Strasb - w pogoni za formą
Moderator: infernal
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Sobota 21/06/2014
Wspinaczka ok.4h?
Aiguilles de Baulmes nasze ulubione. I miał tam być miły chłodek. Nie było, ale i tak przyjemnie czas spędziliśmy. Mieliśmy być z drugą ekipą, ale oni gdzieś się pogubili samochodem i w końcu nie dotarli. Wspinaliśmy się w sektorze "Wielkiej Grani", gdzie drogi mają nazwy rodem z Nepalu. Klimatycznie. Palec nieco bolał, więc zadowoliłam się wspinaniem na wędkę. Najmilej wspominam ostatnią drogę, ponoć "mityczną". Długa była, szybko miałam wrażenie, że ziemia została gdzieś daleko w dole i byłam sam na sam ze skałą. Około połowy w skalnej szczelinie znalazłam gniazdko z 3 trzema rozdziawionymi i kwilącymi czerwonymi dziobkami - po tym jak prawie włożyłam do tej szczeliny rękę. Mam nadzieję, że za bardzo nie wystraszyłam maluchów. Widziałam potem też matkę, ładnie ubarwiona, nie mam pojęcia jaki to gatunek.
Mam nadzieję, że to już ostatni wpis niebiegowy, jutro czas na mały rozruch.
Wspinaczka ok.4h?
Aiguilles de Baulmes nasze ulubione. I miał tam być miły chłodek. Nie było, ale i tak przyjemnie czas spędziliśmy. Mieliśmy być z drugą ekipą, ale oni gdzieś się pogubili samochodem i w końcu nie dotarli. Wspinaliśmy się w sektorze "Wielkiej Grani", gdzie drogi mają nazwy rodem z Nepalu. Klimatycznie. Palec nieco bolał, więc zadowoliłam się wspinaniem na wędkę. Najmilej wspominam ostatnią drogę, ponoć "mityczną". Długa była, szybko miałam wrażenie, że ziemia została gdzieś daleko w dole i byłam sam na sam ze skałą. Około połowy w skalnej szczelinie znalazłam gniazdko z 3 trzema rozdziawionymi i kwilącymi czerwonymi dziobkami - po tym jak prawie włożyłam do tej szczeliny rękę. Mam nadzieję, że za bardzo nie wystraszyłam maluchów. Widziałam potem też matkę, ładnie ubarwiona, nie mam pojęcia jaki to gatunek.
Mam nadzieję, że to już ostatni wpis niebiegowy, jutro czas na mały rozruch.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Poniedziałek 23/06/2014
1h24', ok. 10km, 300m up, 335m down, buty Hyperspeed
Zgodnie z obietnicą - wreszcie biegowy trening. I to nie jakiś spokojny rozruch tylko z fantazją było. Bo wizyty pokrewnych biegowych dusz zdarzają się nie co dzień. Nawet zapowiadany deszcz udało się odgonić wielkim parasolem taszczonym przez cały słoneczny ranek i przedpołudnie. Więc nie było co się zastanawiać - plaster na palec, lekkie biegowe ciuszki i biegniemy. Gość sobie życzy - jezioro. Lozański klasyk. Ale jakiś przekorny diabełek we mnie odpowiada: "Eeee, jezioro, nuuudno. To chociaż troszkę czegoś innego." "No dobrze, troszkę, ale potem jezioro". Skręcamy do kanionu i w sekundzie jesteśmy pod czarem tego miejsca. Czuję palec i przerwę w treningach, więc pomagamy sobie marszem. Wreszcie docieramy do punktu, gdzie planowałam skręcić ku jezioru. "To co, w dół?" - upewniam się. "Mówiłaś, że tą ściężką można aż ponad Lozannę, to może jeszcze trochę?" Chyba ktoś złapał bakcyla. Turlamy się więc pod górę, raczej wolniej niż szybciej, ale humory dopisują. Mgiełka odbiera nam oczekiwaną nagrodę w postaci alejskiej panoramy, ale się nie przejmujemy.
Po około 50 minutach rozsądek podpowiada, by zawrócić. No tak - wszak mamy jeszcze nad jezioro. No to w sam raz zaliczymy po drodze jeszcze kilka uroczych zakątków. Chwila płaskiego i "nurkujemy" stromo w dół ku parkowi Mon Repos. Mówiłam, że na podbiegach palec boli najbardziej? No to się myliłam, na zbiegu jest naprawdę źle. Zamiast zwyczajowego wiatru we włosach było kuśtykanie i kombinowanie - może lepiej na piętę albo bardziej na zewnętrzną krawędź. Kolano, biodro i inne nie były zachwycone z tych eksperymentów. Ale biegnie się dalej, park za nami, znów bardziej płasko, teraz czas na dzielnicę odkrytą wiosną jako uliczki słodko pachnące bzem i jaśminem. Lato nie pachnie tu już tak samo, ale wciąż jest urokliwie. Chcę na skróty do jeziora i dwa razy pakuję się w ślepe uliczki kończące się płotem tuż przed linią kolejową. Trzeba wrócić na dobrze znane szlaki. Dłuuugaśny zbieg. Ileż można kuśtykać? Przerysowane lądowanie na piętę pozwala chwilę pościgać się w dół - tego mi było trzeba. Potem już stateczniej do jeziora, z jeszcze ostatnią zabawą w chowanego pomiędzy krzewami w parku Denantou.
I wreszcie mała kamienista plaża obok Wieży Haldimanda. Pięknie i przyjemnie nad jeziorem. Ale czy docenilibyśmy to aż tak, gdybyśmy dobiegli tu w kwadransik wprost spod domu? Prawie by można pływać...Zaraz, prawie? Czemu nie? Buty na bok, zegarek na bok, koszulka na bok i hop. Fantastyczne uczucie! Ale mój towarzysz się nie skusi. I kto tu mówił, że to w Szwajcarii ludzie takie troche sztywne? Palec pobolewa, ale po kąpieli w jeziorze tradycja nakazuje powrót na bosaka. Kilka nieśmiałych kroków - i nie jest źle. Przeszurałam głównym bulwarem aż pod Muzeum Olimpijskie. Potem już spokojny spacer przez ogrody do góry i ostatnia prosta do domu. To nie był trening jak co dzień.
Palec jeszcze zdecydowanie nie nadaje się do regularnego użytku, drapię się po głowie, co tu z nim i moim bieganiem począć.
1h24', ok. 10km, 300m up, 335m down, buty Hyperspeed
Zgodnie z obietnicą - wreszcie biegowy trening. I to nie jakiś spokojny rozruch tylko z fantazją było. Bo wizyty pokrewnych biegowych dusz zdarzają się nie co dzień. Nawet zapowiadany deszcz udało się odgonić wielkim parasolem taszczonym przez cały słoneczny ranek i przedpołudnie. Więc nie było co się zastanawiać - plaster na palec, lekkie biegowe ciuszki i biegniemy. Gość sobie życzy - jezioro. Lozański klasyk. Ale jakiś przekorny diabełek we mnie odpowiada: "Eeee, jezioro, nuuudno. To chociaż troszkę czegoś innego." "No dobrze, troszkę, ale potem jezioro". Skręcamy do kanionu i w sekundzie jesteśmy pod czarem tego miejsca. Czuję palec i przerwę w treningach, więc pomagamy sobie marszem. Wreszcie docieramy do punktu, gdzie planowałam skręcić ku jezioru. "To co, w dół?" - upewniam się. "Mówiłaś, że tą ściężką można aż ponad Lozannę, to może jeszcze trochę?" Chyba ktoś złapał bakcyla. Turlamy się więc pod górę, raczej wolniej niż szybciej, ale humory dopisują. Mgiełka odbiera nam oczekiwaną nagrodę w postaci alejskiej panoramy, ale się nie przejmujemy.
Po około 50 minutach rozsądek podpowiada, by zawrócić. No tak - wszak mamy jeszcze nad jezioro. No to w sam raz zaliczymy po drodze jeszcze kilka uroczych zakątków. Chwila płaskiego i "nurkujemy" stromo w dół ku parkowi Mon Repos. Mówiłam, że na podbiegach palec boli najbardziej? No to się myliłam, na zbiegu jest naprawdę źle. Zamiast zwyczajowego wiatru we włosach było kuśtykanie i kombinowanie - może lepiej na piętę albo bardziej na zewnętrzną krawędź. Kolano, biodro i inne nie były zachwycone z tych eksperymentów. Ale biegnie się dalej, park za nami, znów bardziej płasko, teraz czas na dzielnicę odkrytą wiosną jako uliczki słodko pachnące bzem i jaśminem. Lato nie pachnie tu już tak samo, ale wciąż jest urokliwie. Chcę na skróty do jeziora i dwa razy pakuję się w ślepe uliczki kończące się płotem tuż przed linią kolejową. Trzeba wrócić na dobrze znane szlaki. Dłuuugaśny zbieg. Ileż można kuśtykać? Przerysowane lądowanie na piętę pozwala chwilę pościgać się w dół - tego mi było trzeba. Potem już stateczniej do jeziora, z jeszcze ostatnią zabawą w chowanego pomiędzy krzewami w parku Denantou.
I wreszcie mała kamienista plaża obok Wieży Haldimanda. Pięknie i przyjemnie nad jeziorem. Ale czy docenilibyśmy to aż tak, gdybyśmy dobiegli tu w kwadransik wprost spod domu? Prawie by można pływać...Zaraz, prawie? Czemu nie? Buty na bok, zegarek na bok, koszulka na bok i hop. Fantastyczne uczucie! Ale mój towarzysz się nie skusi. I kto tu mówił, że to w Szwajcarii ludzie takie troche sztywne? Palec pobolewa, ale po kąpieli w jeziorze tradycja nakazuje powrót na bosaka. Kilka nieśmiałych kroków - i nie jest źle. Przeszurałam głównym bulwarem aż pod Muzeum Olimpijskie. Potem już spokojny spacer przez ogrody do góry i ostatnia prosta do domu. To nie był trening jak co dzień.
Palec jeszcze zdecydowanie nie nadaje się do regularnego użytku, drapię się po głowie, co tu z nim i moim bieganiem począć.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Wtorek 24/06/2014
Od ponad tygodnia kiepsko śpię i odliczma dni do końca mistrzostw. Gdy już wreszcie nikt nie będzie mi trąbił pod oknem po północy w pomeczowej gorączce. Miasto wystawiło na placu nad jeziorem wielki telebim i wszyscy wracają stamtąd pod moimi oknami. Stojąc na światłach nie mogą sobie odmówić podzielenia się entuzjazmem...
W pracy tego dnia usypiałam na stojąco, na siedziąco, jak się dało. Ale pan małżonek chciał się wieczorem powspinać - postanowiłam pomóc mu spełnić to życzenie. Wybór padł na St.Loup - bo choć nie lubimy, to blisko. A żeby było jeszcze bliżej, to zaparkowaliśmy pod szpitalem i zaraz stanęliśmy twarzą w twarz z główną skałą. Majestatyczna jest, ale mało na niej dla nas do roboty. Chodźmy na drugą skałkę, wg przewodnika to niewiele dalej (dotąd na tę drugą skałkę zawsze chodziliśmy z zupełnie innego parkingu). Przechodzimy przez mostek, idziemy wzdłuż skały, za ta chwilę się kończy, mijamy jedną ściężkę pod górę, w drugą - zgodnie z planem - skręcamy. Błoto czy raczej glina rozjechana końskimi kopytami, zygzakujemy przez las. Niewyspanie daje się we znaki na podejściu. Wreszcie oczekiwane odbicie w lewo. Trzeba się przeciskać między krzakami i drzewami, ale już widać drugą skałę. Nie bez problemu docieramy pod nią. Nie ma spitów. Jeszcze kawałek idziemy. Dalej nie ma spitów. Przejścia też nie. Może nieco niżej? Ścieżka kawałek biegnie w dół, ale potem ściana buszu i tyle. Usiąść i płakać się nie da, więc po prostu zawracamy. Wlokę się jak skazaniec, pan małżonek przytula mnie mocno - olać wspinaczkę, spacer sobie zrobimy. Więc ostrożnie po glinie w dół i potem dróżką do głównej skały. Skoro spacer, to niech będzie tematyczny. St.Loup to nie tylko taki lokalny kącik wspinaczkowy obfitujący w błoto i komary. To właśnie to miejsce, a nie słynne skały południa Hiszpanii i Francji, było świadkiem pierwszego kobiecego przejścia drogi o trudności 9a. I w zeszłym roku w Chamonix mieliśmy okazję poznać autorkę tego wyczynu - zupełnie jeszcze wtedy nie wiedząc, z kim mamy do czynienia. Życzliwość i skromność - tak zapamiętaliśmy Baskijkę Josune Bereziartu. Postanowiliśmy więc odszukać "Kąpiel w krwi (9a)", której zakosztowała w 2002 roku. Gdy się to udało zaraz obok była "Bimbaluna" - pierwsze kobiece 9a/9a+ (2005 rok). Z wąskiej ściężynki tuż pod ścianą ciężko objąć wzrokiem całe linie dróg, nic specjlanie nie przyciąga wzroku do tych linii na tle innych. Ale spacer przyjemny.
Od ponad tygodnia kiepsko śpię i odliczma dni do końca mistrzostw. Gdy już wreszcie nikt nie będzie mi trąbił pod oknem po północy w pomeczowej gorączce. Miasto wystawiło na placu nad jeziorem wielki telebim i wszyscy wracają stamtąd pod moimi oknami. Stojąc na światłach nie mogą sobie odmówić podzielenia się entuzjazmem...
W pracy tego dnia usypiałam na stojąco, na siedziąco, jak się dało. Ale pan małżonek chciał się wieczorem powspinać - postanowiłam pomóc mu spełnić to życzenie. Wybór padł na St.Loup - bo choć nie lubimy, to blisko. A żeby było jeszcze bliżej, to zaparkowaliśmy pod szpitalem i zaraz stanęliśmy twarzą w twarz z główną skałą. Majestatyczna jest, ale mało na niej dla nas do roboty. Chodźmy na drugą skałkę, wg przewodnika to niewiele dalej (dotąd na tę drugą skałkę zawsze chodziliśmy z zupełnie innego parkingu). Przechodzimy przez mostek, idziemy wzdłuż skały, za ta chwilę się kończy, mijamy jedną ściężkę pod górę, w drugą - zgodnie z planem - skręcamy. Błoto czy raczej glina rozjechana końskimi kopytami, zygzakujemy przez las. Niewyspanie daje się we znaki na podejściu. Wreszcie oczekiwane odbicie w lewo. Trzeba się przeciskać między krzakami i drzewami, ale już widać drugą skałę. Nie bez problemu docieramy pod nią. Nie ma spitów. Jeszcze kawałek idziemy. Dalej nie ma spitów. Przejścia też nie. Może nieco niżej? Ścieżka kawałek biegnie w dół, ale potem ściana buszu i tyle. Usiąść i płakać się nie da, więc po prostu zawracamy. Wlokę się jak skazaniec, pan małżonek przytula mnie mocno - olać wspinaczkę, spacer sobie zrobimy. Więc ostrożnie po glinie w dół i potem dróżką do głównej skały. Skoro spacer, to niech będzie tematyczny. St.Loup to nie tylko taki lokalny kącik wspinaczkowy obfitujący w błoto i komary. To właśnie to miejsce, a nie słynne skały południa Hiszpanii i Francji, było świadkiem pierwszego kobiecego przejścia drogi o trudności 9a. I w zeszłym roku w Chamonix mieliśmy okazję poznać autorkę tego wyczynu - zupełnie jeszcze wtedy nie wiedząc, z kim mamy do czynienia. Życzliwość i skromność - tak zapamiętaliśmy Baskijkę Josune Bereziartu. Postanowiliśmy więc odszukać "Kąpiel w krwi (9a)", której zakosztowała w 2002 roku. Gdy się to udało zaraz obok była "Bimbaluna" - pierwsze kobiece 9a/9a+ (2005 rok). Z wąskiej ściężynki tuż pod ścianą ciężko objąć wzrokiem całe linie dróg, nic specjlanie nie przyciąga wzroku do tych linii na tle innych. Ale spacer przyjemny.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Po dogłębnym resecie w weekend nakreśliliśmy na nowy tydzień plan ambitny - wracamy na serio do sportu. Biorąc pod uwagę pogodę:
-w poniedziałek wspinaczka na ściance
-we wtorek bieganie
-w środę wspinaczka na zewnątrz
-w czwartek bieganie
-sobota i niedziela w Annecy - chodzenie, wspinanie itd.
Poniedziałek 30/06/2014
Wspinaczka - bouldering
W poniedziałkowy wieczór udaliśmy się więc do boulderowni. Spodziewałam się, że z formą kiepsko, ale byłam zmotywowana zrobić dobry trening - na takim poziomie, jak teraz się da. ( Jak się nie uprawia sportu samemu, to jest mnóstwo czasu, by oglądać innych i naładować się motywacją. ) Zabrałam dwie pary butów, obok ulubionych te sztywne - a nuż będzie lepiej dla palca. Założyłam powolutku sztywne i coś próbowałam wejść - ale bolało od buta samego w sobie. Zdjełam, założyłam drugie - lepiej. To weszłam gdzieś wyżej - i tu panika, bo po staremu boję się zeskoczyć - odzwyczaiłam się. Zeszłam na dolne piętro na nieco łatwiejsze i niższe drogi. Tam zaczęłam sobie powolutku coś dłubać i jak najbardziej zdołałam się zmachać. Skóra na rękach mi się wydelikaciła ostatnio i to głównie ona dała sygnał do przerwania w rozsądnym momencie. A palec - przy niektórych ruchach boli bardzo, przy innych prawie wcale.
Ale na następny dzień po takich ekscesach bolało - po prostu przy chodzeniu. Ambitny plan przyszło więc zawiesić na kołku. Jak to często się zdarza z ambitnymi planami. Próbne szuranie przełożone na środę. A po mieście grasują już zawodnicy Diamentowej Ligii. Miło popatrzeć na takie gazele - w treningowym tempie jest jeszcze szansa jakoś im się przyjrzeć.
-w poniedziałek wspinaczka na ściance
-we wtorek bieganie
-w środę wspinaczka na zewnątrz
-w czwartek bieganie
-sobota i niedziela w Annecy - chodzenie, wspinanie itd.
Poniedziałek 30/06/2014
Wspinaczka - bouldering
W poniedziałkowy wieczór udaliśmy się więc do boulderowni. Spodziewałam się, że z formą kiepsko, ale byłam zmotywowana zrobić dobry trening - na takim poziomie, jak teraz się da. ( Jak się nie uprawia sportu samemu, to jest mnóstwo czasu, by oglądać innych i naładować się motywacją. ) Zabrałam dwie pary butów, obok ulubionych te sztywne - a nuż będzie lepiej dla palca. Założyłam powolutku sztywne i coś próbowałam wejść - ale bolało od buta samego w sobie. Zdjełam, założyłam drugie - lepiej. To weszłam gdzieś wyżej - i tu panika, bo po staremu boję się zeskoczyć - odzwyczaiłam się. Zeszłam na dolne piętro na nieco łatwiejsze i niższe drogi. Tam zaczęłam sobie powolutku coś dłubać i jak najbardziej zdołałam się zmachać. Skóra na rękach mi się wydelikaciła ostatnio i to głównie ona dała sygnał do przerwania w rozsądnym momencie. A palec - przy niektórych ruchach boli bardzo, przy innych prawie wcale.
Ale na następny dzień po takich ekscesach bolało - po prostu przy chodzeniu. Ambitny plan przyszło więc zawiesić na kołku. Jak to często się zdarza z ambitnymi planami. Próbne szuranie przełożone na środę. A po mieście grasują już zawodnicy Diamentowej Ligii. Miło popatrzeć na takie gazele - w treningowym tempie jest jeszcze szansa jakoś im się przyjrzeć.
Ostatnio zmieniony 02 lip 2014, 19:15 przez strasb, łącznie zmieniany 1 raz.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Wspomniałam wcześniej o (p)o(d)glądaniu innych w ramach zajęć uziemionego sportowca. Kolejny sposób skanalizowania energii i myśli rozbieganych to wybór nowego sprzętu. Przyszła więc do mnie paczka, a w paczce buty, koło których chodziłam już dobry moment i kurtka, której sobie nie kupiłam w Chamonix. I jeszcze spodenki tak przy okazji. Spodenki i buty zawiodły, kurtka pozytywnie zaskoczyła kolorem , ale gdzie ja ją będę miała okazję założyć? W ramach poprawiania nastroju/przyszłościowych inwestycji jednak ją sobie zostawiłam. I jak najbardziej wykorzystałam już dziś - by z suchą głową na lunch dotrzeć.
Kurtka to Father Lite Storm Jacket od NF, w leciutkiej zieleni. Design bardzo minimalistyczny, waga piórkowa.
A buty miały być takie:
Kiepskie wrażenie już po włożeniu ledwie dłoni do środka - wkładka zwijająca się w obu butach, jakby za duża w przedniej części. Może ktoś krzywo włożył po przymierzaniu? Wątpię, bo w żaden sposób się tego nie dało naprawić. Nogę jednak włożyć się dało, więc przymierzyłam. Luźno jakoś. Gumkowe sznurówki nie pozwalają dopasować buty w jednym miejscu pozostawiając luźniejszą strefę gdzie indziej - tradycyjne sznurówki rządzą. Stopa nieco jeździ w środku. Czy rozmiar mniejsze rozwiązałyby sprawę? No właśnie, oto jest pytanie. Może kiedyś na żywo sprawdzę, ale raczej chyba pójdę w trailówki ze starszej kolekcji. Jak już będę na tyle biegać, by kupować nowe.
Tymczasem wyprałam większość posiadanych butów biegowych. Uznałam, że może im to już tylko pomóc. I faktycznie, odbłocone kolory lśnią. Ale zarówno w zenkach jak i hyperspeedach dziura na wylot w podeszwie blisko. Trzeba będzie coś do spokojnego uklepywania kupić. Sprawdzę Bionic od Kachity i najwyżej zaszaleję na wakacjach w ojczyźnie.
Kurtka to Father Lite Storm Jacket od NF, w leciutkiej zieleni. Design bardzo minimalistyczny, waga piórkowa.
A buty miały być takie:
Kiepskie wrażenie już po włożeniu ledwie dłoni do środka - wkładka zwijająca się w obu butach, jakby za duża w przedniej części. Może ktoś krzywo włożył po przymierzaniu? Wątpię, bo w żaden sposób się tego nie dało naprawić. Nogę jednak włożyć się dało, więc przymierzyłam. Luźno jakoś. Gumkowe sznurówki nie pozwalają dopasować buty w jednym miejscu pozostawiając luźniejszą strefę gdzie indziej - tradycyjne sznurówki rządzą. Stopa nieco jeździ w środku. Czy rozmiar mniejsze rozwiązałyby sprawę? No właśnie, oto jest pytanie. Może kiedyś na żywo sprawdzę, ale raczej chyba pójdę w trailówki ze starszej kolekcji. Jak już będę na tyle biegać, by kupować nowe.
Tymczasem wyprałam większość posiadanych butów biegowych. Uznałam, że może im to już tylko pomóc. I faktycznie, odbłocone kolory lśnią. Ale zarówno w zenkach jak i hyperspeedach dziura na wylot w podeszwie blisko. Trzeba będzie coś do spokojnego uklepywania kupić. Sprawdzę Bionic od Kachity i najwyżej zaszaleję na wakacjach w ojczyźnie.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Środa 02/07/2014
30', 4.17km, 7:11min/km, buty Hyperspeed
Szuranie honorowe z pracy do domu. Żeby zobaczyć, czy przy wolnym biegu po płaskim palec będzie bolał. Pobolewał. Można było tak kombinować, żeby mniej, ale ogólnie problem był. Kondycja nie. Namęczyłam się nieco, żeby doszurać te 30 minut, ostatnie 5 minut nieco przyspieszyłam.
W domu, po dobrej chwili, rozciąganie - bo mi zegarek proponuje różne wygibasy.
30', 4.17km, 7:11min/km, buty Hyperspeed
Szuranie honorowe z pracy do domu. Żeby zobaczyć, czy przy wolnym biegu po płaskim palec będzie bolał. Pobolewał. Można było tak kombinować, żeby mniej, ale ogólnie problem był. Kondycja nie. Namęczyłam się nieco, żeby doszurać te 30 minut, ostatnie 5 minut nieco przyspieszyłam.
W domu, po dobrej chwili, rozciąganie - bo mi zegarek proponuje różne wygibasy.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Kolejny wpis z cyklu - zamiast biegania.
Miało mnie tam nie być - bo zbyt długo się wahałam. Na ostatnią chwilę pobiegłam na pocztę, po to tylko, żeby się dowiedzieć, że przedsprzedaż biletów skończyła się 20 minut wcześniej. Postanowiłam jednak zaryzykować i podjechać na stadion, by spróbować szczęścia bezpośrednio w kasie – opłaciło się.
Athletissima Lausanne - Diamond League
Perfekcyjna pogoda, w tle Alpy, w moim sektorze jeszcze mnóstwo miejsc do wyboru. Najtańsza kategoria biletu, ale widok zdecydowanie nie najniższej klasy. Jedyne co, to trzeba było wybrać – finisz albo start, wzwyż albo o tyczce, kula albo dysk z oszczepem. I wybrałam
(W skoku wzwyż zapowiadała się batalia 5 panów powyżej 2.40m i atak na rekord świata, ale mam słabość do tyczki...tyczkarzy? ; do tego rów z wodą gratis - zaraz sprawdziłam czy przeszkodowcy są w programie )
Podgląd na resztę konkurencji zapewniał pobliski telebim.
Co pozostanie mi w głowie po tym wieczorze:
-zwycięstwo Piotra Małachowskiego w rzucie dyskiem na otwarcie
-ogłuszający doping kibiców przy wyścigu wózkarzy na 1500m i kolejne polskie zwycięstwo – które jednak wymsknęło się z rąk (!) na ostatniej prostej
-tak kontrastującą absolutną ciszę i skupienie przed startem głównej serii panów na 100m (która okazała się szyyyyybka)
-niesamowite mieszane sztafety dzieciaków 5x80m
-kotłująca się w rowie woda podczas przelotu 3000m przez przeszkody
-niesamowita walka Christopha Lemaitre na drugiej połówce 200 metrów i wywiad z nim niedługo potem - mówił jeszcze z taką trudnością
-bardzo ciepło przyjmowaną przez publiczność Valerie Adams czującą się tu jak w domu
-emocje w konkursie w skoku wzwyż pomimo braku rekordu świata (zapowiadały się dwie przedwczesne eliminacje na 2.29m, ale publiczność przeniosła zawodników w trzecich próbach nad poprzeczką falą wsparcia)
-konkurs skoku o tyczce: od ciekawostek z rozgrzewki
przez trzymanie kciuków za Polaka
po ostatnie skoki Renaud Lavillenie, gdy wieczór był już mocno zaawansowany (super klimat!)
-mnóstwo dzieciaków w moim sektorze (pierwsze 1000 wejściówek dla dzieci na sektory na wirażach jest za darmo) walczących o autografy sportowców wychodzących ze stadionu - Renaud poświęcił im dużo czasu!
-finałową sztafetę 4x100m pań, gdzie Szwajcarki - największe tutejsze nadzieje medalowe na mistrzostwa w Zurychu - pobiły rekord kraju
-deser a nawet dwa od organizatorów.
Deser 1: Prezentacja szwajcarskiej reprezentacji na Mistrzostwa Europy w Zurychu. Sportowcy weszli na środek stadionu ukryci pod wielką szwajcarską flagą. Spod niej wybiegali pojedynczo i z małymi szwajcarskimi flagami biegli do kabrioletów, które zabrały ich na kilka honorowych rund wokół stadionu. Kibice wiwatowali, wychylali się przez barierki, by uścisnąć ręce sportowców, a Ci wyrzucali w tłum maskotki zurychskiego czempionatu. I jeden taki Cooly przeleciał między tymi wyciągniętymi rękami wprost na moje kolana.
Deser 2: Fajerwerki. Piękne!
Po meetingu raz dwa byłam w domu, dzięki podstawionym pod stadion bezpłatnym autobusom.
Miało mnie tam nie być - bo zbyt długo się wahałam. Na ostatnią chwilę pobiegłam na pocztę, po to tylko, żeby się dowiedzieć, że przedsprzedaż biletów skończyła się 20 minut wcześniej. Postanowiłam jednak zaryzykować i podjechać na stadion, by spróbować szczęścia bezpośrednio w kasie – opłaciło się.
Athletissima Lausanne - Diamond League
Perfekcyjna pogoda, w tle Alpy, w moim sektorze jeszcze mnóstwo miejsc do wyboru. Najtańsza kategoria biletu, ale widok zdecydowanie nie najniższej klasy. Jedyne co, to trzeba było wybrać – finisz albo start, wzwyż albo o tyczce, kula albo dysk z oszczepem. I wybrałam
(W skoku wzwyż zapowiadała się batalia 5 panów powyżej 2.40m i atak na rekord świata, ale mam słabość do tyczki...tyczkarzy? ; do tego rów z wodą gratis - zaraz sprawdziłam czy przeszkodowcy są w programie )
Podgląd na resztę konkurencji zapewniał pobliski telebim.
Co pozostanie mi w głowie po tym wieczorze:
-zwycięstwo Piotra Małachowskiego w rzucie dyskiem na otwarcie
-ogłuszający doping kibiców przy wyścigu wózkarzy na 1500m i kolejne polskie zwycięstwo – które jednak wymsknęło się z rąk (!) na ostatniej prostej
-tak kontrastującą absolutną ciszę i skupienie przed startem głównej serii panów na 100m (która okazała się szyyyyybka)
-niesamowite mieszane sztafety dzieciaków 5x80m
-kotłująca się w rowie woda podczas przelotu 3000m przez przeszkody
-niesamowita walka Christopha Lemaitre na drugiej połówce 200 metrów i wywiad z nim niedługo potem - mówił jeszcze z taką trudnością
-bardzo ciepło przyjmowaną przez publiczność Valerie Adams czującą się tu jak w domu
-emocje w konkursie w skoku wzwyż pomimo braku rekordu świata (zapowiadały się dwie przedwczesne eliminacje na 2.29m, ale publiczność przeniosła zawodników w trzecich próbach nad poprzeczką falą wsparcia)
-konkurs skoku o tyczce: od ciekawostek z rozgrzewki
przez trzymanie kciuków za Polaka
po ostatnie skoki Renaud Lavillenie, gdy wieczór był już mocno zaawansowany (super klimat!)
-mnóstwo dzieciaków w moim sektorze (pierwsze 1000 wejściówek dla dzieci na sektory na wirażach jest za darmo) walczących o autografy sportowców wychodzących ze stadionu - Renaud poświęcił im dużo czasu!
-finałową sztafetę 4x100m pań, gdzie Szwajcarki - największe tutejsze nadzieje medalowe na mistrzostwa w Zurychu - pobiły rekord kraju
-deser a nawet dwa od organizatorów.
Deser 1: Prezentacja szwajcarskiej reprezentacji na Mistrzostwa Europy w Zurychu. Sportowcy weszli na środek stadionu ukryci pod wielką szwajcarską flagą. Spod niej wybiegali pojedynczo i z małymi szwajcarskimi flagami biegli do kabrioletów, które zabrały ich na kilka honorowych rund wokół stadionu. Kibice wiwatowali, wychylali się przez barierki, by uścisnąć ręce sportowców, a Ci wyrzucali w tłum maskotki zurychskiego czempionatu. I jeden taki Cooly przeleciał między tymi wyciągniętymi rękami wprost na moje kolana.
Deser 2: Fajerwerki. Piękne!
Po meetingu raz dwa byłam w domu, dzięki podstawionym pod stadion bezpłatnym autobusom.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Jeszcze dwa zdjęcia na dokładkę.
Renaud nad brzegiem rowu przy słonecznikach podziwia Dibabę
i te słynne wahadła
Jeszcze ostatni polski akcent
Renaud nad brzegiem rowu przy słonecznikach podziwia Dibabę
i te słynne wahadła
Jeszcze ostatni polski akcent
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Wtorek 08/07/2014
Bouldering - 2.5h
Deszczowy tydzień mamy (nowa kurtka przydaje się świetnie na dojazdy do pracy ), w grafiku zajęć też nudno nie jest. Ale pomimo zmęczenia fizycznego i psychicznego (a może właśnie z powodu) wczoraj wieczór zdecydowanie potrzebowałam się poruszać. Moja wtorkowa grupa biegowa podzieliła się na sekcję oglądającą mecz i sekcję idącą poboulderować. Dołączyliśmy do tej grupy. Na sali spotkaliśmy mnóstwo znajomych - chyba nie mogłoby być lepiej, gdybyśmy się specjalnie umówili. A tak deszcz zagnał wszystkich pod jeden dach. Palec bolał przy pewnych ruchach, ale wspinało się zdecydowanie lepiej niż tydzień temu (choć forma ogólna słabiutka dalej). Ale podobało mi się, zdecydowanie. Czułam się na swoim miejscu, wśród swoich - czyż i nie to tak lubimy w sporcie? I plan na weekend jakoś tak sam się uknuł - kierunek Chamonix. Zobaczymy, co da się zrobić między jednym deszczem a drugim.
Dziś palec zdecydowanie czuje, że wczoraj wymagałam od niego więcej niż w poprzednie dni, ale jakoś mam przeczucie, że lepiej jest.
Bouldering - 2.5h
Deszczowy tydzień mamy (nowa kurtka przydaje się świetnie na dojazdy do pracy ), w grafiku zajęć też nudno nie jest. Ale pomimo zmęczenia fizycznego i psychicznego (a może właśnie z powodu) wczoraj wieczór zdecydowanie potrzebowałam się poruszać. Moja wtorkowa grupa biegowa podzieliła się na sekcję oglądającą mecz i sekcję idącą poboulderować. Dołączyliśmy do tej grupy. Na sali spotkaliśmy mnóstwo znajomych - chyba nie mogłoby być lepiej, gdybyśmy się specjalnie umówili. A tak deszcz zagnał wszystkich pod jeden dach. Palec bolał przy pewnych ruchach, ale wspinało się zdecydowanie lepiej niż tydzień temu (choć forma ogólna słabiutka dalej). Ale podobało mi się, zdecydowanie. Czułam się na swoim miejscu, wśród swoich - czyż i nie to tak lubimy w sporcie? I plan na weekend jakoś tak sam się uknuł - kierunek Chamonix. Zobaczymy, co da się zrobić między jednym deszczem a drugim.
Dziś palec zdecydowanie czuje, że wczoraj wymagałam od niego więcej niż w poprzednie dni, ale jakoś mam przeczucie, że lepiej jest.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Środa 09/07/2014
Wspinaczka 2.5h
Chyba nie można tego określić inaczej niż poniósł mnie melanż, bo znów się wspinałam. Ale jak tu się oprzeć spotkaniu z tą samą ekipą tym razem na ulubionej ściance w Sottens? Na szczęście skóra na dłoniach wyraźnie dała znać, kiedy kończyć - choć w zasadzie weszłam o jedną drogę za daleko. I bąbelek pękł, ale nie rozpaprało się brzydko, więc będzie można w weekend spróbować znów poszaleć - choć prognozy coraz gorsze.
Tuż po wspinaniu palec bolał nieźle, dzień po po prostu było czuć. Zastanawiałam się, czemu jeśli w obu przypadkach boli, wolę jednak wspinać się niż biegać? Może dlatego, że w biegu boli.ciągnie z każdym krokiem, a we wspinaczce można kombinować tak, że tylko przy niektórych. Za to jak już zaboli...
Wspinaczka 2.5h
Chyba nie można tego określić inaczej niż poniósł mnie melanż, bo znów się wspinałam. Ale jak tu się oprzeć spotkaniu z tą samą ekipą tym razem na ulubionej ściance w Sottens? Na szczęście skóra na dłoniach wyraźnie dała znać, kiedy kończyć - choć w zasadzie weszłam o jedną drogę za daleko. I bąbelek pękł, ale nie rozpaprało się brzydko, więc będzie można w weekend spróbować znów poszaleć - choć prognozy coraz gorsze.
Tuż po wspinaniu palec bolał nieźle, dzień po po prostu było czuć. Zastanawiałam się, czemu jeśli w obu przypadkach boli, wolę jednak wspinać się niż biegać? Może dlatego, że w biegu boli.ciągnie z każdym krokiem, a we wspinaczce można kombinować tak, że tylko przy niektórych. Za to jak już zaboli...
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Ależ tu pusto i głucho... Nie ma co ściemniać - obijam się. Palec pobolewa, więc motywacja niska. Zwłaszcza jak cały tydzień równo lało. No dobrze, jak nie lało, to starałam się chociaż spacerować. Wspinaczkowo też bez szaleństw, bo jesteśmy nieco uziemieni - autko zaniemogło. Ale jak na weekend przygrzało, to już w Lozannie niewysiedzieliśmy. Korzystając z wyśmienitej szwajcarskiej komunikacji publicznej i naszych kart zniżkowych, ruszyliśmy wreszcie zobaczyć Wielki Lodowiec Aletsch. I poszukać ochłody pomiędzy 2600 a 3000m n.p.m.
22/07/2014
UNESCO World Heritage High Trail + Via Ferrata Eggishorn
Zaczęliśmy leniwie - śniadanko na tarasie w Bettmeralp z widokiem na ośnieżone szczyty po drugiej stronie doliny Rodanu. Potem kolejna kolejka linowa - w takim upale nie mieliśmy sobie ochoty nic udowadniać drałując stromo do góry przez niezbyt ciekawy teren. A na górnej stacji powitał nas już wreszcie ożywczy powiem i pierwsze spotkanie twarzą w twarz z najdłuższym lodowcem Alp
Zdecydowanie robi wrażenie, nawet jeśli w porównaniu ze zdjęciami z broszur reklamowych taki przykurzony był.
Po kilku obowiązkowych fotkach wdrapaliśmy się już własnonożnie na szczyt Betterhorn (2872 m n.p.m) skacząc z kamienia na kamień. Koziczę wędrówkę kontynuowaliśmy granią w kierunku przełęczy Elselucke.
Z małymi przerwami na wygłupy na śniegu:
Za przełęczą odbiliśmy na via ferratę. Od strony słynnej trójcy - Jungfrau, Eiger, Monch - nadciągały nieco niepokojące chmurki, ale założyliśmy, że najwyżej skorzystamy z awaryjnego zejścia z ferraty w połowie. Ferrata okazała się średnio ciekawa, poprowadzona nieco na siłę, na efekt - a niestety z powodu małego zatoru mieliśmy aż nadto czasu, by ją podziwiać. Dużo krócej na szczęście mieliśmy nieprzyjemność obcować z przepychającym się przez wszystkich osobnikiem pędzącym ferratą "ubezpieczony" petęlką z repsznura ze zwykłym karabinkiem... Jak taki mocny i niezniszczalny to czego szukał na takiej ferracie dla mas - podbudowania ego?
Zejście awaryjne z ferraty nie było za dobrze oznaczone i zauważyliśmy je jedynie po fakcie, więc pomimo coraz brzydszych chmur znaleźliśmy się na drugiej części ferraty - na szczęscie sporo ciekawszej niż pierwsza. Pod szczyt Eggishornu dotarliśmy niemniej umęczeni - głównie ciągłym czekaniem na ruch grupy przed nami. Coś na ząb i coś do picia nieco nas postawiły na nogi - w sam raz by żwawo ruszyć w dół ku Fiescheralp na jeden z ostatnich kursów linówki. Byliśmy zdrowo zmachani, rozparci wygodnie na siedzeniach w pociągu powrotnym do Lozanny nie mogliśmy nie powiedzieć - jak to dobrze, że żadne z nas nie musi prowadzić!
Nazajutrz bolały mnie mięśnie - solidnie głównie plecy, ramiona i trochę czwórki. To najlepszy dowód na to, jak się zastałam.
22/07/2014
UNESCO World Heritage High Trail + Via Ferrata Eggishorn
Zaczęliśmy leniwie - śniadanko na tarasie w Bettmeralp z widokiem na ośnieżone szczyty po drugiej stronie doliny Rodanu. Potem kolejna kolejka linowa - w takim upale nie mieliśmy sobie ochoty nic udowadniać drałując stromo do góry przez niezbyt ciekawy teren. A na górnej stacji powitał nas już wreszcie ożywczy powiem i pierwsze spotkanie twarzą w twarz z najdłuższym lodowcem Alp
Zdecydowanie robi wrażenie, nawet jeśli w porównaniu ze zdjęciami z broszur reklamowych taki przykurzony był.
Po kilku obowiązkowych fotkach wdrapaliśmy się już własnonożnie na szczyt Betterhorn (2872 m n.p.m) skacząc z kamienia na kamień. Koziczę wędrówkę kontynuowaliśmy granią w kierunku przełęczy Elselucke.
Z małymi przerwami na wygłupy na śniegu:
Za przełęczą odbiliśmy na via ferratę. Od strony słynnej trójcy - Jungfrau, Eiger, Monch - nadciągały nieco niepokojące chmurki, ale założyliśmy, że najwyżej skorzystamy z awaryjnego zejścia z ferraty w połowie. Ferrata okazała się średnio ciekawa, poprowadzona nieco na siłę, na efekt - a niestety z powodu małego zatoru mieliśmy aż nadto czasu, by ją podziwiać. Dużo krócej na szczęście mieliśmy nieprzyjemność obcować z przepychającym się przez wszystkich osobnikiem pędzącym ferratą "ubezpieczony" petęlką z repsznura ze zwykłym karabinkiem... Jak taki mocny i niezniszczalny to czego szukał na takiej ferracie dla mas - podbudowania ego?
Zejście awaryjne z ferraty nie było za dobrze oznaczone i zauważyliśmy je jedynie po fakcie, więc pomimo coraz brzydszych chmur znaleźliśmy się na drugiej części ferraty - na szczęscie sporo ciekawszej niż pierwsza. Pod szczyt Eggishornu dotarliśmy niemniej umęczeni - głównie ciągłym czekaniem na ruch grupy przed nami. Coś na ząb i coś do picia nieco nas postawiły na nogi - w sam raz by żwawo ruszyć w dół ku Fiescheralp na jeden z ostatnich kursów linówki. Byliśmy zdrowo zmachani, rozparci wygodnie na siedzeniach w pociągu powrotnym do Lozanny nie mogliśmy nie powiedzieć - jak to dobrze, że żadne z nas nie musi prowadzić!
Nazajutrz bolały mnie mięśnie - solidnie głównie plecy, ramiona i trochę czwórki. To najlepszy dowód na to, jak się zastałam.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Szybki przelot po Polsce, Tour de Pologne chciałoby się rzec, tylko że aktywności sportowej to akurat zero. Tzn. owszem byliśmy na ściance wspinaczkowej jeszcze w Bazylei, jak trzeba było zabić czas w deszczowe popołudnie przed wylotem. Spociłam się jak mysz, palec bolał, ale zawsze trochę ruchu. To, że palec bolał, to nie dziwota, bo okazuje się, że jednak był i jest złamany. Na USG ładnie wyszło - właśnie w tym miejscu z boku palucha, gdzie nacisk najbardziej boli. Gojenie ponoć dość już zaawansowane. Boleć będzie dalej przez czas trudny do przewidzenia - czy się będę ruszać, czy nie. Ruszać się więc pewnie jakoś będę - tylko jeszcze nie wiem jak.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Się biega nieco, to czas i tu skrobnąć (trochę również w ramach współmotywacji z innymi dziewczynami z zaległościami blogowymi i/lub biegowymi).
Środa 20/08/2014
31'E, 4.1km, 7:35 min/km, buty Go Bionic
Chrzest bojowy Bioniców i początek nowego mam nadzieję. Z pewną taką nieśmiałością, jak mi już palec wydobrzał po zmasakrowaniu na ściance. Ostrożnie, zwłaszcza, że już po zmroku, wpatrując się w każdą nierówność terenu. Na myślenie o zmęczeniu nie było szans.
Piątek 22/08/2014
35'E nieco żwawiej, 5.04km, 6:67min/km, buty Go Bionic
Miało być nieco dłużej, ewentualnie nieco szybciej. Wyszło wyraźnie szybciej, ale easy to już nie było. Trochę (pa)górków. Paluch nie lubi zbiegów, nawet w Bionicach.
Niedziela 24/08/2014
Wspinaczka, Kalinka, 7 długości, max 5c, 220m, 4h
Korzystając z przebłysku słońca. Wbrew rozsądkowi, ale lato już prawie minęło, a tu mało, mało powspinane. Paluchy (oba!) dawały w kość dopiero na 2-3 ostatnich długościach. Coś tam nawet poprowadziłam.
Wieczorem kuśtykałam, ale w poniedziałek już naprawde nieźle, więc
Poniedziałek 25/08/2014
31'E, 4.1km, 7:34min/km, buty Go Bionic
Trzy rundki wokół dzielnicowego parku, statecznie, na zaliczenia z kolacją przewalającą się nieco w żołądku. I miałam to zapisac złotymi zgłoskami: Ja już odpuściłam (bo późno, bo jedzenie etc.), ale mąż zmotywował mnie do wspólnego wyjścia!
Środa 20/08/2014
31'E, 4.1km, 7:35 min/km, buty Go Bionic
Chrzest bojowy Bioniców i początek nowego mam nadzieję. Z pewną taką nieśmiałością, jak mi już palec wydobrzał po zmasakrowaniu na ściance. Ostrożnie, zwłaszcza, że już po zmroku, wpatrując się w każdą nierówność terenu. Na myślenie o zmęczeniu nie było szans.
Piątek 22/08/2014
35'E nieco żwawiej, 5.04km, 6:67min/km, buty Go Bionic
Miało być nieco dłużej, ewentualnie nieco szybciej. Wyszło wyraźnie szybciej, ale easy to już nie było. Trochę (pa)górków. Paluch nie lubi zbiegów, nawet w Bionicach.
Niedziela 24/08/2014
Wspinaczka, Kalinka, 7 długości, max 5c, 220m, 4h
Korzystając z przebłysku słońca. Wbrew rozsądkowi, ale lato już prawie minęło, a tu mało, mało powspinane. Paluchy (oba!) dawały w kość dopiero na 2-3 ostatnich długościach. Coś tam nawet poprowadziłam.
Wieczorem kuśtykałam, ale w poniedziałek już naprawde nieźle, więc
Poniedziałek 25/08/2014
31'E, 4.1km, 7:34min/km, buty Go Bionic
Trzy rundki wokół dzielnicowego parku, statecznie, na zaliczenia z kolacją przewalającą się nieco w żołądku. I miałam to zapisac złotymi zgłoskami: Ja już odpuściłam (bo późno, bo jedzenie etc.), ale mąż zmotywował mnie do wspólnego wyjścia!
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Piątek 29/08/2014
40'E, 5.24km, 7:39 min/km, buty Go Bionic
Po dobrym początku mały przestój. Ale wreszcie się znów wytoczyliśmy. Ja dosłownie czułam się jak armata tocząca się dostojnie po okolicznych chodnikach. Cięęężki żołądek wgniatał w ziemię, nogami tak szurałam, że miałam wrażenie, że na bank zaraz o coś zaczepię i się przewrócę. Ale wyszuralim to, z godnościom. W górę i w dół. Duszno było niesamowicie, uratował mnie chyba tylko przystanek przy poidełku zarówno w drodze tam, jak i spowrotem. Było tak ciężko, że nawet nie wiem, czy mnie palec bolał.
40'E, 5.24km, 7:39 min/km, buty Go Bionic
Po dobrym początku mały przestój. Ale wreszcie się znów wytoczyliśmy. Ja dosłownie czułam się jak armata tocząca się dostojnie po okolicznych chodnikach. Cięęężki żołądek wgniatał w ziemię, nogami tak szurałam, że miałam wrażenie, że na bank zaraz o coś zaczepię i się przewrócę. Ale wyszuralim to, z godnościom. W górę i w dół. Duszno było niesamowicie, uratował mnie chyba tylko przystanek przy poidełku zarówno w drodze tam, jak i spowrotem. Było tak ciężko, że nawet nie wiem, czy mnie palec bolał.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Sobota 30/08/2014
30'20''E, 4.17km, 7:16 min/km, buty Go Bionic
Wolny weekend to przynajmniej pobiegać można było. Przeczekaliśmy duchotę, doczekaliśmy się przyjemnego przewiewu. Tylko palec od początku dawał o sobie znać, więc jedynie pół godzinki. Lżej się biegło niż w piątek i kapkę mniej mnie w asfalt wciskało.
Niedziela 31/08/2014
50'48''E, 7.08km, 7:10 min/km, buty Go Bionic
Jak szaleć to szaleć. Wyspana, najedzona, odczekana po tymże jedzeniu. Oczekiwania były więc dobre. Ruszyliśmy dla odmiany w stronę Pully. Pod koniec zbiegu wzdluż parku Denantou ujrzeliśmy na horyzoncie, że tam, gdzie chcieliśmy biec, już pada. No to w dół na jezioro i jednak w stronę portu w Ouchy. Na prostej zobaczyliśmy, że nad Ouchy też wisi chmura i z niej pada. No to fajnie, ciekawe, która nas szybciej dopadnie. Straszyło długi czas, coś tam się przesączało przez drzewa, ale naprawdę padało jedynie przez ostatnie 10 minut. Udało się pobiec długo jak na stan obecny. I pod tę samą górkę co w piątek blisko o minutę na km szybciej. Kawałek po ścieżce z kamyczkami - to jeszcze nie sprawdza się najlepiej.
Jutro odpoczynek.
30'20''E, 4.17km, 7:16 min/km, buty Go Bionic
Wolny weekend to przynajmniej pobiegać można było. Przeczekaliśmy duchotę, doczekaliśmy się przyjemnego przewiewu. Tylko palec od początku dawał o sobie znać, więc jedynie pół godzinki. Lżej się biegło niż w piątek i kapkę mniej mnie w asfalt wciskało.
Niedziela 31/08/2014
50'48''E, 7.08km, 7:10 min/km, buty Go Bionic
Jak szaleć to szaleć. Wyspana, najedzona, odczekana po tymże jedzeniu. Oczekiwania były więc dobre. Ruszyliśmy dla odmiany w stronę Pully. Pod koniec zbiegu wzdluż parku Denantou ujrzeliśmy na horyzoncie, że tam, gdzie chcieliśmy biec, już pada. No to w dół na jezioro i jednak w stronę portu w Ouchy. Na prostej zobaczyliśmy, że nad Ouchy też wisi chmura i z niej pada. No to fajnie, ciekawe, która nas szybciej dopadnie. Straszyło długi czas, coś tam się przesączało przez drzewa, ale naprawdę padało jedynie przez ostatnie 10 minut. Udało się pobiec długo jak na stan obecny. I pod tę samą górkę co w piątek blisko o minutę na km szybciej. Kawałek po ścieżce z kamyczkami - to jeszcze nie sprawdza się najlepiej.
Jutro odpoczynek.