać do Nakuru, tam wysiąść i przesiąść się na matatu do Nanyuki. Ale wczoraj zadzwonił do nas Wachira i namawiał, by jednak jechać najpierw do Nairobi, a stamtąd pod Mount Kenya. Ta droga mimo, że dłuższa miała być lepszej jakości i szybsza. Matatu oczywiście było mnóstwo, ale podszedł do nas chłopak, który zaproponował, że w tej samej cenie (8usd za os.) zawiezie nas swoją nową Toyotą do Nairobi. Zgodziliśmy się, po pierwsze szybciej, a po drugie większy komfort podróży. Zaznaczył jedynie, że dobierze jeszcze dwóch pasażerów, by zapełnić auto. Na drodze mimo dnia wolnego był duży ruch. Ciężarówki, mnóstwo matatu i motorów. Częste patrole policji. Na wysokości Nakuru zrobiło się gorąco, to nie to co przyjemne rześkie powietrze w Iten. Tu czuć było prawdziwy żar. Na poboczu pasły się zebry i przechadzały pawiany zbierające resztki jedzenia wyrzucane z aut. Do Nairobi dojechaliśmy w niecałe 5 godzin. Po drodze dzwoniliśmy do znajomego, który po ustalonej cenie zgodził się nas zawieźć do Nanyuki. Umówiliśmy się na skrzyżowaniu, na stacji benzynowej, myśląc, że będzie to charakterystyczny punkt. Pewnie i był dlatego panował tam ogromny ruch, pełno było wjeżdżających i odjeżdżających matatu, pasażerów. Do tego spaliny i hałas. Znajomy się spóźniał, ja zaczynałam mieć dość i chciałam się już stamtąd wydostać. Yacool dla zabicia czasu wdawał się w dyskusje o niczym z miejscowymi. Każdy chciał od nas kasę. Odczepili się dopiero wtedy, gdy yacool zaczął pytać, który z nich zawiezie nas za darmo do Mombassy. W końcu zjawił się Ken. Przeprosił za spóźnienie i jednocześnie oznajmił, że nie może nas zawieźć, bo jego syn się przewrócił i jest teraz w szpitalu na badaniach. Nie wiem czy to prawda, czy dobrze brzmiąca wymówka. Poszedł z nami do miejsca, skąd odjeżdżały matatu do Nanyuki. Tym razem sama wybrałam pojazd, taki, który był już prawie pełen, co dawało większe szanse na rychły odjazd. Ken dał nam kontakt do gościa, który miał nas odebrać na miejscu i zawieźć do hotelu. Ruszyliśmy. Wyjazd z Nairobi był szybki, miejscami sześcio pasmową autostradą w jedną stronę. Ta droga prowadzi na granicę z Etiopią. Potem się zwęziła i jazda była wolniejsza. W tym regionie jest więcej plantacji bananów, w okolicach Iten więcej było pól kukurydzy. W pewnym momencie zaczęło robić się chłodniej, krajobraz zrobił się płaski, w oddali widać było góry. Z horyzontu zniknęły drzewa, dookoła rozciągał się step. W mijanych miejscowościach tętniło życie. Toczy się ono głównie wzdłuż drogi, ciągną się przy niej stragany ze wszystkim. Dojechaliśmy do Nanyuki po 3 godzinach, nieźle zmęczeni. Duncan na nas czekał i zawiózł nas do hotelu. Okazało się, że to brat Kena i całkiem niezły biegacz. Kilka lat temu był szósty w półmaratonie w Berlinie. Swego czasu trenował razem z Samuelem Wanjiru. Na treningu do Duncana, na zboczach Mount Kenya w roku 2010 i 2012 przyjeżdżał Haile Gebrselassie. Duncan ma do niego telefon w swojej komórce. Ma nam przesłać ich wspólne foty. Uwierzymy jak zobaczymy. Zjedliśmy kolację i idziemy spać. Czuję się skołowana po 11 godzinach podróży. Jutro rowerowy trip u podnóży Mount Kenya.
GALERIA 08.11
09.11
Po śniadaniu przyjechał po nas Duncan. Razem podjechaliśmy do supermarketu po wodę. To był prawdziwy supermarket, pierwszy tego typu w jakim byłam w Kenii. Jak wróciłam na parking, chłopacy kończyli mocować na dachu rowery. Wyglądały na mocno zużyte górale. Podszedł do mnie chłopak oferując na sprzedaż okulary słoneczne. Chciał 7 usd. Za drogo. Chłopak zapytał ile chcę zapłacić, odparłam 3 usd. Przystał na to i nie targował się dłużej. Ten sam po chwili proponował yacolowi paralizator i maczetę.
Dojechaliśmy do miejsca, gdzie miał się zacząć nasz rowerowy trip. Kierowca odjechał, a my wsiedliśmy na rowery. Okazało się, że to zupełne złomy... Jak próbowałam zmniejszyć przerzutkę, to spadł łańcuch. Chłopaki sporo się namęczyły, bo go ponownie założyć. Wczoraj mocno padało i droga była błotnista. Po kilku minutach pomyślałam, że chyba się przeliczyłam z możliwościami. Jechaliśmy cały czas pod górę, jak się potem okazało 9 km, na plecach ciążyły nam plecaki z ciepłymi ciuchami i wodą. Duncan, który w swoim rowerze nie miał w ogóle chyba przerzutek większość drogi prowadził rower. Spoceni dotarliśmy do bramy Parku Narodowego Mount Kenya. Bilet wstępu dla obcokrajowców to 65 usd od osoby. Zapłaciliśmy i jechaliśmy dalej. Wkrótce pojawiła się tablica informująca, że w tym miejscu przekraczamy równik. Znów byliśmy na półkuli północnej, w obszarze tropikalnego lasu deszczowego. Droga podobna do tej do Morskiego Oka, tyle, że na poboczu pasły się zebry, biegały pawiany, na drzewach skakały czarno białe małpy, a pod kołami mieliśmy kupy bawołów i słoni. Podobno często przekraczają tą drogę. Potwierdzały to ogromne ślady ich stóp. Duncan opowiadał nam o różnych gatunkach drzew i roślin, jedne są jadalne, inne mają działanie lecznicze. Po przejechaniu kolejnych kilkuset metrów zostawiliśmy rowery na poboczu i dalej mieliśmy iść pieszo. Zaczynało robić się naprawdę stromo. Wejście do parku jest na 2650 mnpm, a stacja, do której mieliśmy dojść na poziomie 3300, przed nami było 7km marszu. Minął nas pickup strażnika parku, zatrzymał się i zaproponował podwiezienie. Chętnie skorzystaliśmy. Dowiózł nas niemal do stacji, gdzie jest schronisko. Stąd zaczyna się atak na szczyt góry. Niestety pogoda była coraz gorsza, wszystko było we mgle, zero widoczności. To była najdroższa mgła za jaką przyszło nam zapłacić. Do tego nagle zaczęło lać. Schowaliśmy się w schronisku, byliśmy jedynymi turystami. Duncan poszedł załatwić nam gorącą herbatę. Jest tu dobrze znany. Jako przewodnik posiada już srebrną odznakę. Mimo młodego wieku, ma dopiero 25 lat, był już 21 razy na szczycie Kilimandżaro i 60 na Mount Kenya.
Czasami wchodzi tu nawet dwa razy w tygodniu. Padało przez dwie godziny, zrobiło się naprawdę zimno. Duncan twierdził, że zaraz deszcz się skończy i wyjdzie słońce. Jakoś nie chciało mi się w to wierzyć. Ale faktycznie miał rację. Przejaśniło się, chmury zaczęły się podnosić. Poszliśmy na punkt widokowy, z którego z każdą chwilą był coraz lepszy widok. Czekaliśmy ponad godzinę z nadzieją, że dojrzymy szczyt góry. Niestety nie tym razem. Przez moment widzieliśmy go wczoraj z jadącego matatu. Ostry, częściowo pokryty śniegiem. Może jutro przed wyjazdem jeszcze się uda. Podobno z tego poziomu wejście na szczyt zajmuje średnio 6 godzin, zejście nawet 2 godziny. Ze szczytu przy dobrej pogodzie widać Mombassę i Kilimandżaro. Jak przyjedziemy tu następnym razem w porze suchej, to zaatakujemy wejście. Zaczynało się znowu chmurzyć, rozpoczęliśmy schodzenie. Musieliśmy strofować Duncana, który jak dziecko zaczynał się wyraźnie nudzić. Dzwonił gdzieś, gadał głośno, rzucał patykami. W takich warunkach, to w życiu nie zobaczymy tu żadnych zwierząt. Dostał od nas reprymendę, chyba się przejął, bo przestał klapać butami i jak coś mówił to takim szeptem, że nic nie słyszałam. Doszliśmy do miejsca, gdzie zostawiliśmy rowery. Teraz miał być szybki zjazd w dół. Nie dość, że był szybki to wręcz zabójczy, bo okazało się, że rowery w zasadzie nie mają hamulców! Yacool się wkurzył. Kazał wziąć Duncanowi rower, na którym jechał, a sam wziął jego, który wydawało się, że lepiej hamuje. Opieprzył chłopaka, że nie tak powinny być przygotowane sprzęty. Duncan był mocno zdziwiony i nie rozumiał o co chodzi Jackowi. Po zamianie rowerów, yacool nadal pędził na dół jak torpeda, a Duncan hamował ze spokojem. Okazało się, że hamulce działają o ile waży się w granicach 50 kg. Ja i Duncan spełnialiśmy ten warunek, yacool nie. Oj dostało się dziś Duncanowi. Jeszcze po odwiezieniu do hotelu nas przepraszał i przyznał rację. W hotelu zjedliśmy kupione banany i awokado, które są tu genialne. Dobrze, że mamy łazienkę i mimo że prymitywny to jednak prysznic i ciepłą wodę. Jutro rano idziemy na równik robić doświadczenia z siłą Coriolisa. Potem przejazd do Nairobi, safari i wylot. To będzie nasz ostatni dzień w Kenii.
GALERIA 09.11
10.11
Ostatnia noc w Kenii za nami. Dziś przy śniadaniu poczuliśmy klimat świąt. W telewizji leciały kolędy śpiewane przez kenijski męski chórek. Po śniadaniu przyszedł po nas Duncan. Poszliśmy z nim na równik, przyjrzeć się z bliska Coriolisowi. Przy drodze stała tablica informacyjna i dzbanek z wodą. Chłopak zaczął nam opowiadać o doświadczeniu, yacool wszystko nagrywał.
Odeszliśmy około 10 metrów na półkulę północną. Chłopak nalał wodę do miski, która miała dziurkę na dnie. Położył na wodzie patyk. Ten zaczął się kręcić w prawą stronę, a wyciekająca dołem woda miała wyraźny prawostronny wir. Następnie to samo powtórzyliśmy 10 kroków od równika na południe. Tu, zgodnie z prawami fizyki, zapałka kręciła się w lewo i taki też wir był w wyciekającej z miski wodzie. Na końcu stanęliśmy na linii określającej równik. Tam patyk leżał na wodzie ber ruchu. Woda leciała prosto, bez jakichkolwiek wirów. Ciekawe doświadczenie, którego wyjaśnienie można zobaczyć tutaj. Dostaliśmy od chłopaka certyfikat potwierdzający nasz udział w eksperymencie, który oczywiście kosztował 6 USD, daliśmy mu 10. Potem pobliscy handlarze suwenirami wciągnęli nas do swoich sklepików. Wydaliśmy ostatnie pieniądze. Szybko wróciliśmy do hotelu, chcieliśmy około 10 wyjechać do Nairobi. Zabraliśmy plecaki i opuściliśmy nasz czteropiętrowy hotel, w którym byliśmy jedynymi gośćmi. Duncan odwiózł nas na stację matatu. Zajęliśmy miejsca i czekaliśmy z dobre pół godziny, aż w końcu ruszył. W między czasie odganialiśmy się od natrętnych sprzedawców, którzy prze otwarte w busie okna próbowali sprzedać nam cokolwiek, Począwszy od wody i gum do żucia, poprzez zegarki i okulary, a na kartach pamięci do aparatu kończąc. Kiedy bus był w końcu pełen, pojechaliśmy jeszcze na stację benzynową. Kolejne 15 minut czekania, aż kierowca w końcu doleje paliwo pod sam korek. Ruszyliśmy, z głośną muzyką w tle. Obok siedziała kobieta z dwójką małych dzieci, ubranych w wełniane czapki i kurtki niczym na zimę. Nie wiem czy to nie grozi przegrzaniem, bo nam spływał pot po plecach.
Po niecałych trzech godzinach byliśmy w Nairobi, na wjeździe mega korek. Ken, który na nas czekał wyłapał nas w tłumie innych aut, wysiedliśmy i przesiedliśmy się do jego olbrzymiego landcruisera, którym mieliśmy jechać do parku safari. Klima i komfort jazdy, co za różnica. Ken lawirował między autami, jego było duże, więc ewidentnie wymuszał pierwszeństwo. Trochę martwiła mnie pogoda, bo dojeżdżając do Nairobi padał deszcz, ale teraz wyszło słońce, choć chmury nadal krążyły. Wjazd do parku w Nairobi, to koszt 60 USD od obcokrajowca. Sporo. Yacool był rozczarowany, że safari odbywa się jedynie wyznaczonymi gruntowymi drogami, liczył na dziką jazdę wzdłuż i wszerz po sawannie. Okazało się, że jest to możliwe tylko dla reporterów telewizyjnych typu National Geographic, wymaga specjalnych pozwoleń i dużej kasy. Mimo bardziej cywilizowanego przejazdu dobrze się bawiliśmy. Zwierząt było sporo, właściwie nie bały się auta. Nasze leśne sarny są bardziej dzikie od tutejszych zebr, antylop czy żyraf, które wręcz trzeba było przeganiać z trasy przejazdu. Były też nosorożce, olbrzymie bawoły i hipopotamy. Jest to okres pory deszczowej i wszystkie zwierzęta miały młode. Wielkich kotów nie udało nam się wypatrzeć. Ten park jest najstarszym w Kenii, założono go w 1946 roku, zajmuje obszar prawie 120 km2. Jest naturalnym miejscem występowania żyjących tu zwierząt. Na obrzeżach parku znajduje się Nairobi. Wielkie wieżowce zamykały daleko obraz na horyzoncie. Bawiliśmy się tak ponad dwie godziny. W kilku miejscach można było wyjść z auta, yacool bawił się w gonito z żyrafami i antylopami.
Zaczynało robić się późno, a na niebie gromadziło się coraz więcej ciężkich chmur. Jak tylko wyjechaliśmy z parku lunęło na całego. Ken zabrał nas do znanej restauracji (Carnivore), w której na otwartym dużym palenisku, grilluje się różne rodzaje mięsa. Zasada konsumpcji jest prosta. Za z góry określoną cenę je się tak długo, aż się ma dość. Sygnalizuje się to kelnerowi położeniem na stole chorągiewki, która wcześniej pionowo powiewa. W przeciwnym razie kelnerzy będą cały czas donosić jedzenie. Restauracja wieczorami zapełnia się, przychodzi tam wielu białych rezydentów i turystów. Wnętrza przyozdobione były kolorowymi lampkami i różnymi drewnianymi rzeźbami z afrykańskimi motywami. Rosły tam egzotyczne rośliny, płynęła woda, śpiewały ptaki i cykały cykady. Czuliśmy się jak w poznańskiej palmiarni. Zaczynało robić się późno, na dworze wciąż była burza. Obawiałam się czy w taką pogodę samolot wyleci. Gorsze było to, że ulice Nairobi nadal były zakorkowane. Woda płynącą ulicami ograniczała możliwość przejazdu mniejszym autom. Mieliśmy dwie i pół godziny do odlotu, do lotniska 15 km. Ken powiedział, że wczoraj też była taka pogoda i jechał do domu 6 godzin! Poprosiłam, by znalazł inną drogę na lotnisko, bo w tym korku w życiu nie zdążymy. Ken nawrócił i jakimiś zakamarkami w końcu przebiliśmy się. Przed lotniskiem szybko się ze sobą pożegnaliśmy i poszliśmy się odprawić. Lotnisko Jomo Kennyaty nie jest duże i wszystko sprawnie i szybko przebiegło. Burza ustała. 23:30, nasz dreamliner wyleciał zgodnie z planem. Zmęczeni szybko zasnęliśmy.
GALERIA 10.11
- Gife
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 5842
- Rejestracja: 27 lut 2010, 18:48
- Życiówka na 10k: 34:04
- Życiówka w maratonie: 2:42:10
- Lokalizacja: Poznań
- Kontakt:
Bajerancko
Early Hardcore 4 Life!
Lech Poznań Fanatic
PB: 5000m - 16'27" (nieof.); 10 km - 34'04"; 21,097 km - 1h15'55" 42,195 km - 2h42'10"
Komentarze,Blog
Garmin Connect
Lech Poznań Fanatic
PB: 5000m - 16'27" (nieof.); 10 km - 34'04"; 21,097 km - 1h15'55" 42,195 km - 2h42'10"
Komentarze,Blog
Garmin Connect
- MEL.
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1590
- Rejestracja: 18 wrz 2007, 12:27
- Życiówka na 10k: 46:56
- Życiówka w maratonie: 3:43
- Lokalizacja: Las Kabacki
- Kontakt:
Dziękuję! Miło się czytało.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 2781
- Rejestracja: 19 cze 2015, 17:20
- Życiówka na 10k: 43:30
- Życiówka w maratonie: 3:44:25
I kiedy następna wyprawa do Kenii, może tym razem do Etiopii, RPA ?
Fajnie by się czytało kolejną wyprawę. Jest coś nowego w planie ?
Fajnie by się czytało kolejną wyprawę. Jest coś nowego w planie ?
"Ból jest nieunikniony.Cierpienie jest wyborem."
Haruki Murakami, z książki: 'O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu?'
Haruki Murakami, z książki: 'O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu?'
- yacool
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 12931
- Rejestracja: 03 gru 2008, 11:25
- Kontakt:
W listopadzie. Kierunek ten sam. Etiopii na razie nie czuję, a z RPA kojarzę tylko Stefena Mokokę (chyba jeszcze Ramala był, ale to już stare dzieje). Tam raczej nie ma szybkich biegaczy długodystansowych.
Ostatnio zmieniony 11 wrz 2017, 08:18 przez yacool, łącznie zmieniany 1 raz.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 2781
- Rejestracja: 19 cze 2015, 17:20
- Życiówka na 10k: 43:30
- Życiówka w maratonie: 3:44:25
No to powodzenia, i czekamy na nowe doświadczenia i nową relację ;pyacool pisze:W listopadzie. Kierunek ten sam. Etiopii na razie nie czuję, a z RPA kojarzę tylko Mokoenę (chyba jeszcze Ramala był, ale to już stare dzieje). Tam raczej nie ma szybkich biegaczy długodystansowych.
"Ból jest nieunikniony.Cierpienie jest wyborem."
Haruki Murakami, z książki: 'O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu?'
Haruki Murakami, z książki: 'O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu?'