Początkujący
: 18 lip 2012, 01:24
Cześć.
Jestem Piotr, mam 25 lat, wzrostu 181 cm, wagi 75 kg, brązowe oczka (2) i kudły na łbie i brodzie
. Obecnie przesiaduję w Krakowie. Napiszę taką moją krótką historyjkę jak zacząłem uprawiać ten fajny sport. Historyjka trochę podkoloryzowana, ale zapewniam, że, a propo samego biegania wszystko prawdziwe
.
Kilka dni temu koleżanka/współlokatorka zapytała mnie, czy bym nie pobiegał sobie z nią w nocy, bo ona sama się boi, a bardzo chce spalić kilka kilogramów. Kurcze. Ja-informatyk, wiecznie przy kompie, a mam marnować czas na bieganie? Przecież już dziś biegałem... w Path of Exile (taka gierka online). Próbowałem się bronić, że nie..., że nie mogę...., że zrzuci więcej kilogramów, jesli będzie sama biegała i ktoś zacznie ją gonić, a we dwójkę szanse na to są mniejsze. Niech wyrzuci telewizor za okno, to odrazu zniknie z 10 kilo. Kusiło mnie także użyć argumentu o zmyciu makijażu, ale wolałem nie ryzykować. Koleżanka zaczęła wyć, nudzić, prosić, grozić. Szykowała się do gryzienia, więc zgodziłem się dla świętego spokoju. Przebrałem się, wyszedłem z nią na to niedobre/zimne powietrze i...
...Około 1.3km / 20 minut dalej...
Umieram. Płuca wyplute. Bracia mroczkowie przed oczami. Koordynacja ruchowa jak po Ekskluzywnym winie - Zemsta Teściowej. Słowem Tragedia przez duże T. No nic. Jakoś się dowlokłem do mieszkania (prawie, że na kolanach) i myślałem, że mam spokój. Jakim ja byłem głupcem mając tak daremne nadzieje.
Drugi dzień, a właściwie to noc, bo za oknem ciemno, a zaćmienia nie przewidziano.
- Piotrek!
Poderwałem się z przed kompa tak szybko jakby sam generał zawitał na obchody jednostki wojskowej.
- Przysięgam. Mówiła, że ma 18 lat, nie mogłem tego sprawdzić.
- Nie o to chodzi. Idziemy na "dżoging".
- Eeee. Przecież byliśmy wczoraj.
- No. I dziś też.
Jasny gwint. No dobra. Szkoda się kłócić, bo to bezcelowe. Poszliśmy. Tym razem było lepiej. Dużo lepiej. Płuca na swoim miejscu, bliźniaczy bohaterowie M jak Miłość nie pojawili się przed oczami, ale, mimo to zadyszkę miałem straszną jak Buka o 19.00 w Muminkach. Kilka dni później koleżanka znowu mnie wyciągnęła, ale tym razem nie narzekałem nic, a nic. 4 km przebiegnięte. WOW jestem w szoku i podziwie do samego siebie.
Przyznam, że zaczęło mi się to podobać. Kolejną wyprawę ja sam zorganizowałem sobie, ale tym razem bez koleżanki (nie było jej). Przebiegłem około 5 km w 40 minut i nawet miałem siłe na jeszcze z 1-2, ale wolałem nie ryzykować. Szkoda by było, żebym nagle padł na środku chodnika, a potem obudził się bez nerki, spodni i w parku wolskim dodatkowo.
Dzisiaj za to przeszedłem samego siebie. Przebiegłem 10 km w około półtora godziny. Zdaję sobie sprawę, że to bardzo długi czas, jak na taką odległość, ale pamiętajcie, że jestem początkujący, a dodatkowo organizm organizmowi nierówny. Starałem się utrzymywać takie tempo, żebym:
- Nie szedł
- Nie tracił od razu tchu
- Był dużo szybszy od wymijanych przechodniów.
Normalnie zasuwałem tak, że mnie na zakrętach zanosiło. Drift taki, że sam Van Diesel by się tego nie powstydził.
Najlepsze w tym wszystkim jest to, że koleżance już się znudził ten sport i szuka innego :D
Ja jednak pozostanę przy tym.
Aha i jeszcze taki mały... Pe-eS, czy tam Pi-eS.
P.S. Nieważne, że na tych 10 km miałem okropny czas i nieważne, że po tym nie mam siły, żeby się podnieść od kompa. Jestem z siebie dumny, że przezwyciężyłem lenistwo (z wielką pomocą współlokatorki rzecz jasna). Wierzę, że z czasem moje czasy będą krótsze, odległości dłuższe, a prędkości marszu/biegu większe. Muszę tylko systematycznie praktykować i nie odpuszczać. I nie odpuszczę. Nie mam zamiaru. To moje nowe uzależnienie. Przynajmniej jedno zdrowe.
To taka moja historia. Dzięki za przeczytanie
Jestem Piotr, mam 25 lat, wzrostu 181 cm, wagi 75 kg, brązowe oczka (2) i kudły na łbie i brodzie


Kilka dni temu koleżanka/współlokatorka zapytała mnie, czy bym nie pobiegał sobie z nią w nocy, bo ona sama się boi, a bardzo chce spalić kilka kilogramów. Kurcze. Ja-informatyk, wiecznie przy kompie, a mam marnować czas na bieganie? Przecież już dziś biegałem... w Path of Exile (taka gierka online). Próbowałem się bronić, że nie..., że nie mogę...., że zrzuci więcej kilogramów, jesli będzie sama biegała i ktoś zacznie ją gonić, a we dwójkę szanse na to są mniejsze. Niech wyrzuci telewizor za okno, to odrazu zniknie z 10 kilo. Kusiło mnie także użyć argumentu o zmyciu makijażu, ale wolałem nie ryzykować. Koleżanka zaczęła wyć, nudzić, prosić, grozić. Szykowała się do gryzienia, więc zgodziłem się dla świętego spokoju. Przebrałem się, wyszedłem z nią na to niedobre/zimne powietrze i...
...Około 1.3km / 20 minut dalej...
Umieram. Płuca wyplute. Bracia mroczkowie przed oczami. Koordynacja ruchowa jak po Ekskluzywnym winie - Zemsta Teściowej. Słowem Tragedia przez duże T. No nic. Jakoś się dowlokłem do mieszkania (prawie, że na kolanach) i myślałem, że mam spokój. Jakim ja byłem głupcem mając tak daremne nadzieje.
Drugi dzień, a właściwie to noc, bo za oknem ciemno, a zaćmienia nie przewidziano.
- Piotrek!
Poderwałem się z przed kompa tak szybko jakby sam generał zawitał na obchody jednostki wojskowej.
- Przysięgam. Mówiła, że ma 18 lat, nie mogłem tego sprawdzić.
- Nie o to chodzi. Idziemy na "dżoging".
- Eeee. Przecież byliśmy wczoraj.
- No. I dziś też.
Jasny gwint. No dobra. Szkoda się kłócić, bo to bezcelowe. Poszliśmy. Tym razem było lepiej. Dużo lepiej. Płuca na swoim miejscu, bliźniaczy bohaterowie M jak Miłość nie pojawili się przed oczami, ale, mimo to zadyszkę miałem straszną jak Buka o 19.00 w Muminkach. Kilka dni później koleżanka znowu mnie wyciągnęła, ale tym razem nie narzekałem nic, a nic. 4 km przebiegnięte. WOW jestem w szoku i podziwie do samego siebie.
Przyznam, że zaczęło mi się to podobać. Kolejną wyprawę ja sam zorganizowałem sobie, ale tym razem bez koleżanki (nie było jej). Przebiegłem około 5 km w 40 minut i nawet miałem siłe na jeszcze z 1-2, ale wolałem nie ryzykować. Szkoda by było, żebym nagle padł na środku chodnika, a potem obudził się bez nerki, spodni i w parku wolskim dodatkowo.
Dzisiaj za to przeszedłem samego siebie. Przebiegłem 10 km w około półtora godziny. Zdaję sobie sprawę, że to bardzo długi czas, jak na taką odległość, ale pamiętajcie, że jestem początkujący, a dodatkowo organizm organizmowi nierówny. Starałem się utrzymywać takie tempo, żebym:
- Nie szedł
- Nie tracił od razu tchu
- Był dużo szybszy od wymijanych przechodniów.
Normalnie zasuwałem tak, że mnie na zakrętach zanosiło. Drift taki, że sam Van Diesel by się tego nie powstydził.
Najlepsze w tym wszystkim jest to, że koleżance już się znudził ten sport i szuka innego :D
Ja jednak pozostanę przy tym.
Aha i jeszcze taki mały... Pe-eS, czy tam Pi-eS.
P.S. Nieważne, że na tych 10 km miałem okropny czas i nieważne, że po tym nie mam siły, żeby się podnieść od kompa. Jestem z siebie dumny, że przezwyciężyłem lenistwo (z wielką pomocą współlokatorki rzecz jasna). Wierzę, że z czasem moje czasy będą krótsze, odległości dłuższe, a prędkości marszu/biegu większe. Muszę tylko systematycznie praktykować i nie odpuszczać. I nie odpuszczę. Nie mam zamiaru. To moje nowe uzależnienie. Przynajmniej jedno zdrowe.
To taka moja historia. Dzięki za przeczytanie
