rocha - 75' w tri-sprincie
Moderator: infernal
- rocha
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1145
- Rejestracja: 06 maja 2002, 11:44
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Świecie/Jelenia Góra/Wrocław
Ulubiona pora roku. Klony, jesiony, brzozy przestraszyły się zimy i całkiem pożółkły, a cwane buki, graby i dęby świecą zielenią, którą przebija tylko zieleń wygryzionych pastwisk odrastających w pełnym słońcu. Niskie słońce wchodzi pod okapem dachu prosto do salonu. Nic, tylko biegać i rowerować.
Większość moich ostatnich treningów to zakładki indoorowe. Opisywane, w ostatnim poście, treningi delegacyjne. Pojechałem też kolarskie, asfaltowe Koło Wojkowej Kopy (45'). Kilka razy MTB było i trzy (albo cztery) długie akcenty biegowe, krosowe. Dziś jest piękna pogoda, mam ochotę na zakładkę (zobaczymy, pochwalę się {dopisek: asfalty nie doschły, tylko bieganie w pięknych okolicznościach przyrody izerskiej}). Oddałem koledze moje pedały mocy, nie będę na razie wracał do elektroniki sportowej. Tak jest lepiej...
Nie wytrzymałem i wygrzebałem z rupieci starą lornetkę (12x45). Jest skrzywiona, można patrzeć tylko przez jeden okular, ale widać wyraźnie harem wokół Jowisza. Kalisto, Ganimedes i Europa zmieniają swoją pozycję, a Io chyba nie udało mi się wypatrzeć (to naprawdę gówniana lornetka). Mam też lekkie wątpliwości co do tej planety, która „goni” Jowisza (i zostaje w tyle). Pisałem, że jest czerwona, ale teraz jakby bardziej morelowa (łososiowa?). Nieznacznie tylko zmienia swoje położenie na tle gwiazd (to może być bardziej efekt paralaksy orbitalnej Ziemi). Jest blisko opozycji do Słońca... może to Saturn? Cholera wie. Wciąż nie chce mi się zaglądać do atlasów, ale chyba będzie trzeba, bo zaczynam się kompromitować.
Sprawy zdrowotne wymagają pewnego przemyślenia, wielokrotnie pisałem, że Doktor Enbrel ma mocno filozoficzne zacięcie. Egzaminuje mnie, na przykład, kiedy zdecyduję się wyzdrowieć. Najwyraźniej postanowił jednak wyleczyć jakiś przypadek zzsk i próbuje się mną wysłużyć, bo samemu mu nie wychodzi. Zostawię ten akapit, jak jest, może kiedyś go przeczytam i zrozumiem, co chciałem w nim wyrazić.
Chcę jeszcze szerzej napisać o moim treningu pływackim.
Basen robi się wolny około 22.00 i mam niecałą godzinę na pływanie. Jestem wtedy zmęczony pracą i wcześniejszym treningiem rehabilitacyjnym. Jednak staram się zawsze wejść do basenu i trochę popływać. To jest około 10 długości najwolniej, jak się da. Potem 500-800m równego kraula, a na koniec, jeszcze coś mogę zrobić. No i zazwyczaj mierzę sobie wtedy czasy, albo liczbę pociągnięć, albo płynę z innym tempem oddechów. Taka zabawa, wcześniej nie chce mi się zegarkiem klikać.
Całkiem nie wyobrażam sobie zaatakować basen z zacięciem akcentowym, na to mnie nie stać, ale dużo frajdy daje mi to rozpływanie na początku i te końcowe kilka (-naście) długości. Tym bardziej, że robię niewielkie, motywacyjne postępy. Zastanawiam się, czy istnieje jakiś akcent pływacki, dedykowany dla zmęczonego dniem triatlonisty-amatora?
Ktoś? Coś?
Dużo pustych oczu widzę, zmiana społecznego paradygmatu. Teraz to się dzieje...
Ja też łapię chwilowe lęki. Na pocieszenie włączyłem „Don't Worry, Be Happy” Bobby Mc Ferrin. Widzieliście teledysk? Ja zobaczyłem pierwszy raz... i nic już nie będzie takie, jak przedtem.
Czerwona pigułka.
Większość moich ostatnich treningów to zakładki indoorowe. Opisywane, w ostatnim poście, treningi delegacyjne. Pojechałem też kolarskie, asfaltowe Koło Wojkowej Kopy (45'). Kilka razy MTB było i trzy (albo cztery) długie akcenty biegowe, krosowe. Dziś jest piękna pogoda, mam ochotę na zakładkę (zobaczymy, pochwalę się {dopisek: asfalty nie doschły, tylko bieganie w pięknych okolicznościach przyrody izerskiej}). Oddałem koledze moje pedały mocy, nie będę na razie wracał do elektroniki sportowej. Tak jest lepiej...
Nie wytrzymałem i wygrzebałem z rupieci starą lornetkę (12x45). Jest skrzywiona, można patrzeć tylko przez jeden okular, ale widać wyraźnie harem wokół Jowisza. Kalisto, Ganimedes i Europa zmieniają swoją pozycję, a Io chyba nie udało mi się wypatrzeć (to naprawdę gówniana lornetka). Mam też lekkie wątpliwości co do tej planety, która „goni” Jowisza (i zostaje w tyle). Pisałem, że jest czerwona, ale teraz jakby bardziej morelowa (łososiowa?). Nieznacznie tylko zmienia swoje położenie na tle gwiazd (to może być bardziej efekt paralaksy orbitalnej Ziemi). Jest blisko opozycji do Słońca... może to Saturn? Cholera wie. Wciąż nie chce mi się zaglądać do atlasów, ale chyba będzie trzeba, bo zaczynam się kompromitować.
Sprawy zdrowotne wymagają pewnego przemyślenia, wielokrotnie pisałem, że Doktor Enbrel ma mocno filozoficzne zacięcie. Egzaminuje mnie, na przykład, kiedy zdecyduję się wyzdrowieć. Najwyraźniej postanowił jednak wyleczyć jakiś przypadek zzsk i próbuje się mną wysłużyć, bo samemu mu nie wychodzi. Zostawię ten akapit, jak jest, może kiedyś go przeczytam i zrozumiem, co chciałem w nim wyrazić.
Chcę jeszcze szerzej napisać o moim treningu pływackim.
Basen robi się wolny około 22.00 i mam niecałą godzinę na pływanie. Jestem wtedy zmęczony pracą i wcześniejszym treningiem rehabilitacyjnym. Jednak staram się zawsze wejść do basenu i trochę popływać. To jest około 10 długości najwolniej, jak się da. Potem 500-800m równego kraula, a na koniec, jeszcze coś mogę zrobić. No i zazwyczaj mierzę sobie wtedy czasy, albo liczbę pociągnięć, albo płynę z innym tempem oddechów. Taka zabawa, wcześniej nie chce mi się zegarkiem klikać.
Całkiem nie wyobrażam sobie zaatakować basen z zacięciem akcentowym, na to mnie nie stać, ale dużo frajdy daje mi to rozpływanie na początku i te końcowe kilka (-naście) długości. Tym bardziej, że robię niewielkie, motywacyjne postępy. Zastanawiam się, czy istnieje jakiś akcent pływacki, dedykowany dla zmęczonego dniem triatlonisty-amatora?
Ktoś? Coś?
Dużo pustych oczu widzę, zmiana społecznego paradygmatu. Teraz to się dzieje...
Ja też łapię chwilowe lęki. Na pocieszenie włączyłem „Don't Worry, Be Happy” Bobby Mc Ferrin. Widzieliście teledysk? Ja zobaczyłem pierwszy raz... i nic już nie będzie takie, jak przedtem.
Czerwona pigułka.
- rocha
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1145
- Rejestracja: 06 maja 2002, 11:44
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Świecie/Jelenia Góra/Wrocław
Bardzo źle zakończyłem ostatni wpis.
Piosenka „Don't worry, Be happy” pochodzi z 1988r. Williams powiesił się dopiero w 2014. Może dzięki tej piosence wytrzymał w depresji te 26lat? Może dzięki niej zobaczyłem „Stowarzyszenie...”, „Fisher Kinga” i „Buntownika...” (i „Mrs. Doubtfire” )?
Ta szklanka jest przynajmniej w połowie pełna.
Niech będzie to mój okołozaduszkowy, spóźniony komentarz.
Rafia okulała. Jakby nogę urwało. Wet zdiagnozował przez telefon, że to podbicie kopyta. Cztery dni w stajni w bucie z rivanolem. W sumie póltora litra trzeba było wlać.
Nie zmieniłem opony, w kolarce, na trenażerową, bo wciąż łudziłem się, że pojadę asfalt. Ale to już koniec sezonu, zimno, wieje i podstępne mokre plamy na zjazdach. Dziś rozkładam swój trenażer. Ciekaw jestem, czy będę miał zapał do pedałowania w garażu bez pulsometru i mocomierza. Mam „Lód” Dukaja, „Sztukę Manipulacji” Stelmacha i nowele Czechowa.
Te ostatnie pomogą mi, mam nadzieję, poznać duszę wroga. Bezwzględnie, bez nienawiści i bez litości. Dam radę.
Przepaliłem bezpieczniki na budowie, nie ma się co rozwodzić, kilka tygodni spania i pracy. Przetrwać trudne czasy. Mało regeneracji. Jeszcze trochę...
Chcę też nagromadzić tłuszczu, pomierzyłem się fałdomierzem i choć spodziewałem się sporo powyżej 10% to wyszło 8,5... Myślałem że już jestem tłuściutki.
Ale będę!
Pulchniutki, tłuściutki i zdrowiutki.
PS. Ależ ten (domniemany) Saturn hołubce wywija! Wielki podziw dla epicykli ptolemejskich!
Piosenka „Don't worry, Be happy” pochodzi z 1988r. Williams powiesił się dopiero w 2014. Może dzięki tej piosence wytrzymał w depresji te 26lat? Może dzięki niej zobaczyłem „Stowarzyszenie...”, „Fisher Kinga” i „Buntownika...” (i „Mrs. Doubtfire” )?
Ta szklanka jest przynajmniej w połowie pełna.
Niech będzie to mój okołozaduszkowy, spóźniony komentarz.
Rafia okulała. Jakby nogę urwało. Wet zdiagnozował przez telefon, że to podbicie kopyta. Cztery dni w stajni w bucie z rivanolem. W sumie póltora litra trzeba było wlać.
Nie zmieniłem opony, w kolarce, na trenażerową, bo wciąż łudziłem się, że pojadę asfalt. Ale to już koniec sezonu, zimno, wieje i podstępne mokre plamy na zjazdach. Dziś rozkładam swój trenażer. Ciekaw jestem, czy będę miał zapał do pedałowania w garażu bez pulsometru i mocomierza. Mam „Lód” Dukaja, „Sztukę Manipulacji” Stelmacha i nowele Czechowa.
Te ostatnie pomogą mi, mam nadzieję, poznać duszę wroga. Bezwzględnie, bez nienawiści i bez litości. Dam radę.
Przepaliłem bezpieczniki na budowie, nie ma się co rozwodzić, kilka tygodni spania i pracy. Przetrwać trudne czasy. Mało regeneracji. Jeszcze trochę...
Chcę też nagromadzić tłuszczu, pomierzyłem się fałdomierzem i choć spodziewałem się sporo powyżej 10% to wyszło 8,5... Myślałem że już jestem tłuściutki.
Ale będę!
Pulchniutki, tłuściutki i zdrowiutki.
PS. Ależ ten (domniemany) Saturn hołubce wywija! Wielki podziw dla epicykli ptolemejskich!
- rocha
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1145
- Rejestracja: 06 maja 2002, 11:44
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Świecie/Jelenia Góra/Wrocław
Spytano Szymborską, dlaczego tylko 300 wierszy napisała. „Bo mam w domu kosz na śmieci” - odparła ponoć. Podobnie Artur Ekert też często wspomina, że ten pojemnik bardzo się fizykowi przydaje. Vysogota z Corvo (świat równoległy) również znacznie krócej skrobie gęsim piórem po pergaminie, niż mamrocze swoje diagnozy i prognozy. Zawsze należy równać się z najlepszymi.
Ale nie tym razem. Tym razem będzie bełkotliwie. "Tak dużo piszą tylko grafomani" - znowu Szymborska...
Mam pchły. Dużo pcheł. Są owocem gorącego uczucia, którym zapałał Pakulas do Fiony – yorka sąsiadki. Podmiot liryczny szczodrze obdarowała nas tym, czego w swej długiej sierści miała najwięcej. Późno zdiagnozowaliśmy problem, bo Pakulas jest alergikiem uczulonym na wszystko, prócz kociej sierści i zawsze się drapał. Dopiero, gdy Łata, Hipol (koty) i Dora (świnka morska Oli) też zaczęły się czochrać, nabraliśmy podejrzeń. W końcu i po nas zaczęło coś skakać. Już jesteśmy po dwóch akcjach z isektycydami, kąpaniem w specjalnych szamponach i psikaniem repelentem po legowiskach.
Szukam czarnorynkowego dojścia do DDT. Bo jak to pójdzie w barany...
...I zawołał: "Proszę mi tu
"Kupić jutro flaszkę flitu...”
Szymborska może się wymądrzać, ale jednak Brzechwa to konkret, przyznacie.
Pobiegać można też w czasie treningu Oli. Rozpoczęła treningi w Kotlinie Mirskiej, zatem odpada mi ca10km dobiegu i mogę od razu zwiedzać dalsze rejony izerskie. Zakamarków jest wiele i – zwłaszcza po zmroku – krótkie wycieczki z mapą są bardzo ekscytujące. Tereny odzyskiwane przez naturę zawsze mnie fascynowały. Stare wyrobiska kopalniane, hałdy uranowe, nasypy i utwardzenia zostają zasiedlane przez różne gatunki roślin i zwierząt, zniekształcają się, podchodzą wodą, zmieniają wygląd. Proces ten zachodzi zadziwiająco szybko.
Oczywiście najbardziej zdumiewające jest to, co stało się w G. Izerskich, po 1986r, po katastrofie ekologicznej, gdy w ciągu paru miesięcy kornik drukarz dokończył to, co przez wiele lat robiły skrycie kwaśne deszcze. Trach – i po świerkach. Byłem, widziałem, modrzewie sadziłem.
Jakieś 10 lat później na wykładzie z mikrobiologii, doktorek udowadniał nam, że cały program interwencyjnego zalesiania nie powiódł się, uschnięte drzewa nie trzymają ściółki i wszystko wyeroduje, a góry całkowicie zmienią swój charakter, stając się kamienistą, ostrą pustynią. Taką alpejską.
Cóż, minęło kolejne ćwierćwiecze i faktycznie „moich” modrzewi nie widać, ale lasy mamy mieszane i gęste jak cholera.
I tak, rabunkowa wycinka energetyczna i monokulturowe nasady, potem dewastacja środowiska i katastrofa, potem klęska akcji ratunkowej, a następnie spokojna odbudowa. Ostatnie 200 lat, z grubsza biorąc.
Ekologiczne zamknięte koło. Może raczej nie koło, tylko pętla helisy? Epicykl? A to by się Ptolemeusz zdziwił, ale naprawdę jesteśmy tylko pozornie w punkcie wyjścia.
No cóż, primum non nocere i wszystko będzie dobrze...
Teraz, z kolei, Hipokrates wywalił gały. Przywołać na polskojęzycznym forum jego grecką sentencję po łacinie... Nie ma większego snobizmu!
Ja tylko udaję Greka!
Takie rozmyślania towarzyszą mi w czasie każdego treningu przełajowego, krajoznawczego, orienterskiego. Na mojej rozpisce treningowej jest właściwie sama praca, która wymaga rehabilitacji wszechstronnej. Nie mogę siąść na rower w garażu i kręcić godzinę, bo całkiem zesztywnieję, nie ma sensu robić gimnastyki siłowej, bo jestem od łopaty napakowany, że hej. Mógłbym popływać, ale logistyka zawodzi.
No to gimnastyka poranna i biegi przełajowe mi zostały. Na taśmociąg jeszcze czasem wchodzę. Nowy smar muszę kupić bo coś nierówno się taśma przesuwa. Co z tego wyjdzie treningowo?
Tu dochodzimy do strategicznej samotności.
„Samotność strategiczna” jest terminem, który rozumiem, jako połączenie znaczeń takich pojęć jak „niepodległość”, „niezależność” i „samostanowienie” czyli brak relacji pionowej, poziomej i ideowej. Implikuje to plan treningowy w wersji „groch z kapustą”. Trening nie może przeszkadzać w życiu, życie nie może niweczyć treningu.
Sam sobie sterem, żaglem i okrętem na wzburzonym morzu społeczeństwa.
Socjoekologia. "Po pierwsze nie szkodzić" - jak już wyżej napisano.
Gimnastyka poranna zajmuje mi już kwadrans, w czasie którego pochrupują moje syndesmofity - to pozostał jedyny pewny punkt programu, Jeżeli są jakieś treningi dzieci, to zamiast czekać, biegam po okolicy, ale potem trzeba wsiąść do auta i człowiek stygnie i sztywnieje przez te paręnaście minut jazdy. Muszę tu popracować nad logistyką.
W niedzielę, po kościele, mogę zaplanować dłuższe bieganie. To wtedy najfajniej mi się wymyśla różne bzdury. Na przykład wymyślam, jak poradzić sobie z porodem Rafii. Okazało się, że taka wielka kobyła (185 cm w kłębie!) musi mieć większy boks do porodu, a ja miałem zamiar dobudować dwa, dla dwóch nowych koni na wiosnę.
Buduję zatem jeden większy, porodowy. Potem - jak vet twierdzi - lepiej dwa odsadki razem w nim postawić, gdy będziemy od matek oddzielać. No i ten boks przyda się do tego.
Pięć koni to jakiś kosmos, trzeba któregoś sprzedać.
Na razie oddajemy barany znajomej. Za darmo, tylko za obietnicę, że do garnka nie trafią.
Muszę zbudować nowy kompostownik.
Stary uległ katastrofie budowlanej.
Mam już projekt.
Ale nie tym razem. Tym razem będzie bełkotliwie. "Tak dużo piszą tylko grafomani" - znowu Szymborska...
Mam pchły. Dużo pcheł. Są owocem gorącego uczucia, którym zapałał Pakulas do Fiony – yorka sąsiadki. Podmiot liryczny szczodrze obdarowała nas tym, czego w swej długiej sierści miała najwięcej. Późno zdiagnozowaliśmy problem, bo Pakulas jest alergikiem uczulonym na wszystko, prócz kociej sierści i zawsze się drapał. Dopiero, gdy Łata, Hipol (koty) i Dora (świnka morska Oli) też zaczęły się czochrać, nabraliśmy podejrzeń. W końcu i po nas zaczęło coś skakać. Już jesteśmy po dwóch akcjach z isektycydami, kąpaniem w specjalnych szamponach i psikaniem repelentem po legowiskach.
Szukam czarnorynkowego dojścia do DDT. Bo jak to pójdzie w barany...
...I zawołał: "Proszę mi tu
"Kupić jutro flaszkę flitu...”
Szymborska może się wymądrzać, ale jednak Brzechwa to konkret, przyznacie.
Pobiegać można też w czasie treningu Oli. Rozpoczęła treningi w Kotlinie Mirskiej, zatem odpada mi ca10km dobiegu i mogę od razu zwiedzać dalsze rejony izerskie. Zakamarków jest wiele i – zwłaszcza po zmroku – krótkie wycieczki z mapą są bardzo ekscytujące. Tereny odzyskiwane przez naturę zawsze mnie fascynowały. Stare wyrobiska kopalniane, hałdy uranowe, nasypy i utwardzenia zostają zasiedlane przez różne gatunki roślin i zwierząt, zniekształcają się, podchodzą wodą, zmieniają wygląd. Proces ten zachodzi zadziwiająco szybko.
Oczywiście najbardziej zdumiewające jest to, co stało się w G. Izerskich, po 1986r, po katastrofie ekologicznej, gdy w ciągu paru miesięcy kornik drukarz dokończył to, co przez wiele lat robiły skrycie kwaśne deszcze. Trach – i po świerkach. Byłem, widziałem, modrzewie sadziłem.
Jakieś 10 lat później na wykładzie z mikrobiologii, doktorek udowadniał nam, że cały program interwencyjnego zalesiania nie powiódł się, uschnięte drzewa nie trzymają ściółki i wszystko wyeroduje, a góry całkowicie zmienią swój charakter, stając się kamienistą, ostrą pustynią. Taką alpejską.
Cóż, minęło kolejne ćwierćwiecze i faktycznie „moich” modrzewi nie widać, ale lasy mamy mieszane i gęste jak cholera.
I tak, rabunkowa wycinka energetyczna i monokulturowe nasady, potem dewastacja środowiska i katastrofa, potem klęska akcji ratunkowej, a następnie spokojna odbudowa. Ostatnie 200 lat, z grubsza biorąc.
Ekologiczne zamknięte koło. Może raczej nie koło, tylko pętla helisy? Epicykl? A to by się Ptolemeusz zdziwił, ale naprawdę jesteśmy tylko pozornie w punkcie wyjścia.
No cóż, primum non nocere i wszystko będzie dobrze...
Teraz, z kolei, Hipokrates wywalił gały. Przywołać na polskojęzycznym forum jego grecką sentencję po łacinie... Nie ma większego snobizmu!
Ja tylko udaję Greka!
Takie rozmyślania towarzyszą mi w czasie każdego treningu przełajowego, krajoznawczego, orienterskiego. Na mojej rozpisce treningowej jest właściwie sama praca, która wymaga rehabilitacji wszechstronnej. Nie mogę siąść na rower w garażu i kręcić godzinę, bo całkiem zesztywnieję, nie ma sensu robić gimnastyki siłowej, bo jestem od łopaty napakowany, że hej. Mógłbym popływać, ale logistyka zawodzi.
No to gimnastyka poranna i biegi przełajowe mi zostały. Na taśmociąg jeszcze czasem wchodzę. Nowy smar muszę kupić bo coś nierówno się taśma przesuwa. Co z tego wyjdzie treningowo?
Tu dochodzimy do strategicznej samotności.
„Samotność strategiczna” jest terminem, który rozumiem, jako połączenie znaczeń takich pojęć jak „niepodległość”, „niezależność” i „samostanowienie” czyli brak relacji pionowej, poziomej i ideowej. Implikuje to plan treningowy w wersji „groch z kapustą”. Trening nie może przeszkadzać w życiu, życie nie może niweczyć treningu.
Sam sobie sterem, żaglem i okrętem na wzburzonym morzu społeczeństwa.
Socjoekologia. "Po pierwsze nie szkodzić" - jak już wyżej napisano.
Gimnastyka poranna zajmuje mi już kwadrans, w czasie którego pochrupują moje syndesmofity - to pozostał jedyny pewny punkt programu, Jeżeli są jakieś treningi dzieci, to zamiast czekać, biegam po okolicy, ale potem trzeba wsiąść do auta i człowiek stygnie i sztywnieje przez te paręnaście minut jazdy. Muszę tu popracować nad logistyką.
W niedzielę, po kościele, mogę zaplanować dłuższe bieganie. To wtedy najfajniej mi się wymyśla różne bzdury. Na przykład wymyślam, jak poradzić sobie z porodem Rafii. Okazało się, że taka wielka kobyła (185 cm w kłębie!) musi mieć większy boks do porodu, a ja miałem zamiar dobudować dwa, dla dwóch nowych koni na wiosnę.
Buduję zatem jeden większy, porodowy. Potem - jak vet twierdzi - lepiej dwa odsadki razem w nim postawić, gdy będziemy od matek oddzielać. No i ten boks przyda się do tego.
Pięć koni to jakiś kosmos, trzeba któregoś sprzedać.
Na razie oddajemy barany znajomej. Za darmo, tylko za obietnicę, że do garnka nie trafią.
Muszę zbudować nowy kompostownik.
Stary uległ katastrofie budowlanej.
Mam już projekt.
- rocha
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1145
- Rejestracja: 06 maja 2002, 11:44
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Świecie/Jelenia Góra/Wrocław
Trening w trakcie treningu dzieci. Takie zdanie często widuję na tym forum. Ja też jestem zapleczem logistycznym dla dzieci i miewam te godziny-półtoragodziny-trzykwadranse tylko dla siebie. Mogę w tym czasie zrobić zakupy, albo poczytać, albo odsłuchać jakiś podcast lub po prostu oddać się rytualnemu lenistwu.
Ale zazwyczaj biegam.
Nie inaczej było wczoraj. Krzyś kopał piłkę na hali i miałem godzinę wolnego. Noc już była ciemna, a ja znajdowałem się w środku zadymionej, gęsto zabudowanej doliny Kwisiy. Lekko prószyło i lekko mżyło. Byłem trochę zawiedziony, bo u nas, na przełączce, był i mrozik, i śnieg. Postanowiłem jednak wspiąć się na Grzbiet Grabiszycki kopalnianą drogą transportową. Liczyłem na to, że wyżej będzie już bardziej sucho i przebiegnę jakąś ładną ścieżką wokół bazaltowych ostańców polodowcowych. Droga jest z bazaltu usypana - bo też i bazaltu jest tam kopalnia - wiedzie stromym podbiegiem aż do szczytu, gdzie znajduje się wyrobisko.
Szybko przemoczyłem buty breją bazaltową, potem nogawki, potem przejechała obok ciężarówka z bazaltem i ochlapała mnie mieszaniną wodno-bazaltową i przemoczyła mi resztę, następna ciężarówka jechała pod górę (jeszcze bez bazaltu) zatrzymała się, a kierowca spytał, czy nie podwieźć mnie do kopalni bazaltu. Mam nadzieję, że nie usłyszał, co mu odpowiedziałem wypluwając kawałki bazaltu. Część drogi była w miarę stabilna, ale buty grzęzły w drobniejszych frakcjach bazaltowych. Nadreprezentowany jest tam pył bazaltowy, który wraz z mieszaniną deszczowo-śniegową tworzy glinopodobną mieszaninę cieczy nienewtonowskiej. Taka galaretowata, bazaltowa, mieszanina bentonitowa. Twór taki, po wpłynięciu do butów trochę sztywnieje, a trochę się upłynnia zatykając bazaltem wszystkie moje obuwnicze systemy H2O-drain. Dotarłem w końcu do kopalni, ale rozlewisko brei bazaltowej na płaskowyżu zniechęciło mnie do okołobazaltowych wycieczek i wróciłem do doliny zbiegając tą samą, bazaltową drogą. W trakcie zbiegu dowiedziałem się, że bazalt bywa śliski i można po nim nieźle na pętach pojechać. Nie wywróciłem się ani razu, ale widząc mnie, nikt by się tego nie domyślił, tak dużo bazaltu miałem na sobie. Szczękając zębami odebrałem Krzysia z treningu i po powrocie do domu, zmyłem z siebie całkiem sporo bazaltu.
Uff.
Ale zazwyczaj biegam.
Nie inaczej było wczoraj. Krzyś kopał piłkę na hali i miałem godzinę wolnego. Noc już była ciemna, a ja znajdowałem się w środku zadymionej, gęsto zabudowanej doliny Kwisiy. Lekko prószyło i lekko mżyło. Byłem trochę zawiedziony, bo u nas, na przełączce, był i mrozik, i śnieg. Postanowiłem jednak wspiąć się na Grzbiet Grabiszycki kopalnianą drogą transportową. Liczyłem na to, że wyżej będzie już bardziej sucho i przebiegnę jakąś ładną ścieżką wokół bazaltowych ostańców polodowcowych. Droga jest z bazaltu usypana - bo też i bazaltu jest tam kopalnia - wiedzie stromym podbiegiem aż do szczytu, gdzie znajduje się wyrobisko.
Szybko przemoczyłem buty breją bazaltową, potem nogawki, potem przejechała obok ciężarówka z bazaltem i ochlapała mnie mieszaniną wodno-bazaltową i przemoczyła mi resztę, następna ciężarówka jechała pod górę (jeszcze bez bazaltu) zatrzymała się, a kierowca spytał, czy nie podwieźć mnie do kopalni bazaltu. Mam nadzieję, że nie usłyszał, co mu odpowiedziałem wypluwając kawałki bazaltu. Część drogi była w miarę stabilna, ale buty grzęzły w drobniejszych frakcjach bazaltowych. Nadreprezentowany jest tam pył bazaltowy, który wraz z mieszaniną deszczowo-śniegową tworzy glinopodobną mieszaninę cieczy nienewtonowskiej. Taka galaretowata, bazaltowa, mieszanina bentonitowa. Twór taki, po wpłynięciu do butów trochę sztywnieje, a trochę się upłynnia zatykając bazaltem wszystkie moje obuwnicze systemy H2O-drain. Dotarłem w końcu do kopalni, ale rozlewisko brei bazaltowej na płaskowyżu zniechęciło mnie do okołobazaltowych wycieczek i wróciłem do doliny zbiegając tą samą, bazaltową drogą. W trakcie zbiegu dowiedziałem się, że bazalt bywa śliski i można po nim nieźle na pętach pojechać. Nie wywróciłem się ani razu, ale widząc mnie, nikt by się tego nie domyślił, tak dużo bazaltu miałem na sobie. Szczękając zębami odebrałem Krzysia z treningu i po powrocie do domu, zmyłem z siebie całkiem sporo bazaltu.
Uff.
- rocha
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1145
- Rejestracja: 06 maja 2002, 11:44
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Świecie/Jelenia Góra/Wrocław
Zima zaatakowała nas jak zwykle, konie nocują w stajni, zatem taczka jest w codziennym użyciu. Ilość śniegu jest wystarczająca, by trudno było wygrzebać smakowite pędy traw. Siano idzie na łąkę i do boksów.
Dużo ostatnio biegam
Biegam w stuptutach po pięknych okolicznościach przyrody niepowtarzalnej. To są biegi obliczone na niezrobienie sobie krzywdy, długie (powyżej 1h), wolne (6'/km) i bezdrożowe. Miło jest biegać bez celu.
Ale ostatnio krócej, przedwczoraj, 42', przecieranie drogi w lesie. Nawaliło tyle, że dłużej się nie dało.
Albo wczoraj, 30', z Kotliny Mirskiej do Kotliny i z powrotem? Czujecie? Kotlina Mirska – nazwa geograficzna, Kotlina – nazwa wioski. Śmieszne. Finezyjna gra słów.
W czasie treningu Oli na oklep...
Na trenażerze nie ćwiczę, bo zablokowała swoim trenażerem moje miejsce w garażu...
https://images90.fotosik.pl/635/b7f0011478316a2c.jpg
Ma dziewczyna już 12lat, takie zabawki odchodzą do lamusa. Ale jeszcze nie na śmietnik
Niektórzy nie lubią mrozu, a ja bardzo dobrze czuję się, gdy jest poniżej -10stC. Wydaje mi się, że mógłbym biec w nieskończoność, poprawka, że muszę biec w nieskończoność. Przypominają mi się stare starty n/O u Daniela Śmieji w Zachodniopomorskiem.
Na wszelki wypadek, wguglałem „samotność strategiczną” i wyskoczyła mi przyszła premiera książki Budzisza. Czyżbym wymyślił pojęcie, które już zostało wymyślone wcześniej? Albo, po freudowsku, wszczepiło się w mózg, prosto z infosfery, w której jestem zanurzony? Trudno, zanim pojawi się na rynku książka i można będzie przeczytać definicję samotności wg autora, chcę wyjaśnić, że moja samotność strategiczna oznacza sytuację, gdy nie tylko moge sam podejmować decyzję, ale nawet muszę zdać się na własne działania, oparte na własnej ocenie sytuacji.
Nie będę się rozwodził nad definicją, a książki pewnie nawet nie przeczytam.
Wywaliło główne zabezpieczenie na piętrze. Wniosek z tego taki, że świnka morska przewodzi prąd i może przepuścić przez swoje zęby ponad 16A i pozostać przy życiu. Wydaje się zdrowa, tylko głupio wygląda ze spalonymi wąsami. Może odrosną.
I śmierdzi jakby babcia kurczaka opalała.
Wyczerpuje się mój model funkcjonowania. Jestem, jakby, coraz zdrowszy, a jednoczesnie odczuwam w pracy mijające lata i nie wiem, czy powinienem rzucać się na kolejną inwestycję w przemyśle, może lepiej robić mniejsze rzeczy? Wybudować komuś domek, albo... hmm... stajnię? Czas zmian, powietrze inaczej pachnie.
Oczywiście dotyczy to też treningu. Jeżeli odpuszczę ciężką pracę, to może zostanie więcej sił i czasu na uczciwy plan treningowy. Nie będę już miał wytłumaczenia, że tylko rehabilitacja, bo jestem wyniszczony. Kusząca wydaje się też wizja czipsów i telewizora.
A propos, pomierzyłem się fałdomierzem, 9,75% tłuszczu.
Aaaa! Znalazłem kalendarz astronomiczny na 2022!
https://www.vademecum-astronomii.pl/img ... 2022-d.jpg
To taka "klepsydra". Najpierw nauczyłem się z niego korzystać, a potem odkryłem trzy rzeczy:
1. Pełna kompromitacja!
2. Wszystko pokręciłem!
3. ...ale i tak było świetnie!
Już się nie mogę doczekać kolejnej przygody w bezchmurną noc.
Dużo ostatnio biegam
Biegam w stuptutach po pięknych okolicznościach przyrody niepowtarzalnej. To są biegi obliczone na niezrobienie sobie krzywdy, długie (powyżej 1h), wolne (6'/km) i bezdrożowe. Miło jest biegać bez celu.
Ale ostatnio krócej, przedwczoraj, 42', przecieranie drogi w lesie. Nawaliło tyle, że dłużej się nie dało.
Albo wczoraj, 30', z Kotliny Mirskiej do Kotliny i z powrotem? Czujecie? Kotlina Mirska – nazwa geograficzna, Kotlina – nazwa wioski. Śmieszne. Finezyjna gra słów.
W czasie treningu Oli na oklep...
Na trenażerze nie ćwiczę, bo zablokowała swoim trenażerem moje miejsce w garażu...
https://images90.fotosik.pl/635/b7f0011478316a2c.jpg
Ma dziewczyna już 12lat, takie zabawki odchodzą do lamusa. Ale jeszcze nie na śmietnik
Niektórzy nie lubią mrozu, a ja bardzo dobrze czuję się, gdy jest poniżej -10stC. Wydaje mi się, że mógłbym biec w nieskończoność, poprawka, że muszę biec w nieskończoność. Przypominają mi się stare starty n/O u Daniela Śmieji w Zachodniopomorskiem.
Na wszelki wypadek, wguglałem „samotność strategiczną” i wyskoczyła mi przyszła premiera książki Budzisza. Czyżbym wymyślił pojęcie, które już zostało wymyślone wcześniej? Albo, po freudowsku, wszczepiło się w mózg, prosto z infosfery, w której jestem zanurzony? Trudno, zanim pojawi się na rynku książka i można będzie przeczytać definicję samotności wg autora, chcę wyjaśnić, że moja samotność strategiczna oznacza sytuację, gdy nie tylko moge sam podejmować decyzję, ale nawet muszę zdać się na własne działania, oparte na własnej ocenie sytuacji.
Nie będę się rozwodził nad definicją, a książki pewnie nawet nie przeczytam.
Wywaliło główne zabezpieczenie na piętrze. Wniosek z tego taki, że świnka morska przewodzi prąd i może przepuścić przez swoje zęby ponad 16A i pozostać przy życiu. Wydaje się zdrowa, tylko głupio wygląda ze spalonymi wąsami. Może odrosną.
I śmierdzi jakby babcia kurczaka opalała.
Wyczerpuje się mój model funkcjonowania. Jestem, jakby, coraz zdrowszy, a jednoczesnie odczuwam w pracy mijające lata i nie wiem, czy powinienem rzucać się na kolejną inwestycję w przemyśle, może lepiej robić mniejsze rzeczy? Wybudować komuś domek, albo... hmm... stajnię? Czas zmian, powietrze inaczej pachnie.
Oczywiście dotyczy to też treningu. Jeżeli odpuszczę ciężką pracę, to może zostanie więcej sił i czasu na uczciwy plan treningowy. Nie będę już miał wytłumaczenia, że tylko rehabilitacja, bo jestem wyniszczony. Kusząca wydaje się też wizja czipsów i telewizora.
A propos, pomierzyłem się fałdomierzem, 9,75% tłuszczu.
Aaaa! Znalazłem kalendarz astronomiczny na 2022!
https://www.vademecum-astronomii.pl/img ... 2022-d.jpg
To taka "klepsydra". Najpierw nauczyłem się z niego korzystać, a potem odkryłem trzy rzeczy:
1. Pełna kompromitacja!
2. Wszystko pokręciłem!
3. ...ale i tak było świetnie!
Już się nie mogę doczekać kolejnej przygody w bezchmurną noc.
- rocha
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1145
- Rejestracja: 06 maja 2002, 11:44
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Świecie/Jelenia Góra/Wrocław
Trzy-cztery treningi tygodniowo.
Wziąłem prywatnego klienta i buduję mu dom.
Równocześnie stawiam boks porodowy dla Rafii.
Zwalili się klienci na ciesielstwo i odezwały się korporacje.
A tu zima.
Małe armagedony chorobowe w domu.
Masa ciała spadła poniżej 80kg, nie mam tkanki tłuszczowej.
PIT-28 w tym roku do końca kwietnia.
Gwiazdy świecą jak cholera.
Kompostownik wciąż rozwalony.
Przyszedł rachunek za prąd.
Pisałem już, że trzy-cztery treningi w tygodniu?
No to w tym akurat będzie jeden.
Zaraz.
Pa.
Wziąłem prywatnego klienta i buduję mu dom.
Równocześnie stawiam boks porodowy dla Rafii.
Zwalili się klienci na ciesielstwo i odezwały się korporacje.
A tu zima.
Małe armagedony chorobowe w domu.
Masa ciała spadła poniżej 80kg, nie mam tkanki tłuszczowej.
PIT-28 w tym roku do końca kwietnia.
Gwiazdy świecą jak cholera.
Kompostownik wciąż rozwalony.
Przyszedł rachunek za prąd.
Pisałem już, że trzy-cztery treningi w tygodniu?
No to w tym akurat będzie jeden.
Zaraz.
Pa.
- rocha
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1145
- Rejestracja: 06 maja 2002, 11:44
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Świecie/Jelenia Góra/Wrocław
Czy można wgrać sobie na ajfona jakąś apkę, która będzie mi przez słuchawki mówić, jak mam trenować? Żeby obiektywnie oceniała, czy danego dnia jestem wystarczająco niezmęczony, by zrobić akcent, albo poprzestać na samej relaksującej muzyce. Jakie to upierdliwe, codziennie weryfikować założenia treningowe, bo akurat przytrafił się dzień lżejszy lub bardziej wyczerpujący.
Patrząc szerzej, oczyma wyobraźni widzę niszę rynkową na produkty „tutorialowe”, które w czasie rzeczywistym będą nam podpowiadać, jakie czynności, po kolei należy wykonywać, by osiągnąć zamierzony cel.
Coś podobnego widuję, u innych, na superhiper siłowni, do której ogranicza się ostatnio mój trening. Trzy razy w tygodniu zaczynam około 21.00 trening na rowerze stacjonarnym, 20-40'@200-300W, przeskakuję na taśmociąg i biegnę 10-20'@6-5'/km, potem gimnastyka 5-25', potem telefon do Żony 5-10'@180bpm i idę na basen gdzie płynę 500-1500m@2'/100m. Wychodzę około 22.50.
Wracając do treningu tutorialowego, naprawdę wielu zawodników wyraźnie kieruje się wskazówkami płynącymi ze słuchawek. Chwilami spoglądają też na ekraniki komórek i w skupieniu odtwarzają jakieś niebanalne ruchy gimnastyczne. Skoncentrowani na prawidłowym wykonaniu ćwiczeń, zwolnieni są jednocześnie z ich wymyślania.
Nie jest mi to do końca obce doświadczenie. Dziś włączyła się dioda odkamieniana w ekspresie do kawy. Rozpocząłem proces usuwania kamienia kotłowego dokładnie metodą „krok po kroku” według instrukcji producenta.
Bardzo żałowałem, że nie miałem aplikacji na smartfon, która mówiłaby mi, co mam robić, a w czasie wolnym raczyła mnie ambientową muzyką, jednocześnie sam ekspres komunikowałby się z moim telefonem i weryfikował, czy wszystkie czynności są prawidłowo wykonywane i czy ekspres dobrze się czuje. Oczywiście pulsometr dostarczałby dane na temat mojego stanu emocjonalnego, a zestaw czujników inercyjnych weryfikowałby dane o moim faktycznym poruszaniu się. Dzięki temu proces odkamieniania odbyłby się perfekcyjnie. Niestety przyszła Żona, coś ponaciskała, dolała wody, wylała za wcześnie popłuczyny i wszystko popsuła. A tylko na chwilę poszedłem do łazienki...
Nie ma nic złego w ułatwianiu sobie życia. Wyobraźmy sobie, jak wiele wysiłku kosztuje nas osobiste zbieranie doświadczeń, wymyślanie eksperymentów, popełnianie błędów i wyciąganie z tego wniosków. Fakt, że wieczorem, przy ognisku mogliśmy wysłuchać gotowych historii, skrócił nasze bolesne doświadczenia. A pismo? Wynalezienie pisma sprawiło, że prócz własnego doświadczenia i historii przy ognisku, możemy dowiedzieć się o ideach ludzi, których nie poznaliśmy osobiście, którzy nawet już dawno nie żyją. A druk? Media? Internet? AI?
Już nie tylko uzyskanie informacji, ale i proces jej tworzenia spada z naszych barków (głów). Ostatecznie, wykonać trzeba tylko pewien zestaw kroków, by osiągnąć pożądany efekt. Przysięgam, że moja sąsiadka zjada tylko to, co jej w tekturowym pudełku przyniesie listonosz. I chwali sobie efekty!
Jeszcze nie wiem, jaki potencjał tkwi w takim zwolnieniu kolejnych zasobów ludzkich, ale tutorialowe życie to będzie cecha nowego społeczeństwa.
Po rewolucji, która właśnie się odbywa.
Dziadek przyjął kiedyś zlecenie na powóz. Wcześniej obserwowałem wyłącznie dorabianie wyłamanych szprych i zbutwiałych obręczy w starych kołach. Poza tym, w latach osiemdziesiątych, przerabiano wozy na koła od tarpana, żuka albo syrenki i drewniane koła wychodziły z użycia. Dziadek był chyba ostatnim kołodziejem w całej Kotlinie Jeleniogórskiej więc o serwis było trudno. Ale trafiła się klientka, która miała mocne argumenty i zgodził się, choć był już dobrze po osiemdziesiątce. Najbardziej ciekaw byłem piast kół, bo się nie zużywały i nigdy wcześniej nie trzeba było ich dorabiać.
Cztery piasty wystrugane z wiązowego drewna, każda okuta czterema stalowymi obręczami, musiały mieć wykonane otwory na szprychy. To musiały być otwory prostokątne. Cztery koła, osiem szprych w każdym czyli trzydzieści dwie prostokątne dziury, których nie da się wywiercić, tylko trzeba wydziubać dłutem. Drewno wiązowe jest twarde i niełupliwe, a dziadek ma swoje lata...
Stryjek Edek, Stryjek Bogdan, Tata i Dziadek, cztery dłuta i cztery pobijaki, z radia program pierwszy.
No i cztery wiązowe piasty.
Nie dostałem dłuta, tylko miotłę na wióry, ale i tak było fajnie. Dowiedziałem się, dlaczego dziury muszą być kwadratowe w piaście a okrągłe w obręczy, dlaczego się nie wycina szprych, tylko łupie, jak łączy się stalowe obręcze bez spawania, dlaczego do podłużnicy wozu musi być krzywulec, czym różni się waga od orczyka, jak mocuje się kłonice i dlaczego ważne jest, by łatwo się zdejmowały... I wiele innych praktycznych rzeczy.
W radio odegrali hejnał i zaczęto podawać stany wód głównych rzek Polski.
„... w Raciborzu-Miedoni - 7 centymetrów, w ciągu ostatniej doby przybyło 2...”
Spytałem o co chodzi, z tymi stanami wód. Dostałem odpowiedź...
...a po chwili...
...mniej-więcej:
Stryjek Bogdan: Ciekawe, jak oni to w ogóle mierzą?
Tata: No i kto to mierzy?
Stryjek Bogdan: I czy można mu zaufać?
Dziadek: Ja bym chyba wolał sam zmierzyć.
Ja: Jedziemy do Raciborza?
Tata: Ciekawe, jaką trzeba mieć szkołę, żeby taki pomiar zrobić.
Stryjek Bogdan: Kto go sprawdzi, czy dobrze odczytał?
Stryjek Edek: No i mógł popić i w ogóle nie zmierzyć, tylko nakłamać.
Dziadek: Noo, na tym, to ty się akurat znasz.
Tata: Nie ma co tak wszystkiemu wierzyć, co w radio gadają.
To był świetny dzień.
Nie wiem, czy kiedykolwiek uwierzę w to, co mi tutorial podsunie. Zostanę z tymi historiami przy ognisku jak jakiś neandertal, cromagnon czy inna Lucy...
Patrząc szerzej, oczyma wyobraźni widzę niszę rynkową na produkty „tutorialowe”, które w czasie rzeczywistym będą nam podpowiadać, jakie czynności, po kolei należy wykonywać, by osiągnąć zamierzony cel.
Coś podobnego widuję, u innych, na superhiper siłowni, do której ogranicza się ostatnio mój trening. Trzy razy w tygodniu zaczynam około 21.00 trening na rowerze stacjonarnym, 20-40'@200-300W, przeskakuję na taśmociąg i biegnę 10-20'@6-5'/km, potem gimnastyka 5-25', potem telefon do Żony 5-10'@180bpm i idę na basen gdzie płynę 500-1500m@2'/100m. Wychodzę około 22.50.
Wracając do treningu tutorialowego, naprawdę wielu zawodników wyraźnie kieruje się wskazówkami płynącymi ze słuchawek. Chwilami spoglądają też na ekraniki komórek i w skupieniu odtwarzają jakieś niebanalne ruchy gimnastyczne. Skoncentrowani na prawidłowym wykonaniu ćwiczeń, zwolnieni są jednocześnie z ich wymyślania.
Nie jest mi to do końca obce doświadczenie. Dziś włączyła się dioda odkamieniana w ekspresie do kawy. Rozpocząłem proces usuwania kamienia kotłowego dokładnie metodą „krok po kroku” według instrukcji producenta.
Bardzo żałowałem, że nie miałem aplikacji na smartfon, która mówiłaby mi, co mam robić, a w czasie wolnym raczyła mnie ambientową muzyką, jednocześnie sam ekspres komunikowałby się z moim telefonem i weryfikował, czy wszystkie czynności są prawidłowo wykonywane i czy ekspres dobrze się czuje. Oczywiście pulsometr dostarczałby dane na temat mojego stanu emocjonalnego, a zestaw czujników inercyjnych weryfikowałby dane o moim faktycznym poruszaniu się. Dzięki temu proces odkamieniania odbyłby się perfekcyjnie. Niestety przyszła Żona, coś ponaciskała, dolała wody, wylała za wcześnie popłuczyny i wszystko popsuła. A tylko na chwilę poszedłem do łazienki...
Nie ma nic złego w ułatwianiu sobie życia. Wyobraźmy sobie, jak wiele wysiłku kosztuje nas osobiste zbieranie doświadczeń, wymyślanie eksperymentów, popełnianie błędów i wyciąganie z tego wniosków. Fakt, że wieczorem, przy ognisku mogliśmy wysłuchać gotowych historii, skrócił nasze bolesne doświadczenia. A pismo? Wynalezienie pisma sprawiło, że prócz własnego doświadczenia i historii przy ognisku, możemy dowiedzieć się o ideach ludzi, których nie poznaliśmy osobiście, którzy nawet już dawno nie żyją. A druk? Media? Internet? AI?
Już nie tylko uzyskanie informacji, ale i proces jej tworzenia spada z naszych barków (głów). Ostatecznie, wykonać trzeba tylko pewien zestaw kroków, by osiągnąć pożądany efekt. Przysięgam, że moja sąsiadka zjada tylko to, co jej w tekturowym pudełku przyniesie listonosz. I chwali sobie efekty!
Jeszcze nie wiem, jaki potencjał tkwi w takim zwolnieniu kolejnych zasobów ludzkich, ale tutorialowe życie to będzie cecha nowego społeczeństwa.
Po rewolucji, która właśnie się odbywa.
Dziadek przyjął kiedyś zlecenie na powóz. Wcześniej obserwowałem wyłącznie dorabianie wyłamanych szprych i zbutwiałych obręczy w starych kołach. Poza tym, w latach osiemdziesiątych, przerabiano wozy na koła od tarpana, żuka albo syrenki i drewniane koła wychodziły z użycia. Dziadek był chyba ostatnim kołodziejem w całej Kotlinie Jeleniogórskiej więc o serwis było trudno. Ale trafiła się klientka, która miała mocne argumenty i zgodził się, choć był już dobrze po osiemdziesiątce. Najbardziej ciekaw byłem piast kół, bo się nie zużywały i nigdy wcześniej nie trzeba było ich dorabiać.
Cztery piasty wystrugane z wiązowego drewna, każda okuta czterema stalowymi obręczami, musiały mieć wykonane otwory na szprychy. To musiały być otwory prostokątne. Cztery koła, osiem szprych w każdym czyli trzydzieści dwie prostokątne dziury, których nie da się wywiercić, tylko trzeba wydziubać dłutem. Drewno wiązowe jest twarde i niełupliwe, a dziadek ma swoje lata...
Stryjek Edek, Stryjek Bogdan, Tata i Dziadek, cztery dłuta i cztery pobijaki, z radia program pierwszy.
No i cztery wiązowe piasty.
Nie dostałem dłuta, tylko miotłę na wióry, ale i tak było fajnie. Dowiedziałem się, dlaczego dziury muszą być kwadratowe w piaście a okrągłe w obręczy, dlaczego się nie wycina szprych, tylko łupie, jak łączy się stalowe obręcze bez spawania, dlaczego do podłużnicy wozu musi być krzywulec, czym różni się waga od orczyka, jak mocuje się kłonice i dlaczego ważne jest, by łatwo się zdejmowały... I wiele innych praktycznych rzeczy.
W radio odegrali hejnał i zaczęto podawać stany wód głównych rzek Polski.
„... w Raciborzu-Miedoni - 7 centymetrów, w ciągu ostatniej doby przybyło 2...”
Spytałem o co chodzi, z tymi stanami wód. Dostałem odpowiedź...
...a po chwili...
...mniej-więcej:
Stryjek Bogdan: Ciekawe, jak oni to w ogóle mierzą?
Tata: No i kto to mierzy?
Stryjek Bogdan: I czy można mu zaufać?
Dziadek: Ja bym chyba wolał sam zmierzyć.
Ja: Jedziemy do Raciborza?
Tata: Ciekawe, jaką trzeba mieć szkołę, żeby taki pomiar zrobić.
Stryjek Bogdan: Kto go sprawdzi, czy dobrze odczytał?
Stryjek Edek: No i mógł popić i w ogóle nie zmierzyć, tylko nakłamać.
Dziadek: Noo, na tym, to ty się akurat znasz.
Tata: Nie ma co tak wszystkiemu wierzyć, co w radio gadają.
To był świetny dzień.
Nie wiem, czy kiedykolwiek uwierzę w to, co mi tutorial podsunie. Zostanę z tymi historiami przy ognisku jak jakiś neandertal, cromagnon czy inna Lucy...
- rocha
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1145
- Rejestracja: 06 maja 2002, 11:44
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Świecie/Jelenia Góra/Wrocław
Mikrocykl wygląda tak:
dzień 1 - rano: 5-10'stęp, wieczorem: 10'stęp+5'kłus+5”stęp
dzień 2 – rano 5'stęp+10'kłus+5'stęp, wieczorem: 5'stęp+15'kłus+5'stęp
dzień 3 – rano 5'stęp+15'kłus+5'stęp, wieczorem: 5'stęp+20'kłus+5'stęp
dzień 4 – rano 5'stęp+20'kłus+5'stęp, wieczorem: 5'stęp+25'kłus+5'stęp
dzień 5 – rano 5'stęp+25'kłus+5'stęp, wieczorem: 5'stęp+25'kłus+5'stęp
i 1-2 dni luzu.
To nie mój trening, oczywiście, tylko Ramzesa.
https://youtube.com/shorts/sui1vD4kSjA?feature=share
Jestem osobiście odpowiedzialny za dzień 3 i 4. Stres jest, bo to mój debiut trenerski.
Progres wydaje się znaczny, ale mówimy o niemałym potencjale na wejściu, chodzi raczej o poszerzenie zdolności kognitywnych konia, który zaczyna swoją przygodę ze sportem, a na razie tylko galopuje jak wariat.
Czy Ramzes jest już wujkiem? Ano jest.
https://youtube.com/shorts/rwFvRGopBpY?feature=share
Rafia wyźrebiła gniadego ogierka, którego dziewczyny nazwały Rafin. Wstępnie miał być Radagast, ale Żona wciąż przekręcała na Madagaskar... no i jest, jak jest.
Mój trening nie jest aż tak ściśle rozpisany, nie ma też tak równego progresu. Zdarzały się ostatnio ostre przełajowe ponadgodzinne biegi n/o, pojechałem asfaltowe Giro di Wojkowa Kopa w czasie 48', niestety. Wcześniej bardzo dużo czasu spędzałem na superhiper siłowni i basenie, ale to była rehabilitacja.
Nie rehabilitowałem zzsk, tylko urazy. Najpierw wykręciłem sobie prawe kolano skacząc po jętkach więźby dachowej, którą stawiałem, tam jest wiele skośnych elementów, po których nogi się zsuwają, i niewygodnych pozycji do walenia gwoździarką, czy młotkiem, kolano spuchło i nie dawało się całkiem zgiąć, zacząłem utykać.
Ale niedługo to trwało, bo szykując boks porodowy dla Rafii, spadłem z drabiny, ale nie doleciałem do ziemi, tylko między szczeblami uwięzła mi lewa noga ustawiając mnie w pozycji nietoperza. Efekt był taki, że lewe kolano nie chciało się całkiem wyprostować. Bolało, ale nie spuchło.
Przynajmniej znikła asymetria chodu.
Rehabilitacja polegała na ćwiczeniach w odciążeniu, na rowerku, w leżeniu, na bieżni, na basenie... no w ogóle to całe badziewie fizjoterapeutyczne.
W sumie dobrze się stało, bo już bardzo wychudłem na budowach. Zrobiłem pomiary i wyszło 80kg i 5,77%tłuszczu. A tak się odgrażałem, że wyjdę ponad 10%...
Doktor Enbrel doczytał w kontrakcie z NFZ (program lekowy zzsk), że może mi dać leki na 3 miesiące i nie muszę już co miesiąc iść do szpitala. Nic nie wie o moich akcjach z kolanami i chyba mu nie powiem, bo w sumie już biegam normalnie i nie utykam. Przy okazji kazał mi odnowić badanie klatki piersiowej i znikły pokowidowe zrosty opłucno-przeponowe. A propos, Wy też musicie robić rtg płuc na dwa naświetlania? Już od paru lat technicy narzekają, że mam długie worki płucne i naraz się w kadrze nie mieszczą. Trochę wkurzające te milisiwerty.
Planów startowych w tym roku nie robię żadnych, bo początek był bardzo chaotyczny, ale pewnie gdzieś wystartuję, chodzi mi po głowie start na dłuższym dystansie. Może 1/2IM?
Wychodziłem z dystansów ultra, w ten sposób wyskrobię więcej przyjemności i endorfin ze starów.
A cel sportowy (75' w sprincie) zrobię gdzieś przy okazji. Heh.
Przerwałem niedawno oglądanie bardzo ciekawej dyskusji na temat „Po piśmie” Dukaja. Wchłanianie takich ilości wiedzy obezwładnia moje myślenie. Dużo czytałem (zaliczyłem nawet tę „Samotność strategiczną” Budzisza) i chyba straciłem zdolność formułowania własnych myśli, przygnieciony nawałem słów.
Słowa są ciężkie. Trudno się nimi posługiwać, są nieporęczne i niedokładne.
Przejdę trochę na dietę niskoinformacyjną.
Ciekawe, kiedy przerwa w leczeniu? Już mi się puste strzykawki nie mieszczą...
https://images89.fotosik.pl/661/08e4f8fcfa860f16.jpg
dzień 1 - rano: 5-10'stęp, wieczorem: 10'stęp+5'kłus+5”stęp
dzień 2 – rano 5'stęp+10'kłus+5'stęp, wieczorem: 5'stęp+15'kłus+5'stęp
dzień 3 – rano 5'stęp+15'kłus+5'stęp, wieczorem: 5'stęp+20'kłus+5'stęp
dzień 4 – rano 5'stęp+20'kłus+5'stęp, wieczorem: 5'stęp+25'kłus+5'stęp
dzień 5 – rano 5'stęp+25'kłus+5'stęp, wieczorem: 5'stęp+25'kłus+5'stęp
i 1-2 dni luzu.
To nie mój trening, oczywiście, tylko Ramzesa.
https://youtube.com/shorts/sui1vD4kSjA?feature=share
Jestem osobiście odpowiedzialny za dzień 3 i 4. Stres jest, bo to mój debiut trenerski.
Progres wydaje się znaczny, ale mówimy o niemałym potencjale na wejściu, chodzi raczej o poszerzenie zdolności kognitywnych konia, który zaczyna swoją przygodę ze sportem, a na razie tylko galopuje jak wariat.
Czy Ramzes jest już wujkiem? Ano jest.
https://youtube.com/shorts/rwFvRGopBpY?feature=share
Rafia wyźrebiła gniadego ogierka, którego dziewczyny nazwały Rafin. Wstępnie miał być Radagast, ale Żona wciąż przekręcała na Madagaskar... no i jest, jak jest.
Mój trening nie jest aż tak ściśle rozpisany, nie ma też tak równego progresu. Zdarzały się ostatnio ostre przełajowe ponadgodzinne biegi n/o, pojechałem asfaltowe Giro di Wojkowa Kopa w czasie 48', niestety. Wcześniej bardzo dużo czasu spędzałem na superhiper siłowni i basenie, ale to była rehabilitacja.
Nie rehabilitowałem zzsk, tylko urazy. Najpierw wykręciłem sobie prawe kolano skacząc po jętkach więźby dachowej, którą stawiałem, tam jest wiele skośnych elementów, po których nogi się zsuwają, i niewygodnych pozycji do walenia gwoździarką, czy młotkiem, kolano spuchło i nie dawało się całkiem zgiąć, zacząłem utykać.
Ale niedługo to trwało, bo szykując boks porodowy dla Rafii, spadłem z drabiny, ale nie doleciałem do ziemi, tylko między szczeblami uwięzła mi lewa noga ustawiając mnie w pozycji nietoperza. Efekt był taki, że lewe kolano nie chciało się całkiem wyprostować. Bolało, ale nie spuchło.
Przynajmniej znikła asymetria chodu.
Rehabilitacja polegała na ćwiczeniach w odciążeniu, na rowerku, w leżeniu, na bieżni, na basenie... no w ogóle to całe badziewie fizjoterapeutyczne.
W sumie dobrze się stało, bo już bardzo wychudłem na budowach. Zrobiłem pomiary i wyszło 80kg i 5,77%tłuszczu. A tak się odgrażałem, że wyjdę ponad 10%...
Doktor Enbrel doczytał w kontrakcie z NFZ (program lekowy zzsk), że może mi dać leki na 3 miesiące i nie muszę już co miesiąc iść do szpitala. Nic nie wie o moich akcjach z kolanami i chyba mu nie powiem, bo w sumie już biegam normalnie i nie utykam. Przy okazji kazał mi odnowić badanie klatki piersiowej i znikły pokowidowe zrosty opłucno-przeponowe. A propos, Wy też musicie robić rtg płuc na dwa naświetlania? Już od paru lat technicy narzekają, że mam długie worki płucne i naraz się w kadrze nie mieszczą. Trochę wkurzające te milisiwerty.
Planów startowych w tym roku nie robię żadnych, bo początek był bardzo chaotyczny, ale pewnie gdzieś wystartuję, chodzi mi po głowie start na dłuższym dystansie. Może 1/2IM?
Wychodziłem z dystansów ultra, w ten sposób wyskrobię więcej przyjemności i endorfin ze starów.
A cel sportowy (75' w sprincie) zrobię gdzieś przy okazji. Heh.
Przerwałem niedawno oglądanie bardzo ciekawej dyskusji na temat „Po piśmie” Dukaja. Wchłanianie takich ilości wiedzy obezwładnia moje myślenie. Dużo czytałem (zaliczyłem nawet tę „Samotność strategiczną” Budzisza) i chyba straciłem zdolność formułowania własnych myśli, przygnieciony nawałem słów.
Słowa są ciężkie. Trudno się nimi posługiwać, są nieporęczne i niedokładne.
Przejdę trochę na dietę niskoinformacyjną.
Ciekawe, kiedy przerwa w leczeniu? Już mi się puste strzykawki nie mieszczą...
https://images89.fotosik.pl/661/08e4f8fcfa860f16.jpg
- rocha
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1145
- Rejestracja: 06 maja 2002, 11:44
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Świecie/Jelenia Góra/Wrocław
Wczoraj, przed świtem, widziałem górującego Jowisza, świeżo wzeszłą Wenus, a między nimi szalonego Oriona.
Bez księżyca, bez łuny słońca, a się nie potykałem na drodze, tak jasno świeciły!
Nadszedł okres najlepszych obserwacji.
Wybudowałem dwa domy, parę dróg, trochę kanalizy.
Ruby wyźrebiła skarogniadoszkę Rivię i mamy teraz pięć koni na "R".
Pakulas odszedł do Krainy Darmowych Parówek i bardzo nam go brakuje.
Krzysiowi ubywa rybek w akwarium, ale za to roślinki świetnie rosną. Ola wystartowała w bike maratonie i wróciła karetką, ponoć przystojny lekarz i fajna terenowa karetka. Misza już w maturalnej...
Żona znów gdzieś dyrektorzy.
Teraz będę trenował długie dystanse.
Mój trening w czasie ostatnich miesięcy był nawet dość intensywny, pomimo wyczerpującej pracy. Nie chciało mi się jednak mierzyć czasów i postępów więc czeka mnie teraz kilka "pomiarów" na znanych dystansach. Pobiegnę 10x700m na siodle przełęczy i 2x dookoła Wojkowej Kopy, żeby zobaczyć, ile straciłem/zyskałem w czasie ostatnich miesięcy. Pływałem dużo na basenie, ale takim niewymiarowym - 19m długości - i nie był to trening, po prostu miałem dostęp i uczyłem dzieci, sam pływałem i nawet Żonę trochę uczyłem i znów sam pływałem.
Dobre było, ale się skończyło.
Kilka lat temu (sprawdziłem w historii bloga, wiosną 2017r) postanowiłem się skrócić, bo długie dystanse są wyczerpujące, a ja mam pracę, która potęguje ten efekt fizycznego wyczerpania. Ciągle traciłem na wadze i to w tempie zatrważającym, a poziom tkanki tłuszczowej ciągle był za niski. Myślę, że znalazłem na to sposób. Kupiłem w Internetach izolat białka serwatkowego i kreatynę. Oprócz normalnego jedzenia zjadam też trochę tych wynalazków (według jakiegośtam schematu) i pomimo wyczerpującej pracy i (dość) intensywnego treningu nie ma katastrofy na wadze. To już tyle miesięcy, że mogę się tym spostrzeżeniem podzielić.
Oczywiście aplikuję sobie znacznie mniejsze ilości, niż dawki dla ciężarowców. Policzyłem i wyszło mi, że tyle wystarczy.
Potencjał szybkościowy, który zbudowałem, bardzo mi się przydaje w dłuższych biegach, jestem ekonomiczniejszy w ruchach, a jednocześnie jest pamięć czucia trudnego terenu i dość swobodnie przechodzę z człapania po grząskim do elastycznego odbicia na asfalcie. Mam nadzieję, że bieganie dłuższego nie zamknie mi drogi do celów szybkościowych (sprint tri), które pozostają aktualne i chyba są... w zasięgu.
Chyba na pewno.
Wymyślę imprezę i się na nią przygotuję!
Bez księżyca, bez łuny słońca, a się nie potykałem na drodze, tak jasno świeciły!
Nadszedł okres najlepszych obserwacji.
Wybudowałem dwa domy, parę dróg, trochę kanalizy.
Ruby wyźrebiła skarogniadoszkę Rivię i mamy teraz pięć koni na "R".
Pakulas odszedł do Krainy Darmowych Parówek i bardzo nam go brakuje.
Krzysiowi ubywa rybek w akwarium, ale za to roślinki świetnie rosną. Ola wystartowała w bike maratonie i wróciła karetką, ponoć przystojny lekarz i fajna terenowa karetka. Misza już w maturalnej...
Żona znów gdzieś dyrektorzy.
Teraz będę trenował długie dystanse.
Mój trening w czasie ostatnich miesięcy był nawet dość intensywny, pomimo wyczerpującej pracy. Nie chciało mi się jednak mierzyć czasów i postępów więc czeka mnie teraz kilka "pomiarów" na znanych dystansach. Pobiegnę 10x700m na siodle przełęczy i 2x dookoła Wojkowej Kopy, żeby zobaczyć, ile straciłem/zyskałem w czasie ostatnich miesięcy. Pływałem dużo na basenie, ale takim niewymiarowym - 19m długości - i nie był to trening, po prostu miałem dostęp i uczyłem dzieci, sam pływałem i nawet Żonę trochę uczyłem i znów sam pływałem.
Dobre było, ale się skończyło.
Kilka lat temu (sprawdziłem w historii bloga, wiosną 2017r) postanowiłem się skrócić, bo długie dystanse są wyczerpujące, a ja mam pracę, która potęguje ten efekt fizycznego wyczerpania. Ciągle traciłem na wadze i to w tempie zatrważającym, a poziom tkanki tłuszczowej ciągle był za niski. Myślę, że znalazłem na to sposób. Kupiłem w Internetach izolat białka serwatkowego i kreatynę. Oprócz normalnego jedzenia zjadam też trochę tych wynalazków (według jakiegośtam schematu) i pomimo wyczerpującej pracy i (dość) intensywnego treningu nie ma katastrofy na wadze. To już tyle miesięcy, że mogę się tym spostrzeżeniem podzielić.
Oczywiście aplikuję sobie znacznie mniejsze ilości, niż dawki dla ciężarowców. Policzyłem i wyszło mi, że tyle wystarczy.
Potencjał szybkościowy, który zbudowałem, bardzo mi się przydaje w dłuższych biegach, jestem ekonomiczniejszy w ruchach, a jednocześnie jest pamięć czucia trudnego terenu i dość swobodnie przechodzę z człapania po grząskim do elastycznego odbicia na asfalcie. Mam nadzieję, że bieganie dłuższego nie zamknie mi drogi do celów szybkościowych (sprint tri), które pozostają aktualne i chyba są... w zasięgu.
Chyba na pewno.
Wymyślę imprezę i się na nią przygotuję!
- rocha
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1145
- Rejestracja: 06 maja 2002, 11:44
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Świecie/Jelenia Góra/Wrocław
Ogrodzenia pastwisk nie przewodzą prądu... Wczoraj trzy konie na gigancie, a dziś rano tylko Rafia. Popodwieszałem tasiemki (1-2km chaszczowania) i pobiegłem na sprawdzian.
700m dobiegu + 10x700m asfalt+szuter + 700m powrót
Kolejne siedemsetki:
0. 4'28" - trucht dobiegu
1. 3'25"
2. 3'25"
3. 3'24"
4. 3'24"
... jakoś tak za równo mi się wydało, przyśpieszyłem...
5. 3'21"
6. 3'19"
7. 3'19"
... spuchłem od tego przyśpieszania i musiałem zwolnić...
8. 3'20"
9. 3'21"
... i zafiniszowałem...
10. 3'12"
...woda, skłony, marsz trucht...
0. 5'xx"
Dziwne to utrzymanie tempa na stałym poziomie, tam jest 50m przełaju i trzeba się przez nawłoć przedzierać, myślałem, że rozrzut będzie większy. Nie rozumiem też, dlaczego tak mało przyśpieszyłem i później tak mało zwolniłem.
Ale kupuję ten wynik, tempo około 4'45"/km to zwykły, niewytrenowany ja.
Fajne jest to, że trening zrobiłem, dziś o świcie i nie było sztywności porannej. Dobry znak.
Wcześniej, w tygodniu jeździłem MTB (w październiku znów mnie Ola na bike Maraton ciągnie) i biegałem po bazaltowych drogach w czasie treningu Krzysia (karate, czy coś, piłkę kopaną na razie rzucił). Miałem też prace na wysokościach, wygibasy dobrze mnie porozciągały, pewnie dlatego nie ma sztywności.
Ale, ale! Nie pisałem o tym w poprzednim poście, a trzeba zaznaczyć, że przebudowałem mój krosfitowy ogródek. W stajni zrobiło się ciasno, zatem przeniosłem drążki, worek, klamoty, sznur i obręcze do lasu. To ledwo parędziesiąt brzózek, olch i innych samosiejek koło domu, ale dzieci nazywają to "las", albo "małpi gaj" - jest tam hamak, slack line i trzy huśtawki. Całe to badziewie gimnastyczne pasuje do tego, tylko nie ma zadaszenia. No i ćwiczę tam, głównie na drążku, bo Krzyś mnie zamęcza i każe liczyć mu podciągnięcia na drążku. Cholernik podciąga się 11razy ze szmaty. Muszę oszukiwać, żeby go przebić.
Zmieniłem owijki w kolarce i od razu je uszkodziłem o ścianę (jakiś chiński bubel) ale zakleiłem taśmą izolacyjną i mogą być. Oli musiałem wymienić pedały, bo połamała difoltowe plastiki. Rozpruły mi się buty rowerowe. Nie wiem, czy jeszcze da się je skleić, szkoda, troszkę podnoszone, (sidi model z '98).
700m dobiegu + 10x700m asfalt+szuter + 700m powrót
Kolejne siedemsetki:
0. 4'28" - trucht dobiegu
1. 3'25"
2. 3'25"
3. 3'24"
4. 3'24"
... jakoś tak za równo mi się wydało, przyśpieszyłem...
5. 3'21"
6. 3'19"
7. 3'19"
... spuchłem od tego przyśpieszania i musiałem zwolnić...
8. 3'20"
9. 3'21"
... i zafiniszowałem...
10. 3'12"
...woda, skłony, marsz trucht...
0. 5'xx"
Dziwne to utrzymanie tempa na stałym poziomie, tam jest 50m przełaju i trzeba się przez nawłoć przedzierać, myślałem, że rozrzut będzie większy. Nie rozumiem też, dlaczego tak mało przyśpieszyłem i później tak mało zwolniłem.
Ale kupuję ten wynik, tempo około 4'45"/km to zwykły, niewytrenowany ja.
Fajne jest to, że trening zrobiłem, dziś o świcie i nie było sztywności porannej. Dobry znak.
Wcześniej, w tygodniu jeździłem MTB (w październiku znów mnie Ola na bike Maraton ciągnie) i biegałem po bazaltowych drogach w czasie treningu Krzysia (karate, czy coś, piłkę kopaną na razie rzucił). Miałem też prace na wysokościach, wygibasy dobrze mnie porozciągały, pewnie dlatego nie ma sztywności.
Ale, ale! Nie pisałem o tym w poprzednim poście, a trzeba zaznaczyć, że przebudowałem mój krosfitowy ogródek. W stajni zrobiło się ciasno, zatem przeniosłem drążki, worek, klamoty, sznur i obręcze do lasu. To ledwo parędziesiąt brzózek, olch i innych samosiejek koło domu, ale dzieci nazywają to "las", albo "małpi gaj" - jest tam hamak, slack line i trzy huśtawki. Całe to badziewie gimnastyczne pasuje do tego, tylko nie ma zadaszenia. No i ćwiczę tam, głównie na drążku, bo Krzyś mnie zamęcza i każe liczyć mu podciągnięcia na drążku. Cholernik podciąga się 11razy ze szmaty. Muszę oszukiwać, żeby go przebić.
Zmieniłem owijki w kolarce i od razu je uszkodziłem o ścianę (jakiś chiński bubel) ale zakleiłem taśmą izolacyjną i mogą być. Oli musiałem wymienić pedały, bo połamała difoltowe plastiki. Rozpruły mi się buty rowerowe. Nie wiem, czy jeszcze da się je skleić, szkoda, troszkę podnoszone, (sidi model z '98).
- rocha
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1145
- Rejestracja: 06 maja 2002, 11:44
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Świecie/Jelenia Góra/Wrocław
Zaplanowałem regenerację po sprawdzianie, dlatego:
Poniedziałek:
20' lekki bieg stały + przebieżki 6x100m łagodnie + 5' trucht
Wtorek:
Szosa 45' z podjazdem na początki 15'@9km/h
Środa:
tylko kilometry biegane po łące za końmi (uciekły...)
Dziś planuję trochę truchtu i sesja ogólnorozwojówki w małpim gaju.
Jutro:
MTB, albo szosa 45'-1h...
A w weekend pojadę 2xdookoła Wojkowej Kopy (2x21,5km, 259m asc/desc)
I to będzie sprawdzian rowerowy.
Życzyłbym sobie... nieważne, okaże się.
Poniedziałek:
20' lekki bieg stały + przebieżki 6x100m łagodnie + 5' trucht
Wtorek:
Szosa 45' z podjazdem na początki 15'@9km/h
Środa:
tylko kilometry biegane po łące za końmi (uciekły...)
Dziś planuję trochę truchtu i sesja ogólnorozwojówki w małpim gaju.
Jutro:
MTB, albo szosa 45'-1h...
A w weekend pojadę 2xdookoła Wojkowej Kopy (2x21,5km, 259m asc/desc)
I to będzie sprawdzian rowerowy.
Życzyłbym sobie... nieważne, okaże się.
Ostatnio zmieniony 02 paź 2023, 22:43 przez rocha, łącznie zmieniany 4 razy.
- rocha
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1145
- Rejestracja: 06 maja 2002, 11:44
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Świecie/Jelenia Góra/Wrocław
Zapalenie błony naczyniowej oka lewego-krótki wpis przed wieczornym tropicamidem (+diclofenac+dexametazon), po którym nie da się patrzyć w ekran.
Udało się wykonać plan tygodniowy, którego punktem kulminacyjnym był sprawdzian szosowy w ostatnią sobotę
2 x dookoła Wojkowej Kopy czyli 2x(21,5km, 259m asc/desc).
1. pętla - 46'46"
2. pętla - 48'25"
wyszło 1h35'12" na całości i niech to będzie stopklatka jesienna 2023.
Na pierwszej pętli widziałem dobre międzyczasy i trochę się napaliłem na wynik, niestety podjazd z Leśnej na przełęcz Kątna-Wojkowa zweryfikował mnie i przepaliłem bezpieczniki. Musiałem później odpuścić pierwszy podjazd drugiej pętli i straciłem ponad 1'.
No i nie było z czego nadrobić.
Nie finiszowałem.
Czas zakropić oczy.
Dobranoc
Udało się wykonać plan tygodniowy, którego punktem kulminacyjnym był sprawdzian szosowy w ostatnią sobotę
2 x dookoła Wojkowej Kopy czyli 2x(21,5km, 259m asc/desc).
1. pętla - 46'46"
2. pętla - 48'25"
wyszło 1h35'12" na całości i niech to będzie stopklatka jesienna 2023.
Na pierwszej pętli widziałem dobre międzyczasy i trochę się napaliłem na wynik, niestety podjazd z Leśnej na przełęcz Kątna-Wojkowa zweryfikował mnie i przepaliłem bezpieczniki. Musiałem później odpuścić pierwszy podjazd drugiej pętli i straciłem ponad 1'.
No i nie było z czego nadrobić.
Nie finiszowałem.
Czas zakropić oczy.
Dobranoc
- rocha
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1145
- Rejestracja: 06 maja 2002, 11:44
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Świecie/Jelenia Góra/Wrocław
Wciąż oko boli...
Regeneracja idzie opornie, trochę biegania, trochę rowerowania mtb.
W weekend jadę z Olą na zamknięcie sezonu bikemaratonów do Sobótki.
Tym razem w dętkach mniejsze ciśnienie napakuję...
Trzymajcie kciuki, żeby cało dojechała.
...
Regeneracja idzie opornie, trochę biegania, trochę rowerowania mtb.
W weekend jadę z Olą na zamknięcie sezonu bikemaratonów do Sobótki.
Tym razem w dętkach mniejsze ciśnienie napakuję...
Trzymajcie kciuki, żeby cało dojechała.
...
- rocha
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1145
- Rejestracja: 06 maja 2002, 11:44
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Świecie/Jelenia Góra/Wrocław
Ola dojechała szczęśliwie do mety.
Przejechaliśmy trasę FUN na zamknięcie sezonu bikemaraton w Sobótce, 7.10.
Impreza dobrze zorganizowana, a jednocześnie wymagająca, uczestnik czuje się "zaopiekowany organizacyjnie", ale trasa się z nim nie cacka. Podjazdy, jak podjazdy, wyboiste i strome, ale za to zjazdy stromsze i bardziej wyboiste. Strach w oczach.
Dla porządku, Ola była 188. a ja 82. na 217 open.
Dziś trochę się przetruchtam i na drążku pobujam.
Zaczyna się tydzień z nowymi wyzwaniami, nawystawiałem ofert więcej niż jestem w stanie wybudować i jeśli dostanę zlecenia, to trzeba będzie renegocjować terminy, albo zatrudnić nowych pracowników. Jest ciśnienie na rynku i trzeba być czujnym w zmiennej rzeczywistości.
No i dobrze byłoby być w niezłej formie.
Zapisujemy źrebaki do holenderskiego związku, bo DZHK i ARiMR nie mogą się porozumieć i nawzajem strzelają sobie w kolana.
Oko coraz lepiej, od jutro mam w rozpisce mniejszą liczbę zakropień.
Przejechaliśmy trasę FUN na zamknięcie sezonu bikemaraton w Sobótce, 7.10.
Impreza dobrze zorganizowana, a jednocześnie wymagająca, uczestnik czuje się "zaopiekowany organizacyjnie", ale trasa się z nim nie cacka. Podjazdy, jak podjazdy, wyboiste i strome, ale za to zjazdy stromsze i bardziej wyboiste. Strach w oczach.
Dla porządku, Ola była 188. a ja 82. na 217 open.
Dziś trochę się przetruchtam i na drążku pobujam.
Zaczyna się tydzień z nowymi wyzwaniami, nawystawiałem ofert więcej niż jestem w stanie wybudować i jeśli dostanę zlecenia, to trzeba będzie renegocjować terminy, albo zatrudnić nowych pracowników. Jest ciśnienie na rynku i trzeba być czujnym w zmiennej rzeczywistości.
No i dobrze byłoby być w niezłej formie.
Zapisujemy źrebaki do holenderskiego związku, bo DZHK i ARiMR nie mogą się porozumieć i nawzajem strzelają sobie w kolana.
Oko coraz lepiej, od jutro mam w rozpisce mniejszą liczbę zakropień.
- rocha
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1145
- Rejestracja: 06 maja 2002, 11:44
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Świecie/Jelenia Góra/Wrocław
Spodziewałem się trudnego okresu, dlatego zadowolony jestem, że udało się zrobić te dwa sprawdziany przed miesiącem. Najważniejsze, że nie schudłem, jako-tako trenowałem i zzsk się nie nasiliło.
Ostatniej nocy polowałem na cień jowiszowy. Był nów, bezchmurne niebo, a Jowisz wciąż w opozycji i chciałem sprawdzić, czy uda się zobaczyć swój cień. Gwiazdy tak dawały czadu, że patrzyłem tylko w górę. Orion taki, że nie tylko "klepsydrę", ale cały "łuk" wyraźnie się rysował. Poza tym, spadły dwa meteoryty i wdepnąłem w wielgachną końską kupę. Cienia nie zobaczyłem.
Biegam nie tylko w nocy, również za dnia udaje się wyskoczyć na krótkie przebieżki. Wyrychtowałem też rower górski i śmigam często godzinne wertepowe jazdy. Pożyczyłem od Oli kamerkę na kask i nagrałem nawet jeden zjazd ekstremalny. Film wyszedł strasznie lipny.
Akcent treningowy tylko jeden i był powiązany ze spotkaniem klasowym "30lat po maturze". Weekendowa impreza była niedaleko, no to pojechałem rowerem, trasą przez Stóg Izerski, Polanę i Halę Izerską, Orle, Dział, Harrachov i w dół doliną Izery. Pomysł był świetny, ale byłby jeszcze lepszy, gdyby nie lało. Skasowałem hamulce i nie cisnąłem z górki tak szybko, jak bym chciał. Dwa dni później powrót po tej samej trasie poszedł mi godzinę szybciej. W czasie tego weekendu spędziłem 8h w siodełku z różną intensywnością.
Był też spacer po górach z moją klasą, ale to bardziej rozrywka. To spotkanie wyglądało jak prawdziwy wehikuł czasu. Jeśli ktoś o sobie mówił, to szybko i z obowiązku, a potem od razu zachowywał się jakbyśmy byli nastolatkami i dyskutowali o abstrakcyjnych sprawach. Żadnych pozerów, lanserek, zarozumialców. Miałem dużo szczęścia, że trafiłem kiedyś do tej klasy.
Na wyborach pierwszy raz zagłosowałem „za” a nie „przeciw”. Od dawna zmagałem się z tym i wciąż wygrywał lęk. Trochę jak lęk wysokości, rozumowo można sobie wiele powiedzieć, a ostatecznie i tak trzęsiesz portkami.
To było tak.
Najprościej było z reformą emerytalną, wystarczyły dwa dłuższe wybiegania, by wymyślić system emerytalny, który udźwignie katastrofę demograficzną. Potem polityka społeczna, miałem trochę pomysłów, ale nie wszystkie mi się podobały. Obronność oparłem na kilku nowych doświadczeniach i wystarczyło może 5-6h biegu, żeby wyrobić sobie zdanie. Jak powinna wyglądać polityka fiskalna to właściwie wypracowałem jeszcze w 2018r więc nie liczę teraz wybiegania, bo już wcześniej setki km przy tych sprawach przebiegłem. Polityka zagraniczna wymagała ode mnie lekkiego złamania kręgosłupa moralnego, ale że państwa nie kierują się moralnością, tylko interesami... Na odtrutkę przeczytałem „Księcia” Machiavellego. Edukacja zajęła mi trzy treningi i projekty mam w pewnym zawieszeniu, powiedzmy, że ustaliłem kierunek zmian, ale jeszcze nie mam celu. Jeszcze ubezpieczenia zdrowotne mi zostały. Mam obiecujące pomysły, ale niesprecyzowane, a już trochę okrążeń na dnie przełęczy na tym mi na tym zeszło.
Mając te pomysły, mogłem dokonać wyboru pozytywnego, dopasowując programy partii do mojej wizji.
Proste?
Wcale nie!
Ale satysfakcja wielka.
Wszystkiego dobrego z okazji Święta Niepodległości!
PS: Doktor Enbrel dał mi zadanie domowe, mam napisać rozprawkę pt: „Do czego potrzebne jest mi ZZSK?”. Postanowiłem poważnie podejść do tematu i następny wpis będzie o tym...
… i o bieganiu, oczywiście.
Ostatniej nocy polowałem na cień jowiszowy. Był nów, bezchmurne niebo, a Jowisz wciąż w opozycji i chciałem sprawdzić, czy uda się zobaczyć swój cień. Gwiazdy tak dawały czadu, że patrzyłem tylko w górę. Orion taki, że nie tylko "klepsydrę", ale cały "łuk" wyraźnie się rysował. Poza tym, spadły dwa meteoryty i wdepnąłem w wielgachną końską kupę. Cienia nie zobaczyłem.
Biegam nie tylko w nocy, również za dnia udaje się wyskoczyć na krótkie przebieżki. Wyrychtowałem też rower górski i śmigam często godzinne wertepowe jazdy. Pożyczyłem od Oli kamerkę na kask i nagrałem nawet jeden zjazd ekstremalny. Film wyszedł strasznie lipny.
Akcent treningowy tylko jeden i był powiązany ze spotkaniem klasowym "30lat po maturze". Weekendowa impreza była niedaleko, no to pojechałem rowerem, trasą przez Stóg Izerski, Polanę i Halę Izerską, Orle, Dział, Harrachov i w dół doliną Izery. Pomysł był świetny, ale byłby jeszcze lepszy, gdyby nie lało. Skasowałem hamulce i nie cisnąłem z górki tak szybko, jak bym chciał. Dwa dni później powrót po tej samej trasie poszedł mi godzinę szybciej. W czasie tego weekendu spędziłem 8h w siodełku z różną intensywnością.
Był też spacer po górach z moją klasą, ale to bardziej rozrywka. To spotkanie wyglądało jak prawdziwy wehikuł czasu. Jeśli ktoś o sobie mówił, to szybko i z obowiązku, a potem od razu zachowywał się jakbyśmy byli nastolatkami i dyskutowali o abstrakcyjnych sprawach. Żadnych pozerów, lanserek, zarozumialców. Miałem dużo szczęścia, że trafiłem kiedyś do tej klasy.
Na wyborach pierwszy raz zagłosowałem „za” a nie „przeciw”. Od dawna zmagałem się z tym i wciąż wygrywał lęk. Trochę jak lęk wysokości, rozumowo można sobie wiele powiedzieć, a ostatecznie i tak trzęsiesz portkami.
To było tak.
Najprościej było z reformą emerytalną, wystarczyły dwa dłuższe wybiegania, by wymyślić system emerytalny, który udźwignie katastrofę demograficzną. Potem polityka społeczna, miałem trochę pomysłów, ale nie wszystkie mi się podobały. Obronność oparłem na kilku nowych doświadczeniach i wystarczyło może 5-6h biegu, żeby wyrobić sobie zdanie. Jak powinna wyglądać polityka fiskalna to właściwie wypracowałem jeszcze w 2018r więc nie liczę teraz wybiegania, bo już wcześniej setki km przy tych sprawach przebiegłem. Polityka zagraniczna wymagała ode mnie lekkiego złamania kręgosłupa moralnego, ale że państwa nie kierują się moralnością, tylko interesami... Na odtrutkę przeczytałem „Księcia” Machiavellego. Edukacja zajęła mi trzy treningi i projekty mam w pewnym zawieszeniu, powiedzmy, że ustaliłem kierunek zmian, ale jeszcze nie mam celu. Jeszcze ubezpieczenia zdrowotne mi zostały. Mam obiecujące pomysły, ale niesprecyzowane, a już trochę okrążeń na dnie przełęczy na tym mi na tym zeszło.
Mając te pomysły, mogłem dokonać wyboru pozytywnego, dopasowując programy partii do mojej wizji.
Proste?
Wcale nie!
Ale satysfakcja wielka.
Wszystkiego dobrego z okazji Święta Niepodległości!
PS: Doktor Enbrel dał mi zadanie domowe, mam napisać rozprawkę pt: „Do czego potrzebne jest mi ZZSK?”. Postanowiłem poważnie podejść do tematu i następny wpis będzie o tym...
… i o bieganiu, oczywiście.