Cześć,
na wstępie pragnę się ze wszystkimi przywitać. Przeglądałem ten temat już jakiś czas temu, ale nie miałem zbyt wiele ciekawego do napisania, więc ograniczałem się jedynie do czytania. Dzisiaj dorzucam kilka słów od siebie.
Widzę, że wątek ten ostatnio stał się trochę opustoszały (co mnie cieszy, bo znaczy, że coraz mniej grubasów

), ale wydaje mi się, iż mój post najbardziej pasuje właśnie tu.
Moja opowieść jest dość długa i nie wiem, czy nie jest przypadkiem tak, że piszę ją przede wszystkim dla siebie, ale jeśli ktoś ją przeczyta i nie będzie żałował – albo może kogoś kiedyś do czegoś zmotywuje – to będę się tym bardziej cieszył.
Mam aktualnie 24 lata i 186 cm wzrostu. Gdy zaczynałem studia (w 2007 roku), ważyłem około 100 kg. Wcześniej, jeszcze będąc dzieciakiem, starałem się odchudzać różnymi sposobami, ale niewiele to dawało. Chyba się pogodziłem z faktem, że nie zostanę nigdy chudziną i specjalnie mi to nie przeszkadzało. Tak się jednak złożyło, że na studiach pojawiło się więcej okazji do gry w piłkę czy siatkówkę, zapisałem się na judo – dzięki temu systematycznie chudłem. Po półtora roku od rozpoczęcia studiów ważyłem około 84 kilogramów – wejście w jeansy w rozmiarze 32 to było fantastyczne uczucie.
Nie mogło być jednak zbyt kolorowo. Pewnego razu, w trakcie gry w piłkę, odniosłem kontuzję kolana i okolic. W skrócie: pęknięta kość udowa, poniszczone więzadła, pęknięta łąkotka. Przy sporej dozie szczęścia udało się po kilku miesiącach osiągnąć pełen wyprost nogi, ale o intensywnym wysiłku fizycznym nie było mowy. Zacząłem znowu tyć…
Kilka miesięcy temu, bodaj w czerwcu 2012 roku, wniosłem na wagę 122 kg. Miłe uczucie to nie jest… Byłem trochę załamany, bo już od kilku miesięcy w miarę normalnie funkcjonowałem (grałem w piłkę, tenisa stołowego, siatkówkę). Stwierdziłem, że trzeba trochę zmodyfikować jadłospis.
Na początku października ważyłem 117 kg. Niby postęp był, ale uznałem, że tempo jest niesatysfakcjonujące. Bogiem a prawdą, pomyślałem, że muszę to zrobić dla siebie, ale również dla swojej dziewczyny, którą ogólnie uważam za bardzo atrakcyjną, a przy mnie prezentowała się jak jakaś bogini. Postawiłem na bieganie…
Kiedyś już próbowałem biegać, ale bardzo szybko stwierdziłem, że nie jest to sport dla mnie. Przerażająca monotonia… W październiku postanowiłem, że trzeba się przede wszystkim dobrze przygotować – kupiłem słuchawki do uprawiania sportu (nie wyobrażam sobie biegania bez słuchania muzyki), buty, koszulki i kurtkę. Zacząłem biegać i nawet mi się to spodobało. Być może dlatego, że czytając niektóre historie chociażby w tym temacie, dochodziłem do wniosku, że samo bieganie idzie mi łatwiej niż wielu osobom, które opisywały swoje perypetie. Nogi wytrzymały obciążenie, a ja starałem się im pomagać, nie przesadzając z intensywnością.
Na początku grudnia ważyłem 112 kg. 11 grudnia po raz ostatni wyszedłem pobiegać…
Okazało się, że po raz kolejny coś mi przeszkodziło w odchudzaniu. Taak, wiem, każda wymówka jest dobra. Tak się jednak złożyło, że w zasadzie w ciągu zaledwie kilku dni wydarzyły się dwie rzeczy, które mnie totalnie zdołowały: stan mojej babci, którą się od wielu lat opiekuję, drastycznie się pogorszył oraz zaczęto podejrzewać u mnie nowotwór. Kilka razy już prawie zakładałem buty do biegania, ale za każdym razem jednak przegrywałem z samym sobą i zostawałem w domu, będąc najzwyczajniej w świecie zmęczony dniem.
Rok zakończyłem rozstaniem z dziewczyną. Stwierdziła najwidoczniej, że nie jest przy mnie szczęśliwa (nie dziwię się o tyle, że rzeczywiście żyłem głównie swoimi bolączkami) i mnie zostawiła po 2,5 latach związku.
Widziałem dwa wyjścia: mogę się albo kompletnie załamać, albo zacząć robić coś, co mnie będzie trzymało przy życiu. Postawiłem na bieganie. Od kilku dni regularnie wychodzę na trasę i każda jedna minuta spędzona w biegu daje mi spokój, możliwość wyłączenia mózgu i myślenia wyłącznie o kolejnych kilometrach. Do tego dołożyłem restrykcyjną dietę – przerzuciłem się na serek wiejski, wyłącznie ciemne pieczywo, owoce. Na razie mi to nie przeszkadza. Nie odczuwam głodu ani nie tęsknię za kalorycznymi przekąskami.
I niezależnie od tego czy się okaże (już w przyszłym tygodniu), że biegam razem z małym zwierzaczkiem w moim ciele, czy nie, mogę śmiało i uczciwie napisać: obecnie to właśnie te kilometry, które zostawiam za sobą, te łapki pokazane innym biegającym, ten pot, który z siebie wylewam, trzymają mnie w pionie.
Dzisiaj się zważyłem – wskazówka pokazała 105,5 kg. Chciałbym do końca kwietnia zejść do 90 kg, a potem zobaczymy.