ioannahh wymysły
Moderator: infernal
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
dziekuje!!!
cholerka, szkoda ze jest zima - nabralam ochoty na wiecej startow.. prawdziwe sprzężenie zwrotne - najpierw się wzbraniałam rękami i nogami, a teraz mi się spodobało..
heh, tak jak pisałam wcześniej, wątpliwości miałam aż do samego momentu startu.. tym razem jednak nie było innej opcji - mojemu sfazowanemu organizmowi nie udalo sie wywolac zadnej kontuzji przedstartowej, zima nie przyszła aby mnie zamrozić i do końca zdołować, więc.. dziś, rzecz jasna, też czułam się okropnie z myślą o starcie, ale rozgrzewka mnie trochę pocieszyła, bo nieco się obudziłam i uznałam, że może jednak jest nieźle. przebieżki wychodziły mi leniwie, ale spokojnie i miło (nie znajduję na to lepszego określenia niż angielskie 'peaceful' )
pomysł z oddzielnym startem kobiet i mezczyzn - SUPER. naprawde ukłony i podziekowania dla organizatorow, rozwiazali to doskonale - dzieki temu bieg rozpoczal sie przyjemnie (i nie dostalam od nikogo z kopa, hurra hurra), a po 1.4 km kontynuowalysmy wyscig w towarzystwie mezczyzn - a jednak znacznie latwiej sie biegnie, jak wokol sa ludzie, ktorzy leca podobnym tempem (zwlaszcza, jesli nie wygladaja na hiperzmeczonych ). pierwszy podbieg, z jakim przyszlo sie nam zmierzyc, byl zarezerwowany tylko dla pan - a jednoczesnie byl najmniej fajny ze wszystkich wzniesien na tych zawodach (wysoki i po slabym podlozu). reszta podbiegow byla spoko, no moze oprocz tego po schodach na mostek... na pierwszym okrazeniu udalo mi sie wskoczyc na niego dosyc zgrabnie, na drugim okrazeniu byl to dla mnie punkt newralgiczny; wbicie sie na schody pod katem 90 stopni nie zawsze jest proste cudem udalo mi sie nie zabić o własne nogi, ale było na tyle blisko, ze zbiegajac z owego mostku dosyc mocno hamowalam, zamiast 'puscic sie wolno'.
pogodę mieliśmy nienajgorszą - temperatura do biegania świetna, na siódmym kaemie spotkał mnie deszczyk no i niestety wiało porządnie, chwilami naprawdę bardzo mocno. niedługo po biegu niebo pokryło się chmurzyskami i już wcale nie było przyjemnie. oczekiwanie na wręczanie nagród było koszmarne, kilka godzin stania w zimnie dało nam wszystkim w kość...
co do precyzji wyniku - rzeczywiscie całkiem fartownie podczas biegu czyniłam skrupulatne kalkulacje co do ilości pozostałych do złamania czterdziestki sekund. nie uwzględniłam niestety piętrzących się setnych gdybym dobiegła do mety 5 czy 6 sekund później, to dalej bym miala nowa, dobra zyciowke, ale mocno bym sie na siebie zdenerwowała nastawiałam się na walkę, ból i cierpienie, a biegło mi się naprawdę wesoło. ani razu nie pomyślałam, że dobrze by było umrzeć , ani razu nie pragnęłam, żeby 'to okropieństwo' już się skończyło. przez kilka ostatnich dni probowalam przygotować się na przeżycie kryzysu, bo bylam pewna, ze po trzech kilometrach bedzie juz ze mną źle. tymczasem połowę dystansu przebiegłam ostrożnie i podejrzliwie, wypatrując tej śmierci, która coś nie nadchodziła. co więcej, myślałam o tabliczce z dziewiątym kilometrem jako o punkcie, w którym będzie wypadało przyspieszyć i lecieć do mety mimo zgonu. powitałam ją oczywiście z wielką ulgą, bo masochistką nie jestem , ale dodanie gazu przyszło mi zaskakująco nieźle (choć spektakularnym finiszem tego nazwać nie można - takie coś wyszło mi tylko raz, w sierpniu, jak 'złapał mnie' znajomy, który wszedł w rolę osobistego pacemakera i niesamowicie 'pociągnął' mnie przez ostatnie kilkaset metrów tej piątki - jak się zatrzymałam, to nie wiedziałam, czy moje łydki dalej biegną, czy już stoją, a mózg to mi chyba wypłynął. podobno osiągaliśmy prędkości ~3:05/km).
wynik cieszy barrrdzo tak samo, jak cieszyło 19:59 ze sztafety w maju. jedynka z przodu na piątkę, trójka z przodu na dychę - obie magiczne granice zostały przekroczone, hurra
i chociaż nie mogę powiedzieć, że dałam z siebie wszystko, że pocisnęłam na maksa, zniszczyłam się doszczętnie i umarłam za metą (=to był świetny start' ) - to jestem usatysfakcjonowana. jasne, fajnie by było już dziś pobiec lepiej, ale dzięki temu czuję się jeszcze bardziej zmotywowana to były moje trzecie zawody na 10 km, ostatnią dychę biegłam w czerwcu, więc kompletnie nie wiedziałam, jak do tego podejść. bałam się zaryzykować i biec pierwszą piątkę tak, jakbym miała po niej wpadać na metę, a z drugiej strony nie chciałam totalnie dawać ciała do połowy, żeby potem walczyć o każdą sekundę. obrałam wypośrodkowaną strategię - próbować biec równo po 4'/km. prawie mi wyszło - pierwszy km był w 3:49, drugi poniżej czterech, potem jakieś po 4', któryś najwolniejszy 4:07, ostatni - wg Garmina 3:44, wg orgów 3:51 (Garmin pokazal calosc dystansu jako 10.13 km, a wiec miedzyczasy troszke sie roznia). nie żałuję - biegłam szybko, ale komfortowo i spokojnie.
nadal jednak nie rozumiem, dlaczego czasem na treningu cierpienie jest wieksze, choc biegne wolniej naprawde szykowalam sie psychicznie do tego, ze bedzie GORZEJ niz na najmocniejszym treningu, a wcale tak nie bylo...
filmow jednak wklejac nie bede, bo to co zobaczylam wola o pomste do nieba ALE POMPA! Jezu, dlaczego nikt mi nie powiedzial, ze to wyglada tak.. tak.. no wlasnie, TAK?! boskie - wygladam, jakbym truchtala w miejscu, ewentualnie sunęła po asfalcie w ołowianych butach nie wspomne juz o swoich konczynach, gdzie kazda z czterech zyje wlasnym zyciem i obiera niezintegrowany z reszta kierunek. jestem zalamana tym, co ujrzalam ale staram sie na to spojrzec tez z innej strony - skoro gorzej byc nie moze, to znaczy, ze bedzie tylko lepiej.. a jak juz sie naucze odrywac nogi od ziemi i poruszac nimi w przyzwoitym zakresie, to płuca nie nadążą!
---
jeszcze male podsumowanie tygodnia:
kilometraz w porownaniu do poprzednich tygodni nędzny, bo razem ze startem bedzie ~76 km.
hm, zdecydowanie musze wiecej startowac - bo przez to, ze tak rzadko latam w zawodach, tak sie kazdymi jaram, ze potem strzelam relacje jakbym co najmniej biegla w maratonie nowojorskim. prosze mi wybaczyc
EDIT:
no dobra, jeden jedyny film - ze startu - da sie obejrzec i nie umrzec ze smiechu, nie wygladam na nim jak pokraka :D choc nieco rzucaja sie w oczy moje biedne spodnie - suwak w biegowych getrach mi sie wzial i rozwalil, a jako ze to moje jedyne gacie do biegania, nie mam ich kiedy oddac do krawcowej... ech ten proletariat
http://www.youtube.com/watch?v=e52VkNqMiIg
cholerka, szkoda ze jest zima - nabralam ochoty na wiecej startow.. prawdziwe sprzężenie zwrotne - najpierw się wzbraniałam rękami i nogami, a teraz mi się spodobało..
heh, tak jak pisałam wcześniej, wątpliwości miałam aż do samego momentu startu.. tym razem jednak nie było innej opcji - mojemu sfazowanemu organizmowi nie udalo sie wywolac zadnej kontuzji przedstartowej, zima nie przyszła aby mnie zamrozić i do końca zdołować, więc.. dziś, rzecz jasna, też czułam się okropnie z myślą o starcie, ale rozgrzewka mnie trochę pocieszyła, bo nieco się obudziłam i uznałam, że może jednak jest nieźle. przebieżki wychodziły mi leniwie, ale spokojnie i miło (nie znajduję na to lepszego określenia niż angielskie 'peaceful' )
pomysł z oddzielnym startem kobiet i mezczyzn - SUPER. naprawde ukłony i podziekowania dla organizatorow, rozwiazali to doskonale - dzieki temu bieg rozpoczal sie przyjemnie (i nie dostalam od nikogo z kopa, hurra hurra), a po 1.4 km kontynuowalysmy wyscig w towarzystwie mezczyzn - a jednak znacznie latwiej sie biegnie, jak wokol sa ludzie, ktorzy leca podobnym tempem (zwlaszcza, jesli nie wygladaja na hiperzmeczonych ). pierwszy podbieg, z jakim przyszlo sie nam zmierzyc, byl zarezerwowany tylko dla pan - a jednoczesnie byl najmniej fajny ze wszystkich wzniesien na tych zawodach (wysoki i po slabym podlozu). reszta podbiegow byla spoko, no moze oprocz tego po schodach na mostek... na pierwszym okrazeniu udalo mi sie wskoczyc na niego dosyc zgrabnie, na drugim okrazeniu byl to dla mnie punkt newralgiczny; wbicie sie na schody pod katem 90 stopni nie zawsze jest proste cudem udalo mi sie nie zabić o własne nogi, ale było na tyle blisko, ze zbiegajac z owego mostku dosyc mocno hamowalam, zamiast 'puscic sie wolno'.
pogodę mieliśmy nienajgorszą - temperatura do biegania świetna, na siódmym kaemie spotkał mnie deszczyk no i niestety wiało porządnie, chwilami naprawdę bardzo mocno. niedługo po biegu niebo pokryło się chmurzyskami i już wcale nie było przyjemnie. oczekiwanie na wręczanie nagród było koszmarne, kilka godzin stania w zimnie dało nam wszystkim w kość...
co do precyzji wyniku - rzeczywiscie całkiem fartownie podczas biegu czyniłam skrupulatne kalkulacje co do ilości pozostałych do złamania czterdziestki sekund. nie uwzględniłam niestety piętrzących się setnych gdybym dobiegła do mety 5 czy 6 sekund później, to dalej bym miala nowa, dobra zyciowke, ale mocno bym sie na siebie zdenerwowała nastawiałam się na walkę, ból i cierpienie, a biegło mi się naprawdę wesoło. ani razu nie pomyślałam, że dobrze by było umrzeć , ani razu nie pragnęłam, żeby 'to okropieństwo' już się skończyło. przez kilka ostatnich dni probowalam przygotować się na przeżycie kryzysu, bo bylam pewna, ze po trzech kilometrach bedzie juz ze mną źle. tymczasem połowę dystansu przebiegłam ostrożnie i podejrzliwie, wypatrując tej śmierci, która coś nie nadchodziła. co więcej, myślałam o tabliczce z dziewiątym kilometrem jako o punkcie, w którym będzie wypadało przyspieszyć i lecieć do mety mimo zgonu. powitałam ją oczywiście z wielką ulgą, bo masochistką nie jestem , ale dodanie gazu przyszło mi zaskakująco nieźle (choć spektakularnym finiszem tego nazwać nie można - takie coś wyszło mi tylko raz, w sierpniu, jak 'złapał mnie' znajomy, który wszedł w rolę osobistego pacemakera i niesamowicie 'pociągnął' mnie przez ostatnie kilkaset metrów tej piątki - jak się zatrzymałam, to nie wiedziałam, czy moje łydki dalej biegną, czy już stoją, a mózg to mi chyba wypłynął. podobno osiągaliśmy prędkości ~3:05/km).
wynik cieszy barrrdzo tak samo, jak cieszyło 19:59 ze sztafety w maju. jedynka z przodu na piątkę, trójka z przodu na dychę - obie magiczne granice zostały przekroczone, hurra
i chociaż nie mogę powiedzieć, że dałam z siebie wszystko, że pocisnęłam na maksa, zniszczyłam się doszczętnie i umarłam za metą (=to był świetny start' ) - to jestem usatysfakcjonowana. jasne, fajnie by było już dziś pobiec lepiej, ale dzięki temu czuję się jeszcze bardziej zmotywowana to były moje trzecie zawody na 10 km, ostatnią dychę biegłam w czerwcu, więc kompletnie nie wiedziałam, jak do tego podejść. bałam się zaryzykować i biec pierwszą piątkę tak, jakbym miała po niej wpadać na metę, a z drugiej strony nie chciałam totalnie dawać ciała do połowy, żeby potem walczyć o każdą sekundę. obrałam wypośrodkowaną strategię - próbować biec równo po 4'/km. prawie mi wyszło - pierwszy km był w 3:49, drugi poniżej czterech, potem jakieś po 4', któryś najwolniejszy 4:07, ostatni - wg Garmina 3:44, wg orgów 3:51 (Garmin pokazal calosc dystansu jako 10.13 km, a wiec miedzyczasy troszke sie roznia). nie żałuję - biegłam szybko, ale komfortowo i spokojnie.
nadal jednak nie rozumiem, dlaczego czasem na treningu cierpienie jest wieksze, choc biegne wolniej naprawde szykowalam sie psychicznie do tego, ze bedzie GORZEJ niz na najmocniejszym treningu, a wcale tak nie bylo...
filmow jednak wklejac nie bede, bo to co zobaczylam wola o pomste do nieba ALE POMPA! Jezu, dlaczego nikt mi nie powiedzial, ze to wyglada tak.. tak.. no wlasnie, TAK?! boskie - wygladam, jakbym truchtala w miejscu, ewentualnie sunęła po asfalcie w ołowianych butach nie wspomne juz o swoich konczynach, gdzie kazda z czterech zyje wlasnym zyciem i obiera niezintegrowany z reszta kierunek. jestem zalamana tym, co ujrzalam ale staram sie na to spojrzec tez z innej strony - skoro gorzej byc nie moze, to znaczy, ze bedzie tylko lepiej.. a jak juz sie naucze odrywac nogi od ziemi i poruszac nimi w przyzwoitym zakresie, to płuca nie nadążą!
---
jeszcze male podsumowanie tygodnia:
kilometraz w porownaniu do poprzednich tygodni nędzny, bo razem ze startem bedzie ~76 km.
hm, zdecydowanie musze wiecej startowac - bo przez to, ze tak rzadko latam w zawodach, tak sie kazdymi jaram, ze potem strzelam relacje jakbym co najmniej biegla w maratonie nowojorskim. prosze mi wybaczyc
EDIT:
no dobra, jeden jedyny film - ze startu - da sie obejrzec i nie umrzec ze smiechu, nie wygladam na nim jak pokraka :D choc nieco rzucaja sie w oczy moje biedne spodnie - suwak w biegowych getrach mi sie wzial i rozwalil, a jako ze to moje jedyne gacie do biegania, nie mam ich kiedy oddac do krawcowej... ech ten proletariat
http://www.youtube.com/watch?v=e52VkNqMiIg
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
wczoraj poranne 8 km (5:12/km) - sześć z Wojtkiem, potem pobiegłam do sklepu po płatki owsiane, ale hamulec mi się popsuł i dobiegałam jeszcze dwa tysiące metrów po południu drugie 8 km (5:09/km) a potem katorga - 10x100m skipów A pod górkę (przerwy na dół w truchcie do miejsca startu) i 10x100m czegoś, co w założeniu miało być wieloskokiem, ale w moim wykonaniu było raczej rozpaczliwą próbą zrobienia choć jednego skoku ów przypominającego. potem jeszcze parę przebieżek, podczas których usilnie starałam się wyciągać gicze i hm.. zaluje, ze nikt tego nie nagral, bo pewnie dlugo czegos podobnego nie uda mi sie zrobic - czulam, jak prawie kopie sie pietami w posladki, a z drugiej strony widzialam kolana pod broda. fajne uczucie, ale troche sie balam, ze sie zabije
wczoraj lacznie prawie 22 km (8 rano +8.8 po poludniu + 4 samej sily + ok 1.2 przebiezki/trucht) .
dzielo zniszczenia sie dokonalo. o Jezu, te niedzielne zawody nie bolaly nawet w polowie tak, jak te wczorajsze skipy. juz jak je robilam to czulam smierc, ale to co nadeszlo po treningu.. az sama bylam zaskoczona beton zaczal zmieniac sie w zakwasy, a rano... ugh...
jakby ktos mi kazal dzisiaj biegac cos szybkiego, to chyba bym zwymiotowala na sama mysl
15 km (5:09/km), pod koniec 10x20'' przebiezek z przerwami po 40 sekund. to okropne - ja tak lubie dlugie, spokojne wybiegania, ale dzisiaj to bolaaaaało... musze jednak przyznac, ze i tak biegalo mi sie niezle - bo jak wrocilam do domu i wzielam psa na spacer, to zejscie po kilku schodach okazalo sie poteznym problemem
auć, auć, auć
wczoraj czulam taka satysfakcje i zadowolenie po niedzielnych zawodach - ze bylo tak milo i przyjemnie - a wczorajsza siła chyba pomogla mi wrocic na ziemie
wczoraj lacznie prawie 22 km (8 rano +8.8 po poludniu + 4 samej sily + ok 1.2 przebiezki/trucht) .
dzielo zniszczenia sie dokonalo. o Jezu, te niedzielne zawody nie bolaly nawet w polowie tak, jak te wczorajsze skipy. juz jak je robilam to czulam smierc, ale to co nadeszlo po treningu.. az sama bylam zaskoczona beton zaczal zmieniac sie w zakwasy, a rano... ugh...
jakby ktos mi kazal dzisiaj biegac cos szybkiego, to chyba bym zwymiotowala na sama mysl
15 km (5:09/km), pod koniec 10x20'' przebiezek z przerwami po 40 sekund. to okropne - ja tak lubie dlugie, spokojne wybiegania, ale dzisiaj to bolaaaaało... musze jednak przyznac, ze i tak biegalo mi sie niezle - bo jak wrocilam do domu i wzielam psa na spacer, to zejscie po kilku schodach okazalo sie poteznym problemem
auć, auć, auć
wczoraj czulam taka satysfakcje i zadowolenie po niedzielnych zawodach - ze bylo tak milo i przyjemnie - a wczorajsza siła chyba pomogla mi wrocic na ziemie
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
w srode, 7 grudnia prawie powtórka z wtorku: 15 km, a pod koniec 10 przebieżek. różnica pierwsza była taka, że tym razem przebieżki były o 5 sekund dłuższe, a przerwy o 5 sekund krótsze (25''R/35'' trucht). różnica druga zaś - w porównaniu do dnia poprzedniego biegało się cudownie, bo już bez zakwasów
w poniedziałek naprawdę było pod tym względem hardkorowo. ale po raz kolejny przekonałam się, że na uczucie poturbowania i mięśniowego umęczenia najlepiej robi basen (no i sauna, ale coś na nią nie mogę dotrzeć - w niedzielę nie działała, a wczoraj, kiedy chciałam się w końcu na nią wybrać, nie miałam czasu ). w poniedziałek dotoczyłam się na pływalnię w boleściach, a wyszłam z niej jak nowo narodzona - co za ulga
dzisiaj ciągły 8 km. a konkretniej: 3 km rozgrzewki (w tym 3 luźne przebieżki po 20 sek.), 8 km ciągłego w tempie: 4:13, 4:15, 4:14, 4:10, 4:06, 4:14, 4:12, 3:55 - średnio wychodzi niecałe 4:10/km) i 3 km do domu (również z trzema przebieżkami).
razem 14 km po 4:29/km (lol?)
http://www.sports-tracker.com/#/workout ... vms0m9f0f6
wiatr w oczy, śnieg w oczy, ale poza tym zaskakująco nieźle. choć myśl o treningu w formie biegu ciągłego nadal wywołuje u mnie jakieś średnio przyjemne napięcie i zaniepokojenie, więc chyba nie pozostaje mi nic innego, jak.. robić takich treningów jak najwięcej myślenie o żwawym i rytmicznym okrążaniu jeziorka X razy (dzisiaj chyba 5 okrazen, ale wole tego nie liczyc ) zazwyczaj okazuje sie mniej fajne niż samo działanie. dzisiaj, na ten przykład, było naprawdę dobrze i nawet niespecjalnie się tym tempem zmęczyłam, co łatwo zauważyć po tempie ostatniego kilometra.
ostatnie dwa czy trzy szybsze treningi robię w towarzystwie muzyki z mp3, która nie leci z radia. zauważyłam, że ta zmiana wychodzi mi na dobre. spokojniejsza muza (a zwlaszcza utwory, ktore bardzo lubie) dzialaja na mnie uspokajajaco, a to sprawia, ze lepiej skupiam sie na najwazniejszym zadaniu, czyli wyciaganiu konczyn zamiast popieprzaniu w miejscu
jeszcze jedno arcyciekawe spostrzeżenie, które aż mnie niepokoi: w założeniu mam realizować interwały i biegi ciągłe w różnych tempach. aktualnie jest to ~3:40/km przy trzysetkach, <4'/km przy kilometrówkach, 4:05-4:10/km przy krotszych interwalach/ciągłych (2-6 km) i 4:10-4:15/km przy ósemce ciągłego.
zawsze przed takim treningiem zastanawiam się, czy uda mi się kontrolować tempo i odpowiednio 'ustawić się' z prędkością. i zawsze trapi mnie, ile czasu mi to zajmie. w rzeczywistości sprawa okazuje się nawet nie tyle 'prosta', co wręcz.. sprawy nie ma. nie rozumiem jak to się dzieje, ale już nie pamiętam, kiedy ostatnio nie wstrzeliłam się w odpowiednie tempo. jest plan, żeby biec po 4'/km - biegnę równo po cztery. mam biec po 4:15 - od początku lecę tym tempem. tak samo z prędkościami wolniejszymi i szybszymi. NIE OGARNIAM - może moje fale mózgowe wywołują jakieś zakłócenia w Garminie?
w poniedziałek naprawdę było pod tym względem hardkorowo. ale po raz kolejny przekonałam się, że na uczucie poturbowania i mięśniowego umęczenia najlepiej robi basen (no i sauna, ale coś na nią nie mogę dotrzeć - w niedzielę nie działała, a wczoraj, kiedy chciałam się w końcu na nią wybrać, nie miałam czasu ). w poniedziałek dotoczyłam się na pływalnię w boleściach, a wyszłam z niej jak nowo narodzona - co za ulga
dzisiaj ciągły 8 km. a konkretniej: 3 km rozgrzewki (w tym 3 luźne przebieżki po 20 sek.), 8 km ciągłego w tempie: 4:13, 4:15, 4:14, 4:10, 4:06, 4:14, 4:12, 3:55 - średnio wychodzi niecałe 4:10/km) i 3 km do domu (również z trzema przebieżkami).
razem 14 km po 4:29/km (lol?)
http://www.sports-tracker.com/#/workout ... vms0m9f0f6
wiatr w oczy, śnieg w oczy, ale poza tym zaskakująco nieźle. choć myśl o treningu w formie biegu ciągłego nadal wywołuje u mnie jakieś średnio przyjemne napięcie i zaniepokojenie, więc chyba nie pozostaje mi nic innego, jak.. robić takich treningów jak najwięcej myślenie o żwawym i rytmicznym okrążaniu jeziorka X razy (dzisiaj chyba 5 okrazen, ale wole tego nie liczyc ) zazwyczaj okazuje sie mniej fajne niż samo działanie. dzisiaj, na ten przykład, było naprawdę dobrze i nawet niespecjalnie się tym tempem zmęczyłam, co łatwo zauważyć po tempie ostatniego kilometra.
ostatnie dwa czy trzy szybsze treningi robię w towarzystwie muzyki z mp3, która nie leci z radia. zauważyłam, że ta zmiana wychodzi mi na dobre. spokojniejsza muza (a zwlaszcza utwory, ktore bardzo lubie) dzialaja na mnie uspokajajaco, a to sprawia, ze lepiej skupiam sie na najwazniejszym zadaniu, czyli wyciaganiu konczyn zamiast popieprzaniu w miejscu
jeszcze jedno arcyciekawe spostrzeżenie, które aż mnie niepokoi: w założeniu mam realizować interwały i biegi ciągłe w różnych tempach. aktualnie jest to ~3:40/km przy trzysetkach, <4'/km przy kilometrówkach, 4:05-4:10/km przy krotszych interwalach/ciągłych (2-6 km) i 4:10-4:15/km przy ósemce ciągłego.
zawsze przed takim treningiem zastanawiam się, czy uda mi się kontrolować tempo i odpowiednio 'ustawić się' z prędkością. i zawsze trapi mnie, ile czasu mi to zajmie. w rzeczywistości sprawa okazuje się nawet nie tyle 'prosta', co wręcz.. sprawy nie ma. nie rozumiem jak to się dzieje, ale już nie pamiętam, kiedy ostatnio nie wstrzeliłam się w odpowiednie tempo. jest plan, żeby biec po 4'/km - biegnę równo po cztery. mam biec po 4:15 - od początku lecę tym tempem. tak samo z prędkościami wolniejszymi i szybszymi. NIE OGARNIAM - może moje fale mózgowe wywołują jakieś zakłócenia w Garminie?
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
w piatek rano 10 km (4:57/km), po poludniu niecale 7 (4:56/km) + sprawnosc + odkrycie roku w postaci przebiezek bez butow. nagle okazalo sie, ze mam nogi i umiem je calkiem przyzwoicie wyciagac, a do tego wszystkiego ląduję na tym miejscu stopy, na ktorym powinnam lądować
no, to ładnie się załatwiłam - i jak ja mam w obecnym położeniu wybierać nowe buty do biegania, skoro wygląda na to, że powinnam raczej zainwestować w niebuty?
dzisiaj: dwusetki na Agrykoli.
psychicznie nastawiłam się na bieganie ich dwudziestu, a biegałam tylko piętnaście, i to jeszcze z przerwą po pierwszej dziesiątce. o skróceniu drugiej serii dowiedziałam się po skończeniu pierwszej, co zdecydowanie zmobilizowało mnie do tego, żeby te ostatnie pięć przycisnąć mocniej.
a więc: 3 km rozgrzewki (4:54/km), dziesięć dwusetek ze średnią prędkością 3:19/km. po nich 8 minut truchtania (okolo 5:07/km) i jeszcze 5x200m ze srednia predkoscia 3:13/km. ostatnia dwusetka w 37 sekund.
prawie całą pierwszą serię biegałam razem z szybszą koleżanką, więc było całkiem przyjemnie i miło już przez samo to, że nie latałam sama. poza tym nigdy nie robiłam tak powolnych przerw, jak dzisiaj (nawet ponad 6'/km), więc chyba po raz pierwszy biegałam coś w rodzaju dwusetek na pełnym wypoczynku zazwyczaj jak biegam sama, robię cały trening w miarę rytmicznie - i w efekcie truchtam zdecydowanie za szybko.
jeszcze do domu 3 km po 4:59/km, a więc w sumie wyszło 14 km.
piękny trening, samopoczucie przed nim - 10/10, w trakcie - to samo, po nim - hymm.. trochę mnie nogi bolą, ale zdecydowanie czuję, że pobiegałabym jeszcze! bardzo to było wszystko sympatyczne. trochę miałam wrażenie, że zaraz zabiję się o własne nogi. zdecydowanie to wyciąganie kończyn nie jest prostą sprawą, ale jakby się nad tym dłużej zastanowić, to jednak biegnie się znacznie łatwiej niż wtedy, gdy staram się poginać jak najszybciej i zamiast robić długie kroki robię ich jak najwięcej..
jutro najciezsza z mozliwych opcji - wolne. no trudno, jakos to przezyje dobrze, ze basen czynny od ósmej, to nie będę się rano denerwować i podskakiwać w miejscu, a po prostu się wypływam. tydzień temu w sobotę odkryłam, że na małym basenie (no, a właściwie powinnam powiedzieć, że na 'normalnym', bo 25-metrowym basenie ) zazwyczaj mam tor dla siebie, więc to świetna okazja, żeby trochę ponapierać z deską. początki były straszne , ale szybko zaczęłam łapać, co tu się z tym robi i teraz całkiem się raduję na myśl o powtórce z rozrywki.
a więc tydzień zamyka się kilometrażem równym 97.
odczuwalnie było znacznie, znacznie łatwiej i spokojniej niż dwa i trzy tygodnie temu, a to jedynie (az?) 11 km roznicy
no, to ładnie się załatwiłam - i jak ja mam w obecnym położeniu wybierać nowe buty do biegania, skoro wygląda na to, że powinnam raczej zainwestować w niebuty?
dzisiaj: dwusetki na Agrykoli.
psychicznie nastawiłam się na bieganie ich dwudziestu, a biegałam tylko piętnaście, i to jeszcze z przerwą po pierwszej dziesiątce. o skróceniu drugiej serii dowiedziałam się po skończeniu pierwszej, co zdecydowanie zmobilizowało mnie do tego, żeby te ostatnie pięć przycisnąć mocniej.
a więc: 3 km rozgrzewki (4:54/km), dziesięć dwusetek ze średnią prędkością 3:19/km. po nich 8 minut truchtania (okolo 5:07/km) i jeszcze 5x200m ze srednia predkoscia 3:13/km. ostatnia dwusetka w 37 sekund.
prawie całą pierwszą serię biegałam razem z szybszą koleżanką, więc było całkiem przyjemnie i miło już przez samo to, że nie latałam sama. poza tym nigdy nie robiłam tak powolnych przerw, jak dzisiaj (nawet ponad 6'/km), więc chyba po raz pierwszy biegałam coś w rodzaju dwusetek na pełnym wypoczynku zazwyczaj jak biegam sama, robię cały trening w miarę rytmicznie - i w efekcie truchtam zdecydowanie za szybko.
jeszcze do domu 3 km po 4:59/km, a więc w sumie wyszło 14 km.
piękny trening, samopoczucie przed nim - 10/10, w trakcie - to samo, po nim - hymm.. trochę mnie nogi bolą, ale zdecydowanie czuję, że pobiegałabym jeszcze! bardzo to było wszystko sympatyczne. trochę miałam wrażenie, że zaraz zabiję się o własne nogi. zdecydowanie to wyciąganie kończyn nie jest prostą sprawą, ale jakby się nad tym dłużej zastanowić, to jednak biegnie się znacznie łatwiej niż wtedy, gdy staram się poginać jak najszybciej i zamiast robić długie kroki robię ich jak najwięcej..
jutro najciezsza z mozliwych opcji - wolne. no trudno, jakos to przezyje dobrze, ze basen czynny od ósmej, to nie będę się rano denerwować i podskakiwać w miejscu, a po prostu się wypływam. tydzień temu w sobotę odkryłam, że na małym basenie (no, a właściwie powinnam powiedzieć, że na 'normalnym', bo 25-metrowym basenie ) zazwyczaj mam tor dla siebie, więc to świetna okazja, żeby trochę ponapierać z deską. początki były straszne , ale szybko zaczęłam łapać, co tu się z tym robi i teraz całkiem się raduję na myśl o powtórce z rozrywki.
a więc tydzień zamyka się kilometrażem równym 97.
odczuwalnie było znacznie, znacznie łatwiej i spokojniej niż dwa i trzy tygodnie temu, a to jedynie (az?) 11 km roznicy
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
w sobotę - już z własnej inicjatywy i na swą (nie)odpowiedzialność doniszczyłam czwórki, dwójki i inne łydki na siłowni. tak, żeby mniej bolała niedzielna niemożność biegania
w niedzielę samo niebieganie, baseny-rowery i takie tam. na pływanie wyskoczyliśmy z samego rana i ten pomysł był zdecydowanie zajefajny. basen był cieplutki jak woda w wannie - obsługa szanuje porannego pływaka, to miłe. z okazji dnia bez biegania popracowałam sobie porządnie i 45 minut minęło jak z bicza strzelił. kraul, grzbiet, bardzo-mocno-wyciągana żaba, 'strzałka', same nogi z deską w rękach, same ręce z deską w nogach... im więcej basenuję, tym bardziej mi się to podoba. mój kraul pewnie w dalszym ciągu nie przypomina kraula, ale poruszam się w wodzie coraz bardziej dziarsko i z coraz mniejszym wysiłkiem. stopniowo udaje mi się coraz mocniej ogarniać jednoczesne ruchy różnych kończyn. niebezpiecznie bardzo mnie to kręci
dziś: z rana 10 km (4:54/km) - to była długa dycha, bo nadeszły zakwasy. dużo zakwasów. duuuużo..
po południu kolejne prawie-siedem (4:52/km) - zakwasów już prawie niet.
jest jednak szansa, że jutro do mnie wrócą, gdyż po bieganiu były płotki. dużo płotków. dużo i wysoko.
pulsometr mi się popsuł - to znaczy Garmin go nie widzi - i aż mi się nie chce wierzyć, że to wina baterii, bo wyjątkowo mało go używałam.
muszę to jednak czym prędzej sprawdzić. moje luźne rozbiegania już rzadko bywają wolniejsze niż ~5:10/km, a krótsze z nich raczej są poniżej pięciu. nie chcę się na zapas podniecać, ale jakby powoli, powoli czuję, że 'coś' się zmienia i już tak strasznie nie powłóczę nogami. jakoś tak trochę jest inaczej, co prawda w dalszym ciągu bardzo pokracznie i daleko temu wszystkiemu do poprawnego biegania, ale.. nawet czuję, że trochę inaczej ląduję - że tak sobie porymuję..
i biodro mnie w ogóle nie ciągnie, choć może to niedobre określenie - dolegliwości, jakie wcześniej ciągle powracały, teraz zniknęły zupełnie. mam za to właściwie nieustające zakwasy w d...biodrach . od dnia po pierwszej wizycie u fizjoterapeuty codziennie robię ćwiczenia, jakie mi zalecił - głównie na to miejsce właśnie. podobno jest poprawa - to cieszy
przy okazji regularnego rzucania się na matę na podłogę uskuteczniam trochę rozciągania. niby nic, ale jednak regularność czyni cuda. to, co było dla mnie niedawno niewykonalne teraz staje się proste - i codziennie jest coraz łatwiej w kwestiach prób kopania się prostą nogą w czoło tudzież dotykania nosem podłogi stojąc. to ważne rzeczy
w niedzielę samo niebieganie, baseny-rowery i takie tam. na pływanie wyskoczyliśmy z samego rana i ten pomysł był zdecydowanie zajefajny. basen był cieplutki jak woda w wannie - obsługa szanuje porannego pływaka, to miłe. z okazji dnia bez biegania popracowałam sobie porządnie i 45 minut minęło jak z bicza strzelił. kraul, grzbiet, bardzo-mocno-wyciągana żaba, 'strzałka', same nogi z deską w rękach, same ręce z deską w nogach... im więcej basenuję, tym bardziej mi się to podoba. mój kraul pewnie w dalszym ciągu nie przypomina kraula, ale poruszam się w wodzie coraz bardziej dziarsko i z coraz mniejszym wysiłkiem. stopniowo udaje mi się coraz mocniej ogarniać jednoczesne ruchy różnych kończyn. niebezpiecznie bardzo mnie to kręci
dziś: z rana 10 km (4:54/km) - to była długa dycha, bo nadeszły zakwasy. dużo zakwasów. duuuużo..
po południu kolejne prawie-siedem (4:52/km) - zakwasów już prawie niet.
jest jednak szansa, że jutro do mnie wrócą, gdyż po bieganiu były płotki. dużo płotków. dużo i wysoko.
pulsometr mi się popsuł - to znaczy Garmin go nie widzi - i aż mi się nie chce wierzyć, że to wina baterii, bo wyjątkowo mało go używałam.
muszę to jednak czym prędzej sprawdzić. moje luźne rozbiegania już rzadko bywają wolniejsze niż ~5:10/km, a krótsze z nich raczej są poniżej pięciu. nie chcę się na zapas podniecać, ale jakby powoli, powoli czuję, że 'coś' się zmienia i już tak strasznie nie powłóczę nogami. jakoś tak trochę jest inaczej, co prawda w dalszym ciągu bardzo pokracznie i daleko temu wszystkiemu do poprawnego biegania, ale.. nawet czuję, że trochę inaczej ląduję - że tak sobie porymuję..
i biodro mnie w ogóle nie ciągnie, choć może to niedobre określenie - dolegliwości, jakie wcześniej ciągle powracały, teraz zniknęły zupełnie. mam za to właściwie nieustające zakwasy w d...biodrach . od dnia po pierwszej wizycie u fizjoterapeuty codziennie robię ćwiczenia, jakie mi zalecił - głównie na to miejsce właśnie. podobno jest poprawa - to cieszy
przy okazji regularnego rzucania się na matę na podłogę uskuteczniam trochę rozciągania. niby nic, ale jednak regularność czyni cuda. to, co było dla mnie niedawno niewykonalne teraz staje się proste - i codziennie jest coraz łatwiej w kwestiach prób kopania się prostą nogą w czoło tudzież dotykania nosem podłogi stojąc. to ważne rzeczy
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
wczorajsza intensywna terapia, ktora miala na celu skruszenie betonu zwłaszcza z czwórek i łydek, przyniosła całkiem niezłe efekty. choć chyba przyzwyczaiłam się, że schodzenie po schodach wieczorem/po porannym treningu nie jest takie proste, jakby sie moglo wydawac
tak czy siak, dziś z rana:
3 km rozgrzewki (4:54/km, no dupa nie rozgrzewka, ale coś nie mogę wolniej zwłaszcza w tych kapciochach, Nike'ach Free) - w tym 3x luzna przebiezka po 20 sekund
część zasadnicza: 20x1' z przerwami 2'. całkiem to było zabawne, bo:
z jednej strony - już jakbym skończyła po dziesięciu to bym czuła, że zrobiłam kawałek dobrej roboty
z drugiej strony - to tylko minuta, więc psychicznie nawet nie zdąży zaboleć
jak to zwykle bywa na takich treningach, dopiero pod koniec zauwazylam, ze biegam pod wiatr no, ale nie ma tego zlego.. tym razem zreflektowalam sie przed przedostatnim przyspieszeniem, na ostatnio łupanych trzysetkach spostrzeglam to gdzies nieco wczesniej.. ale tez niewiele..
przezylam tez małą koszmarną rozkminę, bo przy pierwszym okrążeniu wokół jeziorka (a było ich dzisiaj tyle, że nawet nie chcę liczyć ) zdjęłam swoje znienawidzone-ukochane cieplutkie, jednopalczaste rękawice i powiesiłam je na drzewie. kiedy byłam tam po raz drugi, ujrzałam jedną rękawicę.. i przez wszystkie pozostałe okrążenia próbowałam dojrzeć, ile ich tam własciwie jest i dlaczego nie widzę drugiej. zaczęłam już rozmyślać, jaka może być geneza zniknięcia rękawicy, widząc winowajców we wronach i w kręcącym się tam psie. na szczęście druga z nich po prostu się sprytnie schowała i nadal jestem posiadaczką swoich milusich rękawic. bardzo byłoby źle, gdyby stało się inaczej, bo one ratują mi życie już drugą zimę. kupienie drugich takich samych nie byłoby łatwe, bo zostały nabyte przez dziadka, który zeszłej zimy przy dwudziestostopniowym mrozie ubrał się w wojskowe buty i ogromny płaszcz i ruszył na stadion dziesięciolecia, żeby kupić mi najcieplejsze rękawice, jakie znajdzie
no dobra, ale do rzeczy:
minutówki: (1) 267m (3:48/km) - przerwa 2 minuty (4:43/km, pozdro ) - (2) 264m (3:52/km) - przerwa 2 minuty (4:44/km, powinnam kopnąć się w łeb) - (3) 266m (3:49/km) - przerwa 2 minuty (4:49/km) - (4) 273m (3:44/km) - przerwa 2 minuty (4:52/km) - (5) 276m (3:49/km) - przerwa 2 minuty (4:54/km) - (6) 272m (3:47/km) - przerwa 2 minuty (4:52/km) - (7) 275m (3:49/km) - przerwa 2 minuty (4:56/km) - (8) 277m (3:43/km) - przerwa 2 minuty (4:59/km) - (9) 278m (3:48/km) - przerwa 2 minuty (4:56/km) - (10) 267m (3:49/km) - przerwa 2 minuty (5:01/km) - (11) 269m (3:56/km) - przerwa 2 minuty (5:06/km) - (12) 273m (3:45/km) - przerwa 2 minuty (4:59/km) - (13) 273m (3:44/km) - przerwa 2 minuty (4:58/km) - (14) 274m (3:46/km) - przerwa 2 minuty (4:59/km) - (15) 270m (3:48/km) - przerwa 2 minuty (4:57/km) - (16) 280m (3:40/km) - przerwa 2 minuty (4:57/km) - (17) 266m (3:50/km) - przerwa 2 minuty (4:53/km) - (18) 264m (3:52/km) - przerwa 2 minuty (4:52/km) - (19) 267m (3:50/km) - przerwa 2 minuty (5:00/km) - (20) 277m (3:44/km) + po rękawice i do domu 3.78 km (4:57/km).
razem 20 km po 4:37
tak czy siak, dziś z rana:
3 km rozgrzewki (4:54/km, no dupa nie rozgrzewka, ale coś nie mogę wolniej zwłaszcza w tych kapciochach, Nike'ach Free) - w tym 3x luzna przebiezka po 20 sekund
część zasadnicza: 20x1' z przerwami 2'. całkiem to było zabawne, bo:
z jednej strony - już jakbym skończyła po dziesięciu to bym czuła, że zrobiłam kawałek dobrej roboty
z drugiej strony - to tylko minuta, więc psychicznie nawet nie zdąży zaboleć
jak to zwykle bywa na takich treningach, dopiero pod koniec zauwazylam, ze biegam pod wiatr no, ale nie ma tego zlego.. tym razem zreflektowalam sie przed przedostatnim przyspieszeniem, na ostatnio łupanych trzysetkach spostrzeglam to gdzies nieco wczesniej.. ale tez niewiele..
przezylam tez małą koszmarną rozkminę, bo przy pierwszym okrążeniu wokół jeziorka (a było ich dzisiaj tyle, że nawet nie chcę liczyć ) zdjęłam swoje znienawidzone-ukochane cieplutkie, jednopalczaste rękawice i powiesiłam je na drzewie. kiedy byłam tam po raz drugi, ujrzałam jedną rękawicę.. i przez wszystkie pozostałe okrążenia próbowałam dojrzeć, ile ich tam własciwie jest i dlaczego nie widzę drugiej. zaczęłam już rozmyślać, jaka może być geneza zniknięcia rękawicy, widząc winowajców we wronach i w kręcącym się tam psie. na szczęście druga z nich po prostu się sprytnie schowała i nadal jestem posiadaczką swoich milusich rękawic. bardzo byłoby źle, gdyby stało się inaczej, bo one ratują mi życie już drugą zimę. kupienie drugich takich samych nie byłoby łatwe, bo zostały nabyte przez dziadka, który zeszłej zimy przy dwudziestostopniowym mrozie ubrał się w wojskowe buty i ogromny płaszcz i ruszył na stadion dziesięciolecia, żeby kupić mi najcieplejsze rękawice, jakie znajdzie
no dobra, ale do rzeczy:
minutówki: (1) 267m (3:48/km) - przerwa 2 minuty (4:43/km, pozdro ) - (2) 264m (3:52/km) - przerwa 2 minuty (4:44/km, powinnam kopnąć się w łeb) - (3) 266m (3:49/km) - przerwa 2 minuty (4:49/km) - (4) 273m (3:44/km) - przerwa 2 minuty (4:52/km) - (5) 276m (3:49/km) - przerwa 2 minuty (4:54/km) - (6) 272m (3:47/km) - przerwa 2 minuty (4:52/km) - (7) 275m (3:49/km) - przerwa 2 minuty (4:56/km) - (8) 277m (3:43/km) - przerwa 2 minuty (4:59/km) - (9) 278m (3:48/km) - przerwa 2 minuty (4:56/km) - (10) 267m (3:49/km) - przerwa 2 minuty (5:01/km) - (11) 269m (3:56/km) - przerwa 2 minuty (5:06/km) - (12) 273m (3:45/km) - przerwa 2 minuty (4:59/km) - (13) 273m (3:44/km) - przerwa 2 minuty (4:58/km) - (14) 274m (3:46/km) - przerwa 2 minuty (4:59/km) - (15) 270m (3:48/km) - przerwa 2 minuty (4:57/km) - (16) 280m (3:40/km) - przerwa 2 minuty (4:57/km) - (17) 266m (3:50/km) - przerwa 2 minuty (4:53/km) - (18) 264m (3:52/km) - przerwa 2 minuty (4:52/km) - (19) 267m (3:50/km) - przerwa 2 minuty (5:00/km) - (20) 277m (3:44/km) + po rękawice i do domu 3.78 km (4:57/km).
razem 20 km po 4:37
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
moje modlitwy zostaly wysluchane - piękna wiosna w połowie grudnia!!!! gdyby cała zima tak wyglądała, to życie byłoby piękne..
dziś z rana 8 km po 4:48/km. muszę czym prędzej zreanimować pulsometr, bo coś kurka szybko - może za szybko..
wieczorem trening z cyklu 'uwierz, że potrafisz': 15 min. trucht / dwa kilometry po 4' (to jest cztery zero? poważnie? czemu tak.. miło?) / 6 min. / dwa kilometry po 3'55 / 6 min / kilometr w 3'38 / 5 min. / dwie dwusetki (po jakies 36-37 sek.) / 10 minut.
to będzie dzisiaj razem z 20 km, może troszkę więcej.
na sobotę nieśmiało planuję pobiec sobie środkowy dystans w Falenicy (6.6 km). jestem całkiem pozytywnie nastawiona do tego przedsięwzięcia, a jeszcze pozytywniej będzie, jeśli do tej pory wypłucze mi się cement z nóg
dziś z rana 8 km po 4:48/km. muszę czym prędzej zreanimować pulsometr, bo coś kurka szybko - może za szybko..
wieczorem trening z cyklu 'uwierz, że potrafisz': 15 min. trucht / dwa kilometry po 4' (to jest cztery zero? poważnie? czemu tak.. miło?) / 6 min. / dwa kilometry po 3'55 / 6 min / kilometr w 3'38 / 5 min. / dwie dwusetki (po jakies 36-37 sek.) / 10 minut.
to będzie dzisiaj razem z 20 km, może troszkę więcej.
na sobotę nieśmiało planuję pobiec sobie środkowy dystans w Falenicy (6.6 km). jestem całkiem pozytywnie nastawiona do tego przedsięwzięcia, a jeszcze pozytywniej będzie, jeśli do tej pory wypłucze mi się cement z nóg
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
w czwartek - rozbieganie 15 km z piecioma przebiezkami po 20 sekund (4:57/km).
w piatek tylko 7 km i pare rytmow, po 4:40/km
w sobote, zamiast mocniejszego treningu, start w Falenickim Biegu Gorskim czyli zrobilam sobie cos w rodzaju biegu ciaglego, tylko w sympatyczniejszej atmosferze i nieco mniej sympatycznych warunkach moj totalny debiut przełajowy - wczesniej zdarzalo mi sie biegac troche po lesie, ale to byly tylko rozbiegania. wyjatkiem byl jeden trening w wakacje w Grzybnie, kiedy to zrobilismy sobie z Wojtkiem dziką zabawę biegową i goniliśmy się po krzaczorach i wydmach do biegu po górach podeszłam więc z właściwą sobie ostrożnością - coby nie zrobić z siebie 'byledobieca'
fajna impreza, choć zdecydowanie największą uciążliwością była konieczność wyprzedzania dublowanych 'dziesiątkowiczów' poprzez rozpaczliwe dreptanie pod górę w piachu po kostki strasznie dużo czasu straciłam na tym przedsięwzięciu, bo kilka razy było tak wąsko, że musiałam się praktycznie zatrzymać.
podbieganie - coz, nie było to z mojej strony waleczne napieranie pod górę, o nie.. na Agrykoli jakoś bardziej dziarsko mi to idzie zbiegi zaś wykorzystywałam bardziej jako moment na złapanie oddechu; starałam się 'puszczać nogi', ale w obawie przed spektakularnym wyrąbaniem się na lico nie przyspieszałam nadmiernie. najgorzej było na początku, bo przez wiatr kompletnie załzawiły mi oczy i przez pewien czas ledwo co widziałam. i, dobra, wpychając się pod górę nie muszę widzieć, ale na zbiegach pełnych korzeni ten dar się przydaje przez te drobna awarie na pierwszych zbiegach ratowałam się zwalniając - piszczele dostały trochę w kość.
kompletnie nie wiedziałam, jak na takim biegu należy rozkładać siły i czy powinnam starać się celować w jakiś konkretny czas, więc po prostu biegłam szybko, ale nie w trupa. oglądałam wyniki z zeszłych lat i widziałam, że pierwsze dziewczyny miały na tym dystansie (6.66 km) około 31 minut, więc spodziewałam się czegoś podobnego. na mecie czekała mnie jednak miła niespodzianka - 29:03 (nie dziwota - przeciez w zeszlych latach zapewne byl snieg..). nie wiem ile mam według organizatorów, bo wyników jeszcze na stronie nie ma, ale na Zoliborzu udalo mi sie zatrzymac Garmina w idealnym momencie (w koncu posiadłam tę umiejetnosc!!!), wiec moze i tym razem trafilam
biegi tego typu maja swoj urok, na pewno jeszcze nie raz skusze sie na podobne zawody zwlaszcza, ze w przelajach i w gorach(/na wydmach ) tempo jest bardziej wzgledne, niz na 'plaskich' biegach. to zdecydowanie pozytywny aspekt takich zawodow.
trzy fotki z Maratonczyka, na ktorych nie wygladam jak totalny przypal:
...a po południu wsiedlismy na rowery i znalezlismy sie w Sklepie Biegacza. wydalam majatek, ale w sumie to tylko wykonałam to, czego swiety Mikolaj ze wzgledow technicznych nie mogl zrobic wlasnoręcznie, więc aż tak bardzo nie bolało
a oto co z owego sklepu wyniosłam :
cudo numer jeden nazywa sie Adidas Supernova Glide i jest moim nowym obuwiem treningowym. bardzo ratującym życie, bo z powodu kompletnego zużycia starych Adidasów (pierwszych biegowych butow, notabene) biegałam ostatnio w trailowych Merrellach (ktore sa super fajne i w ogole, ale niedawno zaczely mnie cisnąć w jednym miejscu na podbiciu stopy i trochę cierpię. jak biegam to nie czuję tego dyskomfortu, ale jak pozniej w nich chodze to jest okropnie. niestety mam taką głupio zbudowaną stopę, że już nie pierwszy raz coś takiego mi się dzieje i pewnie nie ostatni raz również), ewentualnie w minimalistycznych 'kapciochach' Nike'ach Free, ktore rowniez sa fajne, ale systematyczne bieganie w nich na treningach to jak samobojstwo.
fotka porównawcza - stare szmaciory kontra nowe, błyszczące, ultra-szaka-laka wycacane super-nowy:
(EDIT, bo nie ta fotka )
i jeszcze ku przestrodze - nie wierzylam, ze wyeksploatowane buty moga spowodowac kontuzje; uwierzylam, jak sie przekonalam (na poczatku listopada), a oto i powod:
a teraz cudo numer dwa - Saucony Endorphin Lady MD2 - czyli kolcuszki!!!
nigdy w zyciu nie biegalam w takim sprzecie, wiec ciekawa jestem, co nastapi po pierwszej probie pobiegniecia w nich czegokolwiek. opcje sa dwie - pierwsza: usain bolt stajla; druga: *hop-hop-plaskkkk...* w zestawie byly wkrety i torba na buty, ale nie bylo ochraniaczy na zęby, więc muszę być ostrożna
tak czy inaczej, nie moge sie doczekac kiedy je wyprobuje
tegoroczny Święty sukcesywnie ubiera mnie od stóp do głów w biegowe sprzęty. aż mi nieswojo, jak czasem zobaczę się w jakiejś witrynie i zastanawiam się, co za bananowiec przemyka... gdzie sie podziały te czasy, kiedy biegałam w trampkach trzymając w rękach telefon, który robił za stoper?
----
dzisiaj teoretycznie to samo co w czwartek (+ jeden rytmik wiecej ), a w praktyce raczej 11 km przemiłego, luźnego i relaksującego wybiegania (Adidasy daja rade, sa mieciusie i milusie. wlasciwie same sobie pobiegły, a ja tylko podziwiałam widoki) plus 4 km wielkiej męczarni Jezuchryste.. wbieglam na Most Siekierkowski i tam sie relaks skonczyl. nie pamietam, kiedy ostatnio AZ TAK wiało. mało brakowało, a zaliczyłabym tak zwany trening z zakładką w postaci kąpieli w Wiśle. jak przyszła pora na przebieżki, to już wcale nie było zabawnie. ostatni rytm, który robiłam pod górę, cisnęłam mocno i.. nic się nie poruszałam. totalnie nierzeczywiste uczucie, aż spojrzałam na Garmina - i cóż mi pokazał? intensywna przebieżka w tempie... 4:25/km tiiiiaa...
w sumie 15 km po 4:53/km - z samego rana, bo wyszlam o siodmej. i cale szczescie, bo pozniej juz bylo coraz gorzej z tym huraganem - wczesnym popoludniem wracalam z pracy z Miedzylesia i polowe drogi czulam sie na swym rowerze dosc.. bezradna a odczuwalna temperatura byla tak koszmarna, ze dojechalam do domu w stanie półzamarzniętym.
kilometraz tygodniowy - sto trzy. a rowerowy dwiescie pietnascie (i pol godz stacjonarnie ).
---
z innej beczki - szukam biegu. czy ktos jest w stanie mi cos poradzic? rozkminiam mocno i nie wiem, co wybrac, bo chcialabym wreszcie trafic na jakas dyche, ktora nie jest w lesie (jak moja pierwsza trasa), nie ma miliona podbiegow (jak druga) ani schodów (jak trzecia). co prawda juz mi sie chce umrzec na mysl, ze wypadaloby wreszcie pobiec mocną dziesiątkę (a nie jak na Zoliborzu na 40 min i nie mniej i nie wiecej), ale.. w koncu trzeba przestać się opierniczać i bać..
w piatek tylko 7 km i pare rytmow, po 4:40/km
w sobote, zamiast mocniejszego treningu, start w Falenickim Biegu Gorskim czyli zrobilam sobie cos w rodzaju biegu ciaglego, tylko w sympatyczniejszej atmosferze i nieco mniej sympatycznych warunkach moj totalny debiut przełajowy - wczesniej zdarzalo mi sie biegac troche po lesie, ale to byly tylko rozbiegania. wyjatkiem byl jeden trening w wakacje w Grzybnie, kiedy to zrobilismy sobie z Wojtkiem dziką zabawę biegową i goniliśmy się po krzaczorach i wydmach do biegu po górach podeszłam więc z właściwą sobie ostrożnością - coby nie zrobić z siebie 'byledobieca'
fajna impreza, choć zdecydowanie największą uciążliwością była konieczność wyprzedzania dublowanych 'dziesiątkowiczów' poprzez rozpaczliwe dreptanie pod górę w piachu po kostki strasznie dużo czasu straciłam na tym przedsięwzięciu, bo kilka razy było tak wąsko, że musiałam się praktycznie zatrzymać.
podbieganie - coz, nie było to z mojej strony waleczne napieranie pod górę, o nie.. na Agrykoli jakoś bardziej dziarsko mi to idzie zbiegi zaś wykorzystywałam bardziej jako moment na złapanie oddechu; starałam się 'puszczać nogi', ale w obawie przed spektakularnym wyrąbaniem się na lico nie przyspieszałam nadmiernie. najgorzej było na początku, bo przez wiatr kompletnie załzawiły mi oczy i przez pewien czas ledwo co widziałam. i, dobra, wpychając się pod górę nie muszę widzieć, ale na zbiegach pełnych korzeni ten dar się przydaje przez te drobna awarie na pierwszych zbiegach ratowałam się zwalniając - piszczele dostały trochę w kość.
kompletnie nie wiedziałam, jak na takim biegu należy rozkładać siły i czy powinnam starać się celować w jakiś konkretny czas, więc po prostu biegłam szybko, ale nie w trupa. oglądałam wyniki z zeszłych lat i widziałam, że pierwsze dziewczyny miały na tym dystansie (6.66 km) około 31 minut, więc spodziewałam się czegoś podobnego. na mecie czekała mnie jednak miła niespodzianka - 29:03 (nie dziwota - przeciez w zeszlych latach zapewne byl snieg..). nie wiem ile mam według organizatorów, bo wyników jeszcze na stronie nie ma, ale na Zoliborzu udalo mi sie zatrzymac Garmina w idealnym momencie (w koncu posiadłam tę umiejetnosc!!!), wiec moze i tym razem trafilam
biegi tego typu maja swoj urok, na pewno jeszcze nie raz skusze sie na podobne zawody zwlaszcza, ze w przelajach i w gorach(/na wydmach ) tempo jest bardziej wzgledne, niz na 'plaskich' biegach. to zdecydowanie pozytywny aspekt takich zawodow.
trzy fotki z Maratonczyka, na ktorych nie wygladam jak totalny przypal:
...a po południu wsiedlismy na rowery i znalezlismy sie w Sklepie Biegacza. wydalam majatek, ale w sumie to tylko wykonałam to, czego swiety Mikolaj ze wzgledow technicznych nie mogl zrobic wlasnoręcznie, więc aż tak bardzo nie bolało
a oto co z owego sklepu wyniosłam :
cudo numer jeden nazywa sie Adidas Supernova Glide i jest moim nowym obuwiem treningowym. bardzo ratującym życie, bo z powodu kompletnego zużycia starych Adidasów (pierwszych biegowych butow, notabene) biegałam ostatnio w trailowych Merrellach (ktore sa super fajne i w ogole, ale niedawno zaczely mnie cisnąć w jednym miejscu na podbiciu stopy i trochę cierpię. jak biegam to nie czuję tego dyskomfortu, ale jak pozniej w nich chodze to jest okropnie. niestety mam taką głupio zbudowaną stopę, że już nie pierwszy raz coś takiego mi się dzieje i pewnie nie ostatni raz również), ewentualnie w minimalistycznych 'kapciochach' Nike'ach Free, ktore rowniez sa fajne, ale systematyczne bieganie w nich na treningach to jak samobojstwo.
fotka porównawcza - stare szmaciory kontra nowe, błyszczące, ultra-szaka-laka wycacane super-nowy:
(EDIT, bo nie ta fotka )
i jeszcze ku przestrodze - nie wierzylam, ze wyeksploatowane buty moga spowodowac kontuzje; uwierzylam, jak sie przekonalam (na poczatku listopada), a oto i powod:
a teraz cudo numer dwa - Saucony Endorphin Lady MD2 - czyli kolcuszki!!!
nigdy w zyciu nie biegalam w takim sprzecie, wiec ciekawa jestem, co nastapi po pierwszej probie pobiegniecia w nich czegokolwiek. opcje sa dwie - pierwsza: usain bolt stajla; druga: *hop-hop-plaskkkk...* w zestawie byly wkrety i torba na buty, ale nie bylo ochraniaczy na zęby, więc muszę być ostrożna
tak czy inaczej, nie moge sie doczekac kiedy je wyprobuje
tegoroczny Święty sukcesywnie ubiera mnie od stóp do głów w biegowe sprzęty. aż mi nieswojo, jak czasem zobaczę się w jakiejś witrynie i zastanawiam się, co za bananowiec przemyka... gdzie sie podziały te czasy, kiedy biegałam w trampkach trzymając w rękach telefon, który robił za stoper?
----
dzisiaj teoretycznie to samo co w czwartek (+ jeden rytmik wiecej ), a w praktyce raczej 11 km przemiłego, luźnego i relaksującego wybiegania (Adidasy daja rade, sa mieciusie i milusie. wlasciwie same sobie pobiegły, a ja tylko podziwiałam widoki) plus 4 km wielkiej męczarni Jezuchryste.. wbieglam na Most Siekierkowski i tam sie relaks skonczyl. nie pamietam, kiedy ostatnio AZ TAK wiało. mało brakowało, a zaliczyłabym tak zwany trening z zakładką w postaci kąpieli w Wiśle. jak przyszła pora na przebieżki, to już wcale nie było zabawnie. ostatni rytm, który robiłam pod górę, cisnęłam mocno i.. nic się nie poruszałam. totalnie nierzeczywiste uczucie, aż spojrzałam na Garmina - i cóż mi pokazał? intensywna przebieżka w tempie... 4:25/km tiiiiaa...
w sumie 15 km po 4:53/km - z samego rana, bo wyszlam o siodmej. i cale szczescie, bo pozniej juz bylo coraz gorzej z tym huraganem - wczesnym popoludniem wracalam z pracy z Miedzylesia i polowe drogi czulam sie na swym rowerze dosc.. bezradna a odczuwalna temperatura byla tak koszmarna, ze dojechalam do domu w stanie półzamarzniętym.
kilometraz tygodniowy - sto trzy. a rowerowy dwiescie pietnascie (i pol godz stacjonarnie ).
---
z innej beczki - szukam biegu. czy ktos jest w stanie mi cos poradzic? rozkminiam mocno i nie wiem, co wybrac, bo chcialabym wreszcie trafic na jakas dyche, ktora nie jest w lesie (jak moja pierwsza trasa), nie ma miliona podbiegow (jak druga) ani schodów (jak trzecia). co prawda juz mi sie chce umrzec na mysl, ze wypadaloby wreszcie pobiec mocną dziesiątkę (a nie jak na Zoliborzu na 40 min i nie mniej i nie wiecej), ale.. w koncu trzeba przestać się opierniczać i bać..
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
wczoraj:
rano luzne 10 km (4:56/km)
po poludniu - 7 km (4:57/km) + 8x200m PG, w innym miejscu niz do tej pory wyjatkowo fajna gorka - wiekszosc podbiegu jest umiarkowanie do gory, a na koniec jest total-masakrator-bieg pionowo w gore a w kazdym razie tak to jest odczuwalne
podbiegi w srednim tempie 4:30/km; przerwy - truchtem w dol do miejsca startu (~5:28/km).
na koniec 3 przyspieszenia po okolo 20 sekund.
razem 11.6 km po 4:58/km
ogolne odczucie bardzo przyjemne
poniedzialek = ~21.5 km
dzisiaj ciągły (link), prawie taki sam jak dwa tygodnie temu w czwartek (link), czyli:
3 km rozgrzewki (4:49/km) + 8 km w tempach: 4:09, 4:10, 4:14, 4:02, 4:04, 4:10, 4:03, 3:55,
prawie 4 km do domu, a po drodze 10 przebiezek po 20 sekund (3.9 km, 4:33/km).
strategicznie - porażka chciałam celować w 4:10 - pierwsze dwa km super, potem sie niestety zamyslilam i wyszlo 4:14 (bo zaczelam sie zastanawiac, co mam zrobic do zarcia w zwiazku z Wigilia, a co lepiej kupic. rozmyslania nie byly bezzasadne, gdyz wczoraj zamierzalam zrobic sobie na obiad placki z jablkami i coz.. to co mi wyszlo bylo pyszne i smakowalo calkiem jak placki, ale w swej konsystencji plackow bynajmniej nie przypominalo ) ). troche sie tym zezloscilam i na czwartym chcialam 'wyrownac' tak, zeby srednia calosci wyszla 4:10/km. wyrownalam, nawet troche za bardzo, ale jak zalapalam szybsze tempo, to juz nie chcialo ono sobie pojsc precz. no a ostatni kilometr, hmm.. znowu mnie napadło 'troszkę sobie przyspieszę'. tak szybko być nie miało, teoretycznie powinnam się za to stuknąć.
średnia ciągłego wyszła po 4:06/km. dwa tygodnie temu w czwartek po 4:10/km. yhm.. więcej tego treningu nie robię, bo aż strach
a tak poza tym to było strasznie, strasznie, strasznie zimno. wyszłam biegać dopiero o 9 - najbardziej lubię o 9 już być po treningu, ale tak sobie myślę, że nie ma tego złego.. skoro o tej porze była taka zimnica, to co musiało być wcześniej...
przestawiłam się niestety na tryb zimowy - siedzę wieczorem do późna, kładę się z przyzwoitości, jak już uznam, że wypadałoby pójść spać, a wstaję bez problemu bardzo wcześnie. czekam, aż mnie w końcu 'zetnie' któregoś wieczora i rzucę się półżywa na łoże o dwudziestej drugiej jak człowiek, ale coś ten dzień nie nadchodzi. wobec tego niestety zdarza mi się też spać prawie do ósmej, a to już dla mnie potworność - ledwo wstanę, wrócę z treningu, potem się czymś zajmę i już jest popołudnie...
dzisiaj najwyraźniej musiałam odespać, a i tak wstałam jakaś niewyspana i pognieciona. nie ogarniam, dlaczego mimo to tak dobrze mi się biegało.
a jutro wieczorem pora na wypróbowanie kolcuszków na bieżni!!! to będzie ubaw - pytanie tylko dla kogo...
swoją drogą, ta dwustumetrowa bieżnia a la welodrom nadal mnie przeraża. nie rozumiem, jak ludzie potrafią biegać po ścianach i z nich nie spadać.
a, i jeszcze, bym zapomniała:
w końcu są wyniki z Falenicy
jednak zatrzymałam Garmina za późno, ale tylko o sekundeczkę
http://www.maratonczyk.pl/wyniki_2011/f ... 2_2011.xls
dystans 6.6 km - 29:02, piąte miejsce open
zglosilam sie na sylwestrowa dyche do Łodzi. pociągi z Wawy swietne, wiec chyba sie wybierzemy. trasa w lesie, ale podobno nie jest tak zle. hmmm..
rano luzne 10 km (4:56/km)
po poludniu - 7 km (4:57/km) + 8x200m PG, w innym miejscu niz do tej pory wyjatkowo fajna gorka - wiekszosc podbiegu jest umiarkowanie do gory, a na koniec jest total-masakrator-bieg pionowo w gore a w kazdym razie tak to jest odczuwalne
podbiegi w srednim tempie 4:30/km; przerwy - truchtem w dol do miejsca startu (~5:28/km).
na koniec 3 przyspieszenia po okolo 20 sekund.
razem 11.6 km po 4:58/km
ogolne odczucie bardzo przyjemne
poniedzialek = ~21.5 km
dzisiaj ciągły (link), prawie taki sam jak dwa tygodnie temu w czwartek (link), czyli:
3 km rozgrzewki (4:49/km) + 8 km w tempach: 4:09, 4:10, 4:14, 4:02, 4:04, 4:10, 4:03, 3:55,
prawie 4 km do domu, a po drodze 10 przebiezek po 20 sekund (3.9 km, 4:33/km).
strategicznie - porażka chciałam celować w 4:10 - pierwsze dwa km super, potem sie niestety zamyslilam i wyszlo 4:14 (bo zaczelam sie zastanawiac, co mam zrobic do zarcia w zwiazku z Wigilia, a co lepiej kupic. rozmyslania nie byly bezzasadne, gdyz wczoraj zamierzalam zrobic sobie na obiad placki z jablkami i coz.. to co mi wyszlo bylo pyszne i smakowalo calkiem jak placki, ale w swej konsystencji plackow bynajmniej nie przypominalo ) ). troche sie tym zezloscilam i na czwartym chcialam 'wyrownac' tak, zeby srednia calosci wyszla 4:10/km. wyrownalam, nawet troche za bardzo, ale jak zalapalam szybsze tempo, to juz nie chcialo ono sobie pojsc precz. no a ostatni kilometr, hmm.. znowu mnie napadło 'troszkę sobie przyspieszę'. tak szybko być nie miało, teoretycznie powinnam się za to stuknąć.
średnia ciągłego wyszła po 4:06/km. dwa tygodnie temu w czwartek po 4:10/km. yhm.. więcej tego treningu nie robię, bo aż strach
a tak poza tym to było strasznie, strasznie, strasznie zimno. wyszłam biegać dopiero o 9 - najbardziej lubię o 9 już być po treningu, ale tak sobie myślę, że nie ma tego złego.. skoro o tej porze była taka zimnica, to co musiało być wcześniej...
przestawiłam się niestety na tryb zimowy - siedzę wieczorem do późna, kładę się z przyzwoitości, jak już uznam, że wypadałoby pójść spać, a wstaję bez problemu bardzo wcześnie. czekam, aż mnie w końcu 'zetnie' któregoś wieczora i rzucę się półżywa na łoże o dwudziestej drugiej jak człowiek, ale coś ten dzień nie nadchodzi. wobec tego niestety zdarza mi się też spać prawie do ósmej, a to już dla mnie potworność - ledwo wstanę, wrócę z treningu, potem się czymś zajmę i już jest popołudnie...
dzisiaj najwyraźniej musiałam odespać, a i tak wstałam jakaś niewyspana i pognieciona. nie ogarniam, dlaczego mimo to tak dobrze mi się biegało.
a jutro wieczorem pora na wypróbowanie kolcuszków na bieżni!!! to będzie ubaw - pytanie tylko dla kogo...
swoją drogą, ta dwustumetrowa bieżnia a la welodrom nadal mnie przeraża. nie rozumiem, jak ludzie potrafią biegać po ścianach i z nich nie spadać.
a, i jeszcze, bym zapomniała:
w końcu są wyniki z Falenicy
jednak zatrzymałam Garmina za późno, ale tylko o sekundeczkę
http://www.maratonczyk.pl/wyniki_2011/f ... 2_2011.xls
dystans 6.6 km - 29:02, piąte miejsce open
zglosilam sie na sylwestrowa dyche do Łodzi. pociągi z Wawy swietne, wiec chyba sie wybierzemy. trasa w lesie, ale podobno nie jest tak zle. hmmm..
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
dzisiaj rano mile 10 km po 4:56/km. przed wyjsciem probowalam reanimowac pulsometr - nic z tego. nie wiem co sie z nim stalo.
nie ogarniam tez dlaczego dzisiaj wyszlam biegac o siodmej rano i bylo mi strasznie cieplo, a wczoraj jak biegalam o dziewiatej to prawie zamarzlam. tak czy siak mamy pierwszy dzien zimy kalendarzowej i pierwszy dzien zimy zaokiennej. bardzo mi sie to nie podoba, bo jest naprawde zimno i poruszanie sie po miescie staje sie cierpieniem. mam lekka zalamke z tego powodu, ale ludze sie, ze to tylko chwilowa awaria pogodowa. pocieszam sie tym, ze dzisiaj jest najkrotszy dzien w roku, wiec od jutra juz bedzie tylko lepiej..
wieczorem bieganie na hali-welodromie. pooowooooli zaczynam ogarniac, jak ludzie biegaja po scianach i z nich nie spadaja.
treningowo nie bylo ani spektakularnie dobrze, ani spektakularnie zle, bylo po prostu OK, ale i tak jestem nieco sfrustrowana.
pierwszy raz w zyciu biegalam w kolcach i.. zyczylabym sobie nigdy wiecej ich nie zakladac..
COS STRASZNEGO.
robilam dwie serie pieciu dwusetek - do 40 sekund, po mniej wiecej 38.5, ostatnia w 37. a wiec bez szału - na 'otwartym' tartanie w normalnych butach (czyli totalnie na pięcie) bylo troche szybciej (choc to moze byc kwestia tych tragicznych wiraży, na których walczę o życie).
prawie umarłam w tych kolcach. rzeczywiście fajnie się w nich szybko biega - ale tylko przez kilka pierwszych kroków. potem jest walka - chyba ze dwie dwusetki zrobilam i tak calkowicie na piecie (rotfl ), na wielu innych spychało mnie ze śródstopia na zakrętach. poza tym na paluszkach. w wielkim cierpieniu
wszyscy mi składali kondolencje z powodu śmierci łydek i pocieszali, ze dzisiaj jeszcze nie jest tak zle. jesli jutro ma byc gorzej, to srednio to sobie wyobrazam. schodzenie po schodach to jest jakis koszmar, zreszta niewiele lepiej jest jak chodze. o Chryste, dlaczego ja sie dalam namowic na te kolce
no więc generalnie nie jest dobrze - głupie i wcale nie wyjątkowo szybkie dwusetki, a czuję dwa skurcze w miejscu, gdzie do tej pory miałam łydki.
razem dzis bedzie ok 20 km.
EDIT: BTW, dlaczego moj blog nie pojawia sie na stronie glownej bieganie.pl w ostatnio odswiezanych wątkach? czy to jakaś zmowa?
nie ogarniam tez dlaczego dzisiaj wyszlam biegac o siodmej rano i bylo mi strasznie cieplo, a wczoraj jak biegalam o dziewiatej to prawie zamarzlam. tak czy siak mamy pierwszy dzien zimy kalendarzowej i pierwszy dzien zimy zaokiennej. bardzo mi sie to nie podoba, bo jest naprawde zimno i poruszanie sie po miescie staje sie cierpieniem. mam lekka zalamke z tego powodu, ale ludze sie, ze to tylko chwilowa awaria pogodowa. pocieszam sie tym, ze dzisiaj jest najkrotszy dzien w roku, wiec od jutra juz bedzie tylko lepiej..
wieczorem bieganie na hali-welodromie. pooowooooli zaczynam ogarniac, jak ludzie biegaja po scianach i z nich nie spadaja.
treningowo nie bylo ani spektakularnie dobrze, ani spektakularnie zle, bylo po prostu OK, ale i tak jestem nieco sfrustrowana.
pierwszy raz w zyciu biegalam w kolcach i.. zyczylabym sobie nigdy wiecej ich nie zakladac..
COS STRASZNEGO.
robilam dwie serie pieciu dwusetek - do 40 sekund, po mniej wiecej 38.5, ostatnia w 37. a wiec bez szału - na 'otwartym' tartanie w normalnych butach (czyli totalnie na pięcie) bylo troche szybciej (choc to moze byc kwestia tych tragicznych wiraży, na których walczę o życie).
prawie umarłam w tych kolcach. rzeczywiście fajnie się w nich szybko biega - ale tylko przez kilka pierwszych kroków. potem jest walka - chyba ze dwie dwusetki zrobilam i tak calkowicie na piecie (rotfl ), na wielu innych spychało mnie ze śródstopia na zakrętach. poza tym na paluszkach. w wielkim cierpieniu
wszyscy mi składali kondolencje z powodu śmierci łydek i pocieszali, ze dzisiaj jeszcze nie jest tak zle. jesli jutro ma byc gorzej, to srednio to sobie wyobrazam. schodzenie po schodach to jest jakis koszmar, zreszta niewiele lepiej jest jak chodze. o Chryste, dlaczego ja sie dalam namowic na te kolce
no więc generalnie nie jest dobrze - głupie i wcale nie wyjątkowo szybkie dwusetki, a czuję dwa skurcze w miejscu, gdzie do tej pory miałam łydki.
razem dzis bedzie ok 20 km.
EDIT: BTW, dlaczego moj blog nie pojawia sie na stronie glownej bieganie.pl w ostatnio odswiezanych wątkach? czy to jakaś zmowa?
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
hmm...
spodziewalam sie, ze po pierwszym treningu w kolcach moje lydki beda bolaly, ale w zyciu nie myslalam, ze bede tak cierpiec
juz w srode wieczorem bylo BARDZO zle, chodzilam jak pokraka, z metra i autobusu bardziej wypadłam niż wysiadłam, a rozmasowywanie łydek magicznym patykiem-TheStickiem bylo prawdziwa tortura.
w czwartek rano polazlam sie rozbiegac - 16 km po 4:58/km. na poczatku jakos to bylo, ale z kazdym kilometrem coraz gorzej. dobieglam do domu chyba tylko siłą woli, bo na pewno nie nóg.
potem pojechałam do pracy do Międzylesia; droga 'do' była spoko, ale jadac do domu zamarzlam. dlaczego na rowerze nie moze mi byc tak samo cieplo jak wtedy, kiedy biegam? wyszlam na trening o siodmej rano i bieglam z rekawicami w rekach, tak mi bylo komfortowo, a na rowerze - smierc..
dotarlam w stanie wychlodzenia organizmu drugiego stopnia i poczulam, ze ta zima jednak mnie troche przerasta. od paru dni bylo naprawde fatalnie pod wzgledem pogodowym, mecze sie z tym okropnie i nie wiem czy bardziej fizycznie czy psychicznie.
zrobilam glupie 30 km rowerem i mialam dosc - zamarzłam. pewnie gdyby bylo lato, radośnie pojechałabym w drodze powrotnej przez jakis Habdzin czy inne Piaseczna, a tak...
wrocilam do domu i zakopałam się pod kołdrę. godzinna drzemka to było coś, czego mi było potrzeba. chyba dopadło mnie jakieś zimowe przesilenie, bo ostatnio popołudniowe spanie zdarzyło mi się z pół roku temu....
niestety wstałam, zjadłam obiad, wypiłam kawę i poczułam, że znowu/nadal chce mi się spać. było mi to bardzo nie na rękę, bo chcieliśmy iść z Wojtkiem na basen. i cóż - po raz kolejny potwierdziła się zasada, że im bardziej chce mi się spać i/lub czuję się jak po zderzeniu z czołgiem i/lub na myśl o wyjściu na basen mam przed oczami wyobrażenie o wielkiej wannie pełnej lodowatej wody.. to znaczy, że tym bardziej należy iść na basen! naprawdę świetnie mi się pływało i naładowałam sobie z powrotem baterie. bawię się w pływanie z deską w rękach, z deską w nogach i takie tam różne - coraz fajniej mi się po tym pływa kraulem.
wieczorem znowu tortury łydek TheStickiem, płacz i zgrzytanie zębami
dzisiaj.. uhm..
to był prawdziwy konflikt tragiczny.. samopoczucie na bieganie doskonałe, odliczałam minuty do wyjścia na trening. i co z tego wyszło? przebiegłam może dwieście metrów i już wiedziałam, że to będzie siedem tysięcy metrów wielkiego cierpienia. dobry Jezu. nie pomyślałam o tym, że zakwasy zazwyczaj osiągają apogeum hardkoru 'dwa dni po'. nie wiedziałam co mówię, gdy wczoraj twierdziłam, że jest z nimi tragicznie. w porównaniu z ich dzisiejszym stanem wczoraj po prostu bolały..
biegałam z koleżanką, która robi rozbiegania nieco szybciej niż ja ale tempo akurat totalnie mi dzisiaj wisiało, bo skupiałam się tylko na tym, żeby trzymać fason i nie postradać zmysłów w sumie 7 km (4:45/km), a potem siła biegowa - 10x100m skip A, 6x50m skip C, 5x100m przebiezki. razem 3,5 km, czyli całość 10,5 km. późnym popołudniem/wieczorem wybieram się jeszcze 'dobiegać' szósteczkę z pięcioma rytmami. na razie siedzę z łydkami wysmarowanymi grubą warstwą końskiej maści
no cóż, ostatecznie od zakwasów się nie umiera (choć podobno od każdej reguły są wyjątki ) więc nie ma się co użalać, trzeba to przeżyć. gorzej już chyba z nimi nie będzie, więc może już być tylko lepiej. wolę się męczyć z obrzydliwym bólem od zakwasów niż od jakiejkolwiek - tfu tfu, zakazane słowo! - kontuzji (choc nie ukrywam, ze troche sie zaczynam bac, czy to tylko zakwasy, czy nie daj Boze sobie cos tam ponadrywalam, bo to jakis kosmos...)
coś czuję, że to uczenie się biegania w kolcach będzie mnie kosztowało znacznie więcej, niż sobie wyobrażałam.
no, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. w środę jechałam do dentysty, miałam po drodze do załatwienia kilka spraw, a było tak zimno, że moje zamarźnięte dłonie już błagały o szybką śmierć. marzyłam wówczas tylko o tym, żeby już usiąść na tym przeklętym dentystycznym fotelu... taa, a potem dentystki się dziwią, że nie chcę znieczulenia
do czego zmierzam - te biedne łydki to super sprawa; jak będę kiedyś biegła jakieś mocne zawody i będzie mi się wydawało, że już mnie bolą nogi, to przypomnę sobie te jakże pouczające dni....
a propos zawodow - sylwestrowy bieg pod Bydgoszcza wyglada bardzo zachecajaco, ale mamy tak dobry dojazd do Lodzi, ze chyba skusimy sie jednak pojechac tam. zalozenie co prawda bylo takie, zeby pobiec gdzies mocno pełną, płaską dychę, no ale jesli nie ma co sie lubi... pani od prognozy pogody - moj aniol dobrej nowiny - powiedziala wczoraj, ze ta zima to tylko chwilowy error i lada dzien bedzie cieplej. licze na to goraco, bo co prawda w porownaniu z zeszlym rokiem i tak jest swietnie, to dla mnie juz obecne warunki sa koszmarem.
....
o rany, ale mi optymistyczny post wyszedl, nie ma co...
przydaloby sie chociaz zakonczyc jakims pozytywnym akcentem. hmmm, no wiec: podobno dzisiaj dzien jest juz dluzszy od wczorajszego o minute i bedzie sie robilo juz coraz jasniej...
slabo mi to wyszlo, wiec moze sprobuje jeszcze raz:
po kazdej kolejnej zimie czuje sie silniejszym czlowiekiem i zapewne tak bedzie i tym razem. pierwsze podmuchy prawdziwej wiosny przyniosa mi ogromne poklady dobrej energii fizycznej i psychicznej. i wiem, ze bedzie mi sie wtedy swietnie biegalo i scigalo, tak jak to bylo w mijającym roku. w tym roku mogłam powiedzieć z czystym sumieniem, że uczciwie i dobrze przepracowalam zimę i na wiosne to wszystko zaprocentowalo (rowniez dlatego, ze nagle przyszło ciepło i jasności, więc świat automatycznie stal sie piekny). tak bedzie i tym razem, jak sadze.
spodziewalam sie, ze po pierwszym treningu w kolcach moje lydki beda bolaly, ale w zyciu nie myslalam, ze bede tak cierpiec
juz w srode wieczorem bylo BARDZO zle, chodzilam jak pokraka, z metra i autobusu bardziej wypadłam niż wysiadłam, a rozmasowywanie łydek magicznym patykiem-TheStickiem bylo prawdziwa tortura.
w czwartek rano polazlam sie rozbiegac - 16 km po 4:58/km. na poczatku jakos to bylo, ale z kazdym kilometrem coraz gorzej. dobieglam do domu chyba tylko siłą woli, bo na pewno nie nóg.
potem pojechałam do pracy do Międzylesia; droga 'do' była spoko, ale jadac do domu zamarzlam. dlaczego na rowerze nie moze mi byc tak samo cieplo jak wtedy, kiedy biegam? wyszlam na trening o siodmej rano i bieglam z rekawicami w rekach, tak mi bylo komfortowo, a na rowerze - smierc..
dotarlam w stanie wychlodzenia organizmu drugiego stopnia i poczulam, ze ta zima jednak mnie troche przerasta. od paru dni bylo naprawde fatalnie pod wzgledem pogodowym, mecze sie z tym okropnie i nie wiem czy bardziej fizycznie czy psychicznie.
zrobilam glupie 30 km rowerem i mialam dosc - zamarzłam. pewnie gdyby bylo lato, radośnie pojechałabym w drodze powrotnej przez jakis Habdzin czy inne Piaseczna, a tak...
wrocilam do domu i zakopałam się pod kołdrę. godzinna drzemka to było coś, czego mi było potrzeba. chyba dopadło mnie jakieś zimowe przesilenie, bo ostatnio popołudniowe spanie zdarzyło mi się z pół roku temu....
niestety wstałam, zjadłam obiad, wypiłam kawę i poczułam, że znowu/nadal chce mi się spać. było mi to bardzo nie na rękę, bo chcieliśmy iść z Wojtkiem na basen. i cóż - po raz kolejny potwierdziła się zasada, że im bardziej chce mi się spać i/lub czuję się jak po zderzeniu z czołgiem i/lub na myśl o wyjściu na basen mam przed oczami wyobrażenie o wielkiej wannie pełnej lodowatej wody.. to znaczy, że tym bardziej należy iść na basen! naprawdę świetnie mi się pływało i naładowałam sobie z powrotem baterie. bawię się w pływanie z deską w rękach, z deską w nogach i takie tam różne - coraz fajniej mi się po tym pływa kraulem.
wieczorem znowu tortury łydek TheStickiem, płacz i zgrzytanie zębami
dzisiaj.. uhm..
to był prawdziwy konflikt tragiczny.. samopoczucie na bieganie doskonałe, odliczałam minuty do wyjścia na trening. i co z tego wyszło? przebiegłam może dwieście metrów i już wiedziałam, że to będzie siedem tysięcy metrów wielkiego cierpienia. dobry Jezu. nie pomyślałam o tym, że zakwasy zazwyczaj osiągają apogeum hardkoru 'dwa dni po'. nie wiedziałam co mówię, gdy wczoraj twierdziłam, że jest z nimi tragicznie. w porównaniu z ich dzisiejszym stanem wczoraj po prostu bolały..
biegałam z koleżanką, która robi rozbiegania nieco szybciej niż ja ale tempo akurat totalnie mi dzisiaj wisiało, bo skupiałam się tylko na tym, żeby trzymać fason i nie postradać zmysłów w sumie 7 km (4:45/km), a potem siła biegowa - 10x100m skip A, 6x50m skip C, 5x100m przebiezki. razem 3,5 km, czyli całość 10,5 km. późnym popołudniem/wieczorem wybieram się jeszcze 'dobiegać' szósteczkę z pięcioma rytmami. na razie siedzę z łydkami wysmarowanymi grubą warstwą końskiej maści
no cóż, ostatecznie od zakwasów się nie umiera (choć podobno od każdej reguły są wyjątki ) więc nie ma się co użalać, trzeba to przeżyć. gorzej już chyba z nimi nie będzie, więc może już być tylko lepiej. wolę się męczyć z obrzydliwym bólem od zakwasów niż od jakiejkolwiek - tfu tfu, zakazane słowo! - kontuzji (choc nie ukrywam, ze troche sie zaczynam bac, czy to tylko zakwasy, czy nie daj Boze sobie cos tam ponadrywalam, bo to jakis kosmos...)
coś czuję, że to uczenie się biegania w kolcach będzie mnie kosztowało znacznie więcej, niż sobie wyobrażałam.
no, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. w środę jechałam do dentysty, miałam po drodze do załatwienia kilka spraw, a było tak zimno, że moje zamarźnięte dłonie już błagały o szybką śmierć. marzyłam wówczas tylko o tym, żeby już usiąść na tym przeklętym dentystycznym fotelu... taa, a potem dentystki się dziwią, że nie chcę znieczulenia
do czego zmierzam - te biedne łydki to super sprawa; jak będę kiedyś biegła jakieś mocne zawody i będzie mi się wydawało, że już mnie bolą nogi, to przypomnę sobie te jakże pouczające dni....
a propos zawodow - sylwestrowy bieg pod Bydgoszcza wyglada bardzo zachecajaco, ale mamy tak dobry dojazd do Lodzi, ze chyba skusimy sie jednak pojechac tam. zalozenie co prawda bylo takie, zeby pobiec gdzies mocno pełną, płaską dychę, no ale jesli nie ma co sie lubi... pani od prognozy pogody - moj aniol dobrej nowiny - powiedziala wczoraj, ze ta zima to tylko chwilowy error i lada dzien bedzie cieplej. licze na to goraco, bo co prawda w porownaniu z zeszlym rokiem i tak jest swietnie, to dla mnie juz obecne warunki sa koszmarem.
....
o rany, ale mi optymistyczny post wyszedl, nie ma co...
przydaloby sie chociaz zakonczyc jakims pozytywnym akcentem. hmmm, no wiec: podobno dzisiaj dzien jest juz dluzszy od wczorajszego o minute i bedzie sie robilo juz coraz jasniej...
slabo mi to wyszlo, wiec moze sprobuje jeszcze raz:
po kazdej kolejnej zimie czuje sie silniejszym czlowiekiem i zapewne tak bedzie i tym razem. pierwsze podmuchy prawdziwej wiosny przyniosa mi ogromne poklady dobrej energii fizycznej i psychicznej. i wiem, ze bedzie mi sie wtedy swietnie biegalo i scigalo, tak jak to bylo w mijającym roku. w tym roku mogłam powiedzieć z czystym sumieniem, że uczciwie i dobrze przepracowalam zimę i na wiosne to wszystko zaprocentowalo (rowniez dlatego, ze nagle przyszło ciepło i jasności, więc świat automatycznie stal sie piekny). tak bedzie i tym razem, jak sadze.
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
jeszcze krótki dopisek:
przed wieczornym wyjściem 'na szóstkę' tragedii łydkowej ciąg dalszy. oj nie wróżyłam sobie powodzenia.
trening zaś... nadspodziewanie milutko. w porównaniu z porannym bólem teraz było super. w sumie 6.5 km po 4:55, pod koniec pięć przebieżek po 25 sekund, na których niosło mnie całkiem-całkiem. czyżby to te przedpołudniowe skipy?
po powrocie z biegania wydawało mi się, że łydki odżyły - niestety miałam rację: wydawało mi się. znowu jest tragedia. wniosek? hm, chyba trzeba więcej biegać, bo tylko wtedy mniej bolą... tylko jaki mi wyjdzie tygodniowy kilometraż, jak będę biegać z psem na dwór, biegać do sklepu, biegać między kuchnią a dużym pokojem..?
pasek od pulsometru z Garmina nadal nie ładzia, być może będzie musiał odwiedzić serwis... pomyslalam sobie jednak, ze warto byloby w koncu pobiegac 'ze smyczą'. niczym prawdziwy bananowiec poszłam na trening z prawdziwą stacją diagnostyczno-pomiarową: na jednym niedużym nadgarstku Polar obok Garmina
smycz nie spełniła swojej ograniczającej roli, bo było tak ciemno, że nie sposób byłoby dojrzeć, co tam ten pulsometr pokazuje. wylapowałam sobie sprzęcior przed przebieżkami i po powrocie do domu okazało się, że załapałam się w granice przyzwoitości - 75% tętna. nienajgorzej, ale miałam nadzieję, że będzie trochę niżej, bo biegłam raczej w dolnej granicy swoich prędkości wybieganiowych.
jutro wybieram się na 16 km - rozbieganie z zabawą biegową (jakoś mnie mierzi to określenie.. ), tymczasem kontynuuję intensywną terapię łydeczek. zimno-gorący prysznic, rozwałka TheStickiem, dziś w akcie desperacji doszła jeszcze kuracja maścią końską i przyniesionym wieczorem przez Wojtka BenGayem (ach ten zapach!). wyczekuję dnia, w którym będę mogła powiedzieć: "zakwasy zeszły!" i mam nadzieję, że na następny dzień nie będę miała w planie treningu na bieżni w kolcach
przed wieczornym wyjściem 'na szóstkę' tragedii łydkowej ciąg dalszy. oj nie wróżyłam sobie powodzenia.
trening zaś... nadspodziewanie milutko. w porównaniu z porannym bólem teraz było super. w sumie 6.5 km po 4:55, pod koniec pięć przebieżek po 25 sekund, na których niosło mnie całkiem-całkiem. czyżby to te przedpołudniowe skipy?
po powrocie z biegania wydawało mi się, że łydki odżyły - niestety miałam rację: wydawało mi się. znowu jest tragedia. wniosek? hm, chyba trzeba więcej biegać, bo tylko wtedy mniej bolą... tylko jaki mi wyjdzie tygodniowy kilometraż, jak będę biegać z psem na dwór, biegać do sklepu, biegać między kuchnią a dużym pokojem..?
pasek od pulsometru z Garmina nadal nie ładzia, być może będzie musiał odwiedzić serwis... pomyslalam sobie jednak, ze warto byloby w koncu pobiegac 'ze smyczą'. niczym prawdziwy bananowiec poszłam na trening z prawdziwą stacją diagnostyczno-pomiarową: na jednym niedużym nadgarstku Polar obok Garmina
smycz nie spełniła swojej ograniczającej roli, bo było tak ciemno, że nie sposób byłoby dojrzeć, co tam ten pulsometr pokazuje. wylapowałam sobie sprzęcior przed przebieżkami i po powrocie do domu okazało się, że załapałam się w granice przyzwoitości - 75% tętna. nienajgorzej, ale miałam nadzieję, że będzie trochę niżej, bo biegłam raczej w dolnej granicy swoich prędkości wybieganiowych.
jutro wybieram się na 16 km - rozbieganie z zabawą biegową (jakoś mnie mierzi to określenie.. ), tymczasem kontynuuję intensywną terapię łydeczek. zimno-gorący prysznic, rozwałka TheStickiem, dziś w akcie desperacji doszła jeszcze kuracja maścią końską i przyniesionym wieczorem przez Wojtka BenGayem (ach ten zapach!). wyczekuję dnia, w którym będę mogła powiedzieć: "zakwasy zeszły!" i mam nadzieję, że na następny dzień nie będę miała w planie treningu na bieżni w kolcach
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
dzisiaj w planie było 16 km - rozbieganie i 10x35-sekundowych przyspieszen z przerwami 1'20.
trening wyszedł średni, za to spektakl 'biegacze tańczą na lodzie' - pierwszorzędny....
od Mostu Świętokrzyskiego, czyli od piątego kilometra zaczęła się walka o życie. z Mostu Siekierkowskiego nie zbiegłam - zjechałam w dół na podeszwach. totalne lodowisko, nawet nikt tego nie posypał piaskiem, bo nie dość że Wigilia, to ósma rano i tak dalej...
porządnych przyspieszeń absolutnie nie dało się zrobić. starałam się jak mogłam, ale leciałam w miejscu, kilka razy zaliczyłam rzut na płot w desperackiej probie utrzymania pionu. miałam do wyboru: biec po lodzie (widmo wybicia zębów) albo po nierównym i zamarznietym trawiastym podlozu na poboczu (widmo skręcenia nogi - dla odmiany). w Rezerwacie było trochę lepiej - na drodze szklanka, ale trawiasta dróżka całkiem akceptowalna. tyle ile się dało wybiegałam na trawie, zamiast dziesięciu przyspieszeń zrobiłam jedenaście, z tym że większość z nich raczej nie była przyspieszeniami: tempa od 3:31 (ostatnie, na najlepszym podłożu) do.. uwaga... 4:46 można więc sobie łatwo wyobrazić, co tam się działo...
w sumie 16 km, 4:55/km
łydki jakby oooodroooobiiiinęę lepiej...
jutro wolne od biegania, a więc kilometraż tygodniowy zamyka się skromnym kilometrażem wynoszącym 105,5 (9 treningow w 6 dni)
patrzę na plan na przyszły tydzień i myślę sobie, że to dopiero będzie coś - od poniedziałku do środy tam jest do wybiegania 66 km (dlaczego mnie to raduje? dlaczego codziennie czuję, że lubię to bieganie coraz bardziej? )
dzisiaj jeszcze korzystając z ostatnich godzin otwarcia pływalni rzuciłam się na basen - od razu po treningu biegowym wsiadłam na rower i poleciałam pływać. ALEŻ MIAŁAM TŁOK - przez całe 40 minut byłam zupełnie saaaaama hihi, w Święta są dobre strony mieszkania 3 tysiące kilometrów od rodziny...
znowu sobie porzadnie popracowałam, kraul, deska, grzbiet i takie tam. pływanie to fajna rzecz, zapodaję od bandy do bandy bez przerwy, a jak wychodzę z basenu i teoretycznie powinnam być zmęczona, czuję turbo odnowę jutro będzie trzeba coś ze sobą zrobić, żeby nie zwariować, bo oto nadchodzą dwa dni z 'zamkniętymwszystkim' (co dotyczy również Carrefoura, więc półki w lodówce uginają się od zapasów na ten trudny czas dostałam od Trenera oficjalne pozwolenie na nawpierniczanie się w Święta, hmmm ).
pogoda nie nastraja pozytywnie.. byle do wiosny.
trening wyszedł średni, za to spektakl 'biegacze tańczą na lodzie' - pierwszorzędny....
od Mostu Świętokrzyskiego, czyli od piątego kilometra zaczęła się walka o życie. z Mostu Siekierkowskiego nie zbiegłam - zjechałam w dół na podeszwach. totalne lodowisko, nawet nikt tego nie posypał piaskiem, bo nie dość że Wigilia, to ósma rano i tak dalej...
porządnych przyspieszeń absolutnie nie dało się zrobić. starałam się jak mogłam, ale leciałam w miejscu, kilka razy zaliczyłam rzut na płot w desperackiej probie utrzymania pionu. miałam do wyboru: biec po lodzie (widmo wybicia zębów) albo po nierównym i zamarznietym trawiastym podlozu na poboczu (widmo skręcenia nogi - dla odmiany). w Rezerwacie było trochę lepiej - na drodze szklanka, ale trawiasta dróżka całkiem akceptowalna. tyle ile się dało wybiegałam na trawie, zamiast dziesięciu przyspieszeń zrobiłam jedenaście, z tym że większość z nich raczej nie była przyspieszeniami: tempa od 3:31 (ostatnie, na najlepszym podłożu) do.. uwaga... 4:46 można więc sobie łatwo wyobrazić, co tam się działo...
w sumie 16 km, 4:55/km
łydki jakby oooodroooobiiiinęę lepiej...
jutro wolne od biegania, a więc kilometraż tygodniowy zamyka się skromnym kilometrażem wynoszącym 105,5 (9 treningow w 6 dni)
patrzę na plan na przyszły tydzień i myślę sobie, że to dopiero będzie coś - od poniedziałku do środy tam jest do wybiegania 66 km (dlaczego mnie to raduje? dlaczego codziennie czuję, że lubię to bieganie coraz bardziej? )
dzisiaj jeszcze korzystając z ostatnich godzin otwarcia pływalni rzuciłam się na basen - od razu po treningu biegowym wsiadłam na rower i poleciałam pływać. ALEŻ MIAŁAM TŁOK - przez całe 40 minut byłam zupełnie saaaaama hihi, w Święta są dobre strony mieszkania 3 tysiące kilometrów od rodziny...
znowu sobie porzadnie popracowałam, kraul, deska, grzbiet i takie tam. pływanie to fajna rzecz, zapodaję od bandy do bandy bez przerwy, a jak wychodzę z basenu i teoretycznie powinnam być zmęczona, czuję turbo odnowę jutro będzie trzeba coś ze sobą zrobić, żeby nie zwariować, bo oto nadchodzą dwa dni z 'zamkniętymwszystkim' (co dotyczy również Carrefoura, więc półki w lodówce uginają się od zapasów na ten trudny czas dostałam od Trenera oficjalne pozwolenie na nawpierniczanie się w Święta, hmmm ).
pogoda nie nastraja pozytywnie.. byle do wiosny.
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
niedziela bez biegania (tego właściwego - bo zdazylam m.in. obejrzec inspirujacy film o biegaczce - 'The Long Run' rzucajac po domu hantlami i odswiezyc sobie 'Bieganie metoda Danielsa' piłując na trenażerze ach, gdyby tylko byla wiosna...), w poniedziałek wyfrunęłam jak zgłodniały wilk wczoraj same rozbiegania - rano 16 km (4:54), po południu 6 (4:55/km). śmiesznie to wyszło, bo z pierwszego treningu wróciłam o 10, a na drugi wyszłam o 14 późnym popołudniem wybraliśmy się na basen i do odnowy biologicznej - sauna parowa, sauna sucha (bylo tam podobno 110 stopni, ale ludzie non stop wychodzili i wchodzili z sauny, wiec skutecznie ja wychladzali), sauna tropikalna (w ktorej w ogole nie bylo cieplo), a w miedzyczasie chlodzenie w grocie śnieżnej temperatura w niej to zaledwie -15, wiec bez tragedii, ale to osobliwe uczucie bycia zamknietym w zamrazalniku...
dzisiaj ciagly, razem 14 km (4:27/km) - 3 km rozgrzewki z trzema spokojnymi przebiezkami (4:52/km), 8 km szybciej: 4:07, 4:07, 4:07 (lol ), 4:09, 4:06, 4:12, 4:06, 4:08. później niecałe 3 km do domu, również z trzema spokojnymi przyspieszeniami (4:56/km).
i tak wyszło za szybko, bo miało być 4:10-4:12/km... nie wyszło, bo.. czułam, że biegnę jak ślamazara. po pierwszych 500m celowałam idealnie w 4:06/km, potem sobie przypomnialam, ze nie mialo byc tak szybko i troche zwolnilam, ale - jak widac - niewiele. nie za dobrze, ale wydawalo mi sie, ze jesli troche zwolnie, to nagle bedzie 4:20/km. zastanawia mnie ten wolniejszy kilometr, bo chyba na kazdym ciaglym zdarza mi sie jeden taki wybryk odstający od pozostałych.
co mnie martwi najbardziej - łydki nadal są w piekle. myslalam, ze juz jest niezle, wczorajsze poranne rozbieganie bylo spoko, ale po poludniu znowu je trzasnelo. mam w łydkach jeden wielki beton, który kłuje. dzisiejszy bieg to była trochę męczarnia. po pierwszym szybszym kilometrze poczułam tragedię w prawej łydce, potem było gorzej z lewą, a później ból się nieco ogarnął i już nie było katastrofy, ale dobrze tez nie bylo. do konca ciaglego jakos przezylam, ale truchtanie do domu to już była śmierć.
przetestowałam już wszystko: gorąco-zimny prysznic, lodowata woda aż do uczucia odmrożenia stopy , Bengay, wałkowanie TheStickiem, okłady z lodu - i dupa, boli nadal. naprawde juz nie mam pomyslu, co mam z tym zrobic. zakwasy to przeciez nie kontuzja, wiec nie wiem czy poluzowanie z treningami odniosloby pozadany skutek. z drugiej strony boli jak jasna cholera. jesli do weekendu to nie przejdzie, to nie sadze, zeby byl jakikolwiek sens startowania w biegu sylwestrowym. moge biec szybko, ale na zawodach wolalabym czuc, ze masakruje mnie wysiłek i prędkość, a nie umierające łydki.
najgorsze jest to, ze 'gora' - czworki, dwojki, biodra - czuja sie niesamowicie świeżo i rześko. wszystko sie sprzysieglo przeciwko 'dołowi'....
jesli kolejne treningi w kolcach beda mialy taki sam skutek, to... swietnie, nie moge sie doczekac serce woła: 'czym prędzej wyrzuć je przez okno', rozum każe je zatrzymać i biegać. może trzeba to przeżyć, żeby odnieść pożądany efekt - poprawę szybkości.
dzisiaj ciagly, razem 14 km (4:27/km) - 3 km rozgrzewki z trzema spokojnymi przebiezkami (4:52/km), 8 km szybciej: 4:07, 4:07, 4:07 (lol ), 4:09, 4:06, 4:12, 4:06, 4:08. później niecałe 3 km do domu, również z trzema spokojnymi przyspieszeniami (4:56/km).
i tak wyszło za szybko, bo miało być 4:10-4:12/km... nie wyszło, bo.. czułam, że biegnę jak ślamazara. po pierwszych 500m celowałam idealnie w 4:06/km, potem sobie przypomnialam, ze nie mialo byc tak szybko i troche zwolnilam, ale - jak widac - niewiele. nie za dobrze, ale wydawalo mi sie, ze jesli troche zwolnie, to nagle bedzie 4:20/km. zastanawia mnie ten wolniejszy kilometr, bo chyba na kazdym ciaglym zdarza mi sie jeden taki wybryk odstający od pozostałych.
co mnie martwi najbardziej - łydki nadal są w piekle. myslalam, ze juz jest niezle, wczorajsze poranne rozbieganie bylo spoko, ale po poludniu znowu je trzasnelo. mam w łydkach jeden wielki beton, który kłuje. dzisiejszy bieg to była trochę męczarnia. po pierwszym szybszym kilometrze poczułam tragedię w prawej łydce, potem było gorzej z lewą, a później ból się nieco ogarnął i już nie było katastrofy, ale dobrze tez nie bylo. do konca ciaglego jakos przezylam, ale truchtanie do domu to już była śmierć.
przetestowałam już wszystko: gorąco-zimny prysznic, lodowata woda aż do uczucia odmrożenia stopy , Bengay, wałkowanie TheStickiem, okłady z lodu - i dupa, boli nadal. naprawde juz nie mam pomyslu, co mam z tym zrobic. zakwasy to przeciez nie kontuzja, wiec nie wiem czy poluzowanie z treningami odniosloby pozadany skutek. z drugiej strony boli jak jasna cholera. jesli do weekendu to nie przejdzie, to nie sadze, zeby byl jakikolwiek sens startowania w biegu sylwestrowym. moge biec szybko, ale na zawodach wolalabym czuc, ze masakruje mnie wysiłek i prędkość, a nie umierające łydki.
najgorsze jest to, ze 'gora' - czworki, dwojki, biodra - czuja sie niesamowicie świeżo i rześko. wszystko sie sprzysieglo przeciwko 'dołowi'....
jesli kolejne treningi w kolcach beda mialy taki sam skutek, to... swietnie, nie moge sie doczekac serce woła: 'czym prędzej wyrzuć je przez okno', rozum każe je zatrzymać i biegać. może trzeba to przeżyć, żeby odnieść pożądany efekt - poprawę szybkości.
- ioannahh
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1309
- Rejestracja: 20 cze 2010, 20:27
- Życiówka na 10k: 39:46
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: sopot
- Kontakt:
wczoraj po poludniu drugi trening - 5 km (4:42 be be be, kopytka niosa mnie...) a po nich 10x100m przebiezek (srednio po 3:42/km, od 3:32 do 3:52) z przerwami po 40 sekund + resztka do domu (1.1 km, 4:54/km) - razem 8 po 4:37/km.
takiego komfortu sie nie spodziewalam, biorac pod uwage to, w jakim stanie byly moje lydki w trakcie porannego treningu i po nim. poza tym nigdy jeszcze nie zdarzylo mi sie biegac drugi raz tego samego dnia po biegu ciaglym. moze powinnam biegac zawody kilka godzin po takim treningu, bo bieglo mi sie naprawde wyjatkowo lekko i dobrze
poza tym - od kilku dni nie mam ani roboty, ani uczelni i caaaałe dnie moge podporzadkowac pod treningi. do tego staram sie nie dowalać sobie nadmiernie rowerowymi wycieczkami (w niedzielę jechałam półtorej godziny na trenażerze, w tym godzinę interwałowo, w poniedziałek godzinę spokojnie; 'plenerowo' jezdze mało niestety). czuję się naprawdę biegowo gorzej, że biegam nawet przez sen (...bez komentarza, proszę!) na domiar złego ( ) skończył mi się karnet na siłownię i walczę ze sobą mocno, żeby jeszcze do końca roku wytrzymać (oszczędność przede wszystkim ) - nie mam co prawda dostępu do sauny, ale siłkowo nie mogę nie czuć się nieusatysfakcjonowana, bo mamy w domu ławkę i zestaw hantli. do tego dobry film i.. nagle pakuję dwa razy dłużej niż na siłce
wykąpałam się wczoraj w soli bocheńskiej - nowy element intensywnej terapii na biedne łydki. nie wiem, czy to przez to, ale łydki mają się dzisiaj zaskakująco dobrze. a może potrzebne było im ostateczne uderzenie wczorajszym ciągłym? nie mogę powiedzieć, że NIE BOLĄ (o Chryste, kiedy przyjdzie ten dzien? ), ale na wieczornym biegu już w ogóle mi nie doskwierały.
(już - dobre sobie. biorąc pod uwagę to, że trening w kolcach odbył się 21.12, to właśnie mija szósty dzień cierpień..)
dziś rano 16 km (4:56/km), po południu 6 (4:49/km).
też dużo kilometrów - 22 - to tak dla odmiany, bo wczoraj i przedwczoraj było po.. hmm... 22
niestety to już koniec kombosu, jutro i pojutrze będzie bez szarżowania: jutro tylko 10 (w tym minutówki, no ciekawe co na to łydziory powiedzą), pojutrze rozruch. w sobotę dycha w Arturówku mam nadzieję, że pogoda dopisze - a wystarczy, że się nie pogorszy. nadal nie mogę uwierzyć w to, że mamy taką cudowną zimę bez zimy. wreszcie świat się do mnie uśmiechnął
takiego komfortu sie nie spodziewalam, biorac pod uwage to, w jakim stanie byly moje lydki w trakcie porannego treningu i po nim. poza tym nigdy jeszcze nie zdarzylo mi sie biegac drugi raz tego samego dnia po biegu ciaglym. moze powinnam biegac zawody kilka godzin po takim treningu, bo bieglo mi sie naprawde wyjatkowo lekko i dobrze
poza tym - od kilku dni nie mam ani roboty, ani uczelni i caaaałe dnie moge podporzadkowac pod treningi. do tego staram sie nie dowalać sobie nadmiernie rowerowymi wycieczkami (w niedzielę jechałam półtorej godziny na trenażerze, w tym godzinę interwałowo, w poniedziałek godzinę spokojnie; 'plenerowo' jezdze mało niestety). czuję się naprawdę biegowo gorzej, że biegam nawet przez sen (...bez komentarza, proszę!) na domiar złego ( ) skończył mi się karnet na siłownię i walczę ze sobą mocno, żeby jeszcze do końca roku wytrzymać (oszczędność przede wszystkim ) - nie mam co prawda dostępu do sauny, ale siłkowo nie mogę nie czuć się nieusatysfakcjonowana, bo mamy w domu ławkę i zestaw hantli. do tego dobry film i.. nagle pakuję dwa razy dłużej niż na siłce
wykąpałam się wczoraj w soli bocheńskiej - nowy element intensywnej terapii na biedne łydki. nie wiem, czy to przez to, ale łydki mają się dzisiaj zaskakująco dobrze. a może potrzebne było im ostateczne uderzenie wczorajszym ciągłym? nie mogę powiedzieć, że NIE BOLĄ (o Chryste, kiedy przyjdzie ten dzien? ), ale na wieczornym biegu już w ogóle mi nie doskwierały.
(już - dobre sobie. biorąc pod uwagę to, że trening w kolcach odbył się 21.12, to właśnie mija szósty dzień cierpień..)
dziś rano 16 km (4:56/km), po południu 6 (4:49/km).
też dużo kilometrów - 22 - to tak dla odmiany, bo wczoraj i przedwczoraj było po.. hmm... 22
niestety to już koniec kombosu, jutro i pojutrze będzie bez szarżowania: jutro tylko 10 (w tym minutówki, no ciekawe co na to łydziory powiedzą), pojutrze rozruch. w sobotę dycha w Arturówku mam nadzieję, że pogoda dopisze - a wystarczy, że się nie pogorszy. nadal nie mogę uwierzyć w to, że mamy taką cudowną zimę bez zimy. wreszcie świat się do mnie uśmiechnął