Dziś pierwszy raz wystartowałem na w miarę wymierzonej trasie z zamiarem złamania 60 minut. Nie był to żaden wyścig, tylko wały wokół wrocławskiej Wielkiej Wyspy plus linijka na google maps wskazująca 10,17km

Biegam od około 10 tygodni, z dwutygodniową przerwą, bez pulsometru i innych zabawek, ot, tak by przebiec 3 razy w tygodniu 7-8km z pracy do domu. W zeszłym roku próbowałem polubić bieganie z akcesoriami, ale później pourywało mi kolana (nie po raz pierwszy zresztą - tym razem łąkotka przyśrodkowa) i na rok miałem spokój. Biegałem wówczas WB1 w tempie 6:15-6:20, stąd plan ataku na 60 minut. Po truchcie i lekich ćwiczeniach siłowych i rozciągających, ruszyłem spokojnie, pozwalając, by nogi wybrały tempo. Po kilkunastu minutach lekko przyspieszyłem, a na po czwartym kilometrze uznałem, że czas rozpocząć finisz

i wrzuciłem turbo. W punkcie, który wydawał mi się mniej więcej połową trasy, pierwszy rzut oka na czas - 30:15, więc depnąłem jeszcze mocniej. Pary starczyło na 8 kilometrów, później myśl, że mam się tam wypruwać i zamiatać chodniki językiem jeszcze przez 2 kolejne okazała się zbyt bolesna i wróciłem do truchtu, przyspieszając ma ostatnich 500 metrach, pchany rezerwami ambicji. Pod domem... 52:35

Mój checkpoint w domniemanej połowie, który tak mnie zmotywował do przyspieszenia, okazał się ustawiony na 5,8km.
Fajnie było poznać swoje możliwości, ale przyjemność z takiego biegu była niewielka (w zasadzie skończyła się, gdy wrzuciłem drugi bieg). Na razie wracam do mojego tuptania bez zwracania uwagi na czasy, tempo, odległości i inne okoliczności towarzyszące. Może sprawdzę postępy po wakacjach
Acha, może jeszcze w ramach wyjaśnienia, po co mi to w ogóle było

Brat-maratończyk zaproponował mi wspólny start za tydzień w biegu na dychę, więc chciałem sprawdzić, czy się tam za bardzo nie skompromituję. Po dzisiejszym teście podejrzewam, że z odpowiednią taktyką i niesiony atmosferą zawodów mógłbym się zbliżyć do 50-tki, ale raczej sobie odpuszczę. Spokojne bieganie w luźnym tempie i obserwowanie Odry wprawia mnie w stan niemal euforyczny, a dziś euforia była dopiero po dotarciu do mety, a właściwie nie euforia, tylko ulga, że dalej biec nie trzeba.