Sobota 27/04/2013
20km de Lausanne 2:05:50, buty Hyperspeed
Do końca nie było nic pewnego z tym biegiem.
Niedziela 21.04 - gardło boli po długim wybieganiu, ale się zapisuję, bo przecież przez tydzień przejdzie
Poniedziałek - w pracy ledwo żywa jestem
Wtorek - po zarzucenie jakiś lekarstw czuję się w zasadzie całkiem dobrze
Środa wieczór - mam wrażenie, że mam anginę, totalny dołek
Czwartek - obserwujemy migdałki, dalej nie biegam
Piątek - raczej spróbuję pobiec, ale to zależy od pogody, po południu łapie mnie starszna chrypa, wieczorem u znajomych prawie już nie mogę mówić
Sobota - rano - mąż wraca z piekarni, mówi, że jest zimno i pada i że nie chcę biec
w południe - przy okazji zakupów jednak jedziemy odebrać pakiet, nie pada, nieco się ociepliło, w parku wokół stadionu trwają już wyścigi dzieciaków, wspaniała atmosfera sportowego święta, no nie mogę nie pobiec, nawet koszulkę pamiątkową biorę dla siebie (choć i S przyduże), a nie dla męża jak ostatnio
Koło piątej zaczynam się zbierać na bieg (wcześniej totalnie nic nie przygotowałam), decyduję się na spodenki 3/4, wiatrówkę i buffa na głowę. Na nogi ZENki, przecież i tak będę biec powoli, nie miałam czasu przetestować Hyperspeedów z wkładkami, a na SKORA jakoś nie ma ochoty. Wyglądam przez okno na przelatującą pod domem elitę biegu na 10km i zonk - chyba pada. No kropi raczej, może zaraz przejdzie. Ale decyduję się jednak ubrać Hyperspeedy. Zakładam zegarek, zaraz wychodzę - za oknem leje. No ^%$$$*, zostaję w domu, po jak zmoknę po drodze, poczekam przemoczona i zziebnięta na start, to się załatwię na amen.

Chyba żeby...biegnę po worek 60L na śmieci, wycinamy dziury na ręcę i głowę, za buffa wciskam dodatkowo czapeczke z daszkiem, do kieszeni woreczek do ochrony telefonu i jednak ruszam. Weź jeszcze rękawiczki - oj wdzięczna będę za tę poradę męża z ostatniej chwili zdecydowanie. Potwierdzamy ostatni raz ustalenia: o 18.55 pod domem zdjęcie, o 20.30 na stadionie z ciepłymi, suchymi ciuchami. Ruszam żwawym marszem w kierunku stadionu, wdłuż trasy biegu pełnej zmokniętych 10 kilometrowców. Worek sprawdza się wspaniale, w dogodnym miejscu przeskakuję na drugą stronę trasy i do startu truchtam w ramach rozgrzewki. Spotkałam kilka innych worków na śmieci w różnych rozmiarach.
W strefie startowej jestem na dobre 20 minut przed wystrzałem, ludzi mniej niż w zeszłym roku na dyszkę, bezproblemowo zaliczam jeszcze kibelek. Buty przemoczone ale ogólnie mi ciepło i czuję się dobrze. Z samego przodu naszej (ostatniej) strefy zające na 2h, z samego tyłu Ci na 2h10. Ja stoję z boku, żeby wygodnie rzucić worek za barierki w ostatniej chwili. Wspólne odliczanie i biegniemy. Nie mam footpoda, tempo na czuja, nastawiam się na okolice 2h05 jak dobrze będzie, a jak nie to mnie zające 2h10 zgarną. Zające na 2h bardzo szybko się oddalają, ludzie raczej wokół raczej mnie wyprzedzają, ale biegnę swoim tempem. Jest mi przyjemnie i naprawdę się cieszę, że tu jestem. Tabliczka - 1km, mam 6:07 na zegarku, zające na 2h biegną zatem zdecydowanie za szybko, pewnie chcą nadrobić na płaskim początku przed górkami.

Biegnę z zasadzie sama, choć przede mną i za mną są grupki, to wokół jakoś pusto, ale zupełnie mi to nie przeszkadza. Lapuję 2. i 3. kilometr po czym czas na górkę - tę przydomową, otrenowaną. Po prostu utrzymuję swój rytm i momentanie doganiam grupę i przemieszczam się w niej do przodu. Przemieszczam się na prawą stronę, bo pod domem będzie mąż z aparatem. Już widzę nasze skrzyżowanie, ale jego nie. Gdy je mijam, oglądam się do tyłu i widzę, jak on wybiega z bramy, mogę jedynie mu pomachać, że wszystko OK (jakbym się źle czuła, to miałam tu zejść z trasy). Za moment jest wodopój, rok temu był jak zbawienie, teraz mijam go szerokim łukiem, zaraz zbieg, na którym staram się maksymalnie wypocząć przed głównym podbiegiem, który zaraz się zaczyna. Na tej części jest jeszcze sporo kibiców, z radością przybijam piątki z dzieciakami, macham im i wymieniam okrzyki. Wielkie rondo Maladiere (czyli wróciliśmy na poziom jeziora) i zaczynamy wspinaczkę pod katedrę.
Z rozpoznania trasy wiem, że ostre podbiegi są przedzielone wypłaszczeniami i trawersami. Przy wspinaczce trzymam swój rytm i znów wyprzedzam, czuję się ok, jedynie trochę kaszlę. Krótki zbieg i długa agrafka w parku koło domu, na agrafce widzę zająca na 2h10 niebezpiecznie blisko siebie, trochę rozczarowania, ale na moment tylko, przecież dobrze się trzymam i biegnę w ładnym stylu. Następny podbieg i wbieg w wąskie uliczki ze wspaniałym dopingiem z balkonów - choć moje imię sprawia wiele kłopotów przy próbie wymówienia.

Znów stromy kawałek, zakręt i dalej pod górę aż do wodopoju. Z nieba nieustannie leje się tyle, że zdecydowanie nie ma co pić. Moment zbiegu i atakujemy najgorszy chyba podbieg na trasie. W połowie zastanawiam się, czy nie przejść do marszu - nie z powodu zmęczenia, ale by było szybciej - ale w końcu decyduję się biec dalej. Wreszcie światła i zbieg pod most - oj nogi nieco sztywne, zbieg też będzie bolał

. Biegniemy przez jakąś dziurawą alejkę między barakami, fajna wizytówka miasta.

W tym ciemnym zaułku mata pomiarowa - 11km, 1:09:15 i mam ponad kwadrnas zapasu do limitu czasu na tym punkcie. Koncentruję się na następnym zadaniu - podbieg na Plac St Francois. Nie jest najgorszy, tylko za nim wcale nie jest płasko, tylko rue de Bourg dalej się wspina. Na bruku ślisko, bardzo się cieszę, że ZENków nie ubrałam. Na horyzoncie most Bessiere i katedra już niewiele ponad nami, choć jeszcze pokrążymy, zanim do niej dobijemy. Wyobrażam sobie, jak wspaniale się będę czuć na szczycie ostatniego podbiegu na Placu Zamkowym. I wreszcie jest ten podbieg, oj ciągnie się, ale jest bonus - dodatkowy wodopój wystawiony przez kibiców i dzieciaki z pełnym zaangażowaniem rozdające pomarańcze i cytryny - miło odświeżyć usta. Zbiegam z placu pod katedrę, w sercu radość - dałam radę, to pagórkowate miasto to już mój przyjaciel.
Zdejmuję rękawiczki, wyciskam, wkładam do kieszeni. Na jednej z uliczek zespół muzyczny już się składa - trochę przykro. Znów Plac Europy, teraz biegniemy bardziej reprezentacyjną stroną.

Na Rue de Geneve uderza w nas lodowaty wiatr. Po coś te rękawiczki zdejmowała?! Na ostatnim wodopoju wolontariusze dzielnie trwają na posterunku i dla spragnionych napojów jest pod dostatkiem. Wielkie słowa uznania dla wolontariuszy, w dużej części starszych osób, młode chłopaki z obrony cywilnej obstawiający trasę to chowali się po bramach przed deszczem, a oni dzielnie tkwili w tej zimnicy dla nas. Ostatni konkretniejszy podbieg, powrót na szczyt Alei Prowansalskiej, wszedł nadspodziewanie dobrze. Teraz długi stromy zbieg, trochę łapie mnie kolka i ciężko się rozpędzić bardziej. Ciemnawo już i zimno na maksa, ale i tu jeszcze trafiają się pełni zapału kibice. Skręt do parku w dolinie i niesamowity doping grupki dziewczyn śpiewających głośno- niesamowicie dodawały energii. Na dole doliny przebiegamy pod rondem, kilka kroków pod górę i już widać stadion z metą - tylko że nas czeka jeszcze ponad 2km pętli nad jeziorem. Rok temu niesamowicie tu umierałam, teraz jest spokój i pewność - to już tylko taki krótki kawałek, przebiegnę spokojnie, najwyżej wolniej. Przy stadionie uśmiech do fotografów, potem zaraz tabliczka 18km. Szybka kalkulacja - jak nie wymięknę do zdecydowanie 2:05:xx się uda, to dla zabawy zawalczmy, choć z zimna mięśnie sztywne. Zaletą tej ulewy jest to, że na tej końcowej pętli nie ma dymiących grilli, szczerze mówiąc to niemal żywego ducha nie ma, obsługa pilnuje tylko na agrafce dalej. Sporo osób idzie, a ja wciąż dość żwawo przebieram nóżkami, zbieram za to sporo braw. Między drzewami znów ciemno, alejkami płyną potoki wody, wpadam w kałużę po kostki, ale to już naprawdę nieważne.

Są światła stadionu, wbiegam na nasiąknięty tartan, jeszcze przyspieszam z mocną nadzieją nie wyłożenia się na koniec na właśnie rozwiązanej sznurówce. Ostatnia prosta, rzut oka na garmina, sprint, jeszcze dwie człapiące osoby wyprzedzam, dostaję aplauz i medal. Ufff. 2:05:50 napisze potem datasport w smsie.
W strefie mety błoto takie, że prawie ściaga buty z nóg. Zgrabiałymi rękami biorę picie i idę szukać męża. Nie ma go w omówionym punkcie, trzeba trzęsącymi się rękami dobyć telefon w worka. Po drugi razie odbiera, był całkiem blisko. Pod najbliższym kawałkiem zadaszenia wciągam suchą koszulkę, cieplutki polar i nieprzemakalną kurtkę. Ze stroju startowego woda leje się strumieniem. Zakup gorącej herbaty i maszerujemy do domu. W połowie drogi zaczynam mieć lodowate stopy, popycha mnie do przodu myśl o ciepłej kąpieli.
Miałam na garminie złapane międzyczasy z większości kilometrów, ale dziś widzę, że to przepadło.

Nie przeniosłam wczoraj zapisu do pamięci zegarka i przy słabej baterii jakoś się skasowało. Mam więc tylko międzyczas z datasport z 11km + kilka liczb w pamięci. W każdym razie wygląda na to, że pobiegłam równiutkim tempem niezależnie od zbiegów i podbiegów (pytanie, czy taka dobra byłam pod górkę, czy tak się na zbiegach obijałam.

) + końcówka była mocniej - na 18 km miałam coś około 1:54:00, a na 19km 2:00:00.