Widzę, że się fajnie towarzystwo rozbiegało i rozjeździło

.
A u mnie Wielka S(s)obota (nie tylko z chrześcijańskiego punktu widzenia). Otóż po Żywcu na dziś wyznaczyłem sobie kolejny „ostateczny” sprawdzian. Miało to być min. 20 km, opcjonalnie 25 km. I powiem Wam, że się udało, na szczęście nie było efektu „odcięcia paliwa”. Uf.... Co prawda jestem zmęczony, coś mnie boli lewe śródstopie, a do 25 km zabrakło mi 70m (z tego co w domu policzyłem). Generalnie odsunęło to ode mnie definitywne skreślenie Silesia Marathonu (tli się nadzieja), mimo, że nie wyobrażam sobie jak miałbym jeszcze dziś dobiegać te 17,265 km... Po drodze przegryzałem banana i trochę rodzynek i se popijałem zwykłą H2O. Za to miałem wygody dzięki synowi (dziękuję Jerek), który mi towarzyszył na rowerze i to wszystko za mną taszczył. Co do „wyniku” to zrobiłem 24,93km w 2:44:37 = 6:36/km, więc jak już coś, to chyba se odpuszczę grupę na 4:30. Byłem już 500m od domu, ale zabrakłoby mi wtedy ~0,6km do tych 25 i pomimo wielkiej pokusy pobiegłem na tą pętlę

. Jakieś 20' przed końcem zaczęły mnie mocno boleć łydki, tętno skoczyło, miałem ochotę zatrzymać się. Nie wiem czy to była ściana (to zależy bardziej od dystansu czy czasu?) czy może tylko murek, a może nic nie było, tylko moja ułomność, ale przewalczyłem to i po kilku min było lepiej. Akurat poprawiło się, gdy dobiegłem do 0,5km podbiegu, który udało się pokonać

.
Jakubie faktycznie za ciepło. Zaczynałem było 19*C i biegłem pod słońce, a że zapomniałem frotkę na łapę wsadzić to mi się po pysku lało. Jak na złość 2. połowa była pod wiatr, a wiało dość mocno.
Dobra. To tyle, lecę z dzieciakami oglądać Shreka, a Wam i Waszym rodzinom życzę dużo radości i pogody ducha na nadchodzące Święta Wielkiej Nocy.