13.10 Niedziela
Zawody: 14 Poznań Maraton
Czas: 5:14:53
Hm, od czego by tu zacząć

Przyjechaliśmy do Pozka w sobotę, z dworca odebrała nas Ania-miło było poznać wreszcie

i pojechalim po pakiety i na targi. W pakiecie koszulka i inne pierdoły. Poznaliśmy Piotrka, znajomego Ani (pozdrawiamy

) i poszliśmy na pasta party. Makaron był wstrętny-zbita pulpa przegotowanej papy-masakra. Pogadaliśmy, posiedzieliśmy, dostałam od Ani na drogę parę mocnych słów otuchy (dzięki!) i Ania pojechała do domu, a my zostaliśmy, bo nocleg mieliśmy na hali, a wpuszczali od 20:00.
Czas spożytkowaliśmy na wykładach, m.in. pana Bartoszaka i Skarżyńskiego i pojechaliśmy na halę. Na hali jak to na hali, pompowanie materacy, pogaduchy, światło zgasili jakoś przed 23 i zaczęły się pochrapywania

Wolf jeszcze z kaszlem, dzień wcześniej miał stan podgorączkowy i w sumie to o niego się martwiłam, bo nie byłam pewna, czy powinien startować w takim stanie

a ja leżałam i nie mogłam zasnąć. Pierwsza biegunka złapała mnie o 3:30

Nie miałam już tego pietra jak wcześniej, dopiero rano takie lekkie poddenerwowanie mi się włączyło. W sensie co ja tu robię bla bla bla.
Pojechaliśmy podstawionym autobusem na start. Oddaliśmy rzeczy do depozytu no i idziemy na małą rozgrzewkę i jazda.
Poszukaliśmy swoich baloników, ja na 5:00 a Wolf na 4:00, daliśmy sobie po kopniaku na szczęście i tyle. Wolf jeszcze spytał, czy nie chcę, żeby pobiegł ze mną, ale nie chciałam. Wiem, jak ciężko trenował na złamanie tej swojej czwórki i niech ma też to swoje święto biegowe, nie?
Pejsów na 5:00 było ponoć 4, ja spotkałam dwóch. Dziewczyna powiedziała, że będą biegli równym tempem po 7:07 a jak się uda, to potem przyspieszą. No to luz, stwierdziłam, że biegnę z nimi. Tylko, że jak oni ruszyli, to ani 1, ani 2, ani 3km nie było w 7:07 tylko znacznie poniżej. Stwierdziłam, że odpuszczam tych pejsów i biegnę sama-nie chciałam początku biec za szybko, żeby potem zdychać w drugiej połowie.
No i biegłam sama. W głowie miałam cały czas jedno: lecieć wolno pierwszą połówkę, żeby nie zdechnąć w drugiej części i nie być zombiakiem, tylko zrobić swoje. Ale czy ja miałam jakąś taktykę? No jaką można mieć taktykę na pierwszy maraton, nie wiedząc, co się wydarzy? Więc truchtałam sobie i truchtałam, kilometry jakoś tam sobie mijały. Pierwszy wkurw miałam na 10 kaemie, kiedy bufetu ni widu, ni słychu. Nie wiem, czy może źle przeczytałam regulamin, ale wydawało mi się, że czytałam, że co każde 5km ma być bufet. No to nie był na 10, a przed 11. Wg mnie rozjechały się te bufety. Nieważne. Przepyszne były pomarańcze-soczyste i słodkie jak miód. No i tak sobie biegałam od punktu do punktu a pomarańcze były moim celem

w każdym razie robiłam wszystko, żeby truchtać i nie przechodzić w marsz. Maszerowałam na punktach żywieniowych, bo nie umiem pić w biegu.
No i tak dotruchtałam do 26kaemu-mojej jak dotąd nieprzekroczonej granicy, jeśli chodzi o dystans i pomyślałam sobie tylko w duchu: witaj nieznany świecie

Na 30km miałam czas 3:42 czy jakoś tak. No to sobie myślę: e, to jeszcze tylko dycha, spoko, jak ją zrobię w 1h10, to spokojnie będzie 4 z przodu

Tylko, że na 39kaemie złapała mnie tak potworna kolka w prawym boku, że nie mogłam złapać tchu-nie było wyjścia, musiałam przejść w marsz. I dobił mnie tekst pani przechodzącej przez ulicę z dzieckiem, który rzuciła w moją stronę: ruchy, ruchy, bo nie mogę samochodem jechać! No i jak spojrzałam na zegarek, że zostały mi 3km z ogonkiem, a czas miałam 4:45, to już wiedziałam, że choćby skały się zesrały, nie zmieszczę się w tych 5 godzinach. Więc było mi już wszystko jedno, odechciało mi się biec, straciłam całą motywację

No bo niby chciałam tylko ukończyć ten cholerny maraton, ale tak po cichu wierzyłam, że uda mi się zmieścić w tej piątce.
Trasa biegu, w mojej ocenie, trudna, podbiegi momentami długie i upierdliwe, ale nawet Serbską świńskim truchtem pokonywałam-tam prawie wszyscy szli. Kilka razy widziałam karetkę na sygnale i modliłam się w duchu, żeby to nie był Wolf

Nie wiem czemu, ale nie miałam żadnych endorfin ani euforii na trasie, a doping momentami mnie wkurzał!!! Nigdy tak nie miałam. Najbardziej podobał mi się taki dłuższy odcinek, gdzie biegliśmy wzdłuż lasów-tam ludzi nie było, była cisza i spokój i wtedy najfajniej mi się biegło. Nie wiem, może zdziczałam jakoś

No to idę sobie do mety, bo biec mi się nie chciało, Wolfa ni widu ni słychu, ja bliska zawału: pięknie, pewnie go jakaś karetka zgarnęła, miałam takie myśli i wpadłam w panikę. Odebrałam medal i poszłam szybko do depozytu, żeby zadzwonić do niego. W depozyciarni spytałam chłopaka, czy odebrany był już numer 456, mówi, że tak, bo nas zapamiętał, ze oboje mieliśmy plecaki ufff

dzwonię do Wolfa, jest, przebrany już siedział sobie z Piotrkiem przy szatniach.
Wolf nie złamał czwórki, bo coś mu strzeliło w udzie na 29kaemie, ale ja się tam cieszę, że dobiegł do mety cały i zdrowy.
Nie wiem, czy jeszcze będę biegła maratony, jakoś mnie to nie porwało. Ot, zwykłe klepanie kilometrów i nic więcej-tak widzę maraton. Dziś w sumie czuję się ok, nie mam żadnych odparzeń na stopach, nie chodzę jak zombie, wyklepałam tylko lewą podeszwę na odcinku rozcięgna no i kolana trochę bolą i wszystko. Wkurw przez to mam tym większy, bo skoro takie mam samopoczucie, to znaczy, że mogłam dać z siebie więcej.
Nie czuję, żebym dokonała czegoś wielkiego, po prostu, jestem jedną z tysiąca kobiet, które doczłapały do mety i tyle.
Obawy, które miałam przed startem, w ogóle się nie sprawdziły: bałam się bólu mięśni, jakiegoś gipsu w nogach, nie było. Bałam się, że będę tracić świadomość albo chodzić jak zombiak, nie było. Bałam się ściany, nie było.
Trochę przereklamowany ten maraton
Ahoj!