Pierwszy portowy wiadukt, mój dobry znajomy z treningów, tempo mam dobre, więc troszkę wyprzedzam w naturalny sposób, pilnie rozglądam się za partnerem do wspólnego biegu. Długa prosta przez port, znów niebieski żagiel na horyzoncie. Przy linii kolejowej w przeciwnym kierunku biegną już w pewnym odstępie dwie kenijskie "antylopy"

, gracja ruchów, bardzo skupieni. Oklaskujemy, na zakręcie pierwsza biała antylopa z pościugu, Maxim z Jog'R team. Długa pętla w ogrodach nadreńskich, żebyśmy się mogli dobrze napatrzyć na łukową kładkę, którą przyjdzie nam zaraz zdobyć. Na 10 km czas mam idealny. Próbuję się do kogoś przykleić, ale widzę, że nie trzymają tempa, zwalniają mnie. Na kładce (też obieganej na treningach) idę nieźle do przodu, szarpnięcie, żeby wydostać się na wolniejszą przestrzeń. Uff, luźniej, podbieg nie męczy za bardzo, ale na szczycie wymieniamy westchnienia ulgi z sąsiadem w pomarańczowej koszulce. Wywiązuję się pogawędka, okazuje się, że on też na 2h biegnie, rozmawiamy trochę o Polsce, o swojej pracy, mijają ze 2km na niemieckiej ziemi i no proszę, prawie złapaliśmy niebieski żagiel. Punkt z wodą (właśnie, na poprzednim wzięłam jednocześnie wodę, pomarańczę i gąbkę i nieco mi brakowało 3 ręki, ale cennej gąbki nie wypuściłam), mój towarzysz zostaje na chwilę w tyle, potem mnie dogania, życzy powodzenia i odrobinkę przegania. Grupa niby jest tuż-tuż, ale nie chce się to tuż-tuż zmniejszyć, a ja coraz bardziej zmęczona. Zatrzymuję się na moment znów na picie (ach jak dobrze stanąć!), pan pomarańczowy nie i dzięki temu dopadł grupę. Biorę się w garść i po krętych uliczkach gonię żagiel, wreszcie jest. Cel osiągnięty, ale trzeba biec dalej. Na szczęście grupa ma moment wolniejszego biegu i wtedy zaczynam wierzyć, że się jednak uda!
Kawałek po niestabilnym żwirze, szykujemy się na podbieg na graniczny most, zając przypomina o pracy rąk i żeby nie szarżować. Mimo to wyprzedam trochę grupę, podbieg nie wydaje się długi, ale na zbiegu niespecjalnie mam ochotę przyspieszyć, szybko zrównuję się z grupą. Wbiegamy na portową prostą już ramię w ramię z zającem, zaczyna być ciężko, czemu ja nigdy wcześniej nie zauważyłam że ta droga na całym odcinku delikatnie się wznosi?

A prawdziwy podbieg dopiero czeka. Podbieg przełknięty, ale ciężko na zbiegu znów niechętna jestem przyspieszyć. Ale to już tylko 4km, po prostu nie odpuszczać i nie wypuścić zająca. A nawet jakby co, to mam mały zapasik, bo zając biegnie na brutto. Po 18km reklamuje się powerade i rozdaje izotonik. Coż, w 15 minut z odwodnienia nie padnę, a że jestem juz chwilę w trakcie negocjacji z żołądkiem, to picie odpuszczam mimo sloganowej zachęty, że potem wykręcę maxa na 100m.

19km i widać park obok Rady Europy, ta świadomość daje ostatni zastrzyk energii, zając zachęca mających siły do stopniowego przyspieszania. Ja niby nie mam, ale jakoś naturalnie podążam za inną babeczką opuszczająca grupę. Biegniemy równolegle do alei startowej teraz, a tam zaraz ruszy bieg na 10km. Tysiące oczekujących na start serwuje nam niesamowity doping!
Wymieniamy wrażenia z dziewczyną obok i wzajemnie się wspieramy, wyglądając tabliczki 20km. Musi nam się udać! Tabliczki nie ma, ale jest górka, zagryzamy zęby, na górze w nagrodę tabliczka. Hmm, co będzie dalej, ktoś mnie przecież straszył, że koniec ciężki, a ten kawałek mam nieobiegany, bo to wielopaskomowa ulica. Zając nas dogonił i mówi, że jak chcemy zawalczyć, to teraz, potem będzie za późno. No tak, ale u mnie pali się juz kontrolka baku.

I do tego przed nami znów górka, zając mówi, że musimy dać na niej z siebie wszystko, bo potem tylko zbieg. Dla mnie wszystko tym razem znaczy - nie zwolnić. Mety wciąż nie widać, zaczyna mi się kręcić w głowie, ale przecież nie padnę tak głupio na ostatnich 100m po 2 godzinach harówy.

Jest kolejna górka za to (zając nas oszukał

), a na jej szczycie jakaś bramka. Oby to była meta, a nie "21km, zostało Wam jeszcze 97 metrów do zgonu), bo ja już naprawdę nie mogę. Jest, ludzie po tej bramce przestają biec, meta jednak. Jest zegar dociskam nieco, 20:1x brutto czyli wszystko ok. Garmin stop - 1:59:33

Uffffff! Delikatnie się chwieję, ale odnajduję pion. I natychmiast razi mnie prąd w lewej stopie, która od 1/3 biegu zaczęła jakby drętwieć. Chyba znów nerw. Kuśtykając zgarniam owoce, pierniki, powerade. Kuśtykam po torbę, telefon do męża, do kolejki na masaż, mięśnie są mi bardzo wdzięczne, stopa dalej terroryzuje. Fizjoterepeuta nie znajduje w niej żadnego urazu, co potwierdza moje obawy o podrażnienie nerwu. Jutro pokuśtykam do osteo.