chociaż dzisiaj miałam wolne w robocie, bo w nocy biegłam, nie dałam rady się wygrzebać na BBL.
a to przecież dzięki WAM w ogóle zaczęłam biegać. na pierwszych zajęciach, na których byłam - 27 kwietnia - zaimponowaliście mi tak, że postanowiłam nie odpuścić i biegać. jak niektórzy z Was biegli Bieg Europejski - zazdrościłam i zastanawiałam, kiedy mi się uda wystartować na dyszkę. A trenerka Asia powiedziała mi wtedy: "jest jeszcze czas, żeby się przygotować i przebiec Bieg Świętojański". To nie ja - odpowiedziałam, ale...
wrzucam tu moją relację z Biegu Świętojańskiego, którą napisałam na moim FB. Muszę się Wam pochwalić moim debiutem, bo jestem z siebie bardzo dumna.
Byłam tak zestresowana, że moje tętno spoczynkowe, które normalnie kręci się gdzieś wokół 70, rwało do setki. Czy to normalne, pytam bardziej doświadczonych kolegów. Normalne. Uff... bo już miałam w planie kardiologa.
Przyjechaliśmy wcześniej, tuż po 22. Trochę trwało, zanim udało nam się zaparkować, i już o 22.30 miałam w dłoniach pakiet startowy. Kiedy trzy tygodnie temu zgłaszałam się do biegu podałam rozmiar koszulki XL, kto mógł przewidzieć, że dzisiaj koszulka pamiątkowa w tym rozmiarze będzie worem? Numer startowy trafił mi się przyjemny 3700. Hmm... pomyślałam, fajnie by było dobiec na takiej pozycji. Ale, chociaż do biegu zgłosiło się 5000 osób, nie miałam złudzeń, że dobrze będzie jeśli to nie za mną będzie jechał samochód organizatora.
Założyłam sobie, że nie mogę pobiec gorzej niż w godzinę i 10 minut. Trochę już znam swoje możliwości, uczciwie trenowałam, temperatura sprzyja, a i atmosfera zawodów też odejmuje po sekundzie z każdego kilometra. Ale głównym założeniem, bezwzględnym było - przebiec całość. Nie zatrzymać się ani razu, ani kroku nie zrobić marszem. Tuż przed startem robiło się coraz goręcej. ponad 4,5-tysięczny tłum (4566 osób ostatecznie stawiło się na starcie) jest niezłym kaloryferem.
O godz. 23:59 potężny wystrzał z działa ORP Błyskawica rozpoczął wyścig. Poszczególne strefy czasowe zbliżały się do startu w towarzystwie nieśmiertelnej piosenki "Eye of the tiger". Jak dotąd nie miałam do niej żadnego stosunku, ot była sobie piosenka. Ale w tym konkretnym momencie była, jak zastrzyk EPO. To niesamowite, ale skutecznie uśpiła moją lewą półkulę.
Pierwsze pięć kilometrów biegłam spokojnie, ale miałam zamiar zrobić sobie małą zaliczkę czasową na kilometr 7 i 8, które w dużej części były podbiegiem ulicą Świętojańską. Ostrzegali przed nim biegacze na forach i w rozmowach. Wygląda niby niepozornie, kąt nie jest wielki, ale jest rozciągnięty, długi na dobrze ponad kilometr. Zakładałam, że jeśli dopadnie mnie kryzys i będę musiała przejść do marszu, to właśnie tam, dlatego wcześniej musiałam sobie na to poodkładać trochę sekund.
Tablicę kończącą piąty kilometr przebiegłam w czasie 34:24, dużo, ale nadal było to tempo na wynik mieszczący się w godzinie i 10 minutach. Nie było jednak mowy o tym, żeby zwolnić na podbiegu. Poza tym, orkiestra dęta na początku szóstego km tak dodała adrenaliny, że przez moment poczułam się, jakbym właśnie startowała, a nie miała za sobą już połowę dystansu. Z każdym kolejnym krokiem byłam już zdecydowanie bliżej mety. Nie opłacało się zawracać

Ale kiedy mijałam tablicę 6km tuż przy Skwerze Kościuszki, tak, że do mety w linii prostej było może z 300 metrów pokusa była, żeby polecieć na szagę

Tym bardziej, że mój zegarek pokazywał równo 42 minuty biegu, czyli - jak się później okazało - najlepsi byli na mecie od prawie 14 minut.
6,5 kilometra i zaczął się podbieg, którego tak się bałam. I tu muszę uczciwie powiedzieć, że opłaciło się poświęcić ostatnie dwa tygodnie na wdrapywanie się na nasze straszyńskie górki. Owszem, odezwało się stłuczone kilka lat temu kolano, ale pokonałam Świętojańską, chociaż od połowy podbiegu pulsometr pikał nieubłaganie, że jestem powyżej ustalonego zakresu i za chwilę będę bardzo zmęczona. Tutaj jednak przyszli z pomocą kibice. Ustawieni wzdłuż Świętojańskiej wyciągali ręce i przybijali piątki. Kolejny zastrzyk motywacji i znowu udało się rozprawić z lewą półkulą, która już, już chciała się zacząć rządzić.
Tablica 8 km i z górki. Pulsometr pika, jak szalony, ale to jest ten moment, kiedy już wiem, że nikt i nic mi nie odbierze mojej pierwszej "dychy". Ostatnie 2 km. Początek - piękny zbieg, można nadrobić kilka sekund straconych na podbiegu. Tuż przed tablicą 9 km mały kryzys, ale widzę, że coraz więcej osób idzie. I tak, jak przez cały bieg wydawało mi się, że wszyscy, dokładnie wszyscy już mnie minęli, tak teraz ja zaczęłam mijać kolejne osoby. A do tego morze wysyłało w moją stronę delikatne podmuchy rześkiego powietrza.
Ostatni kilometr płaski. Zegarek pokazuje godzinę, 3 minuty i kilka sekund. Mogę to zrobić - zejść poniżej 1:10:00. Lecę. Pulsometr pika, ale czuję, że mam siłę, bezwzględnie mogę biec szybko. I już widzę bramę mety. Mogę szybciej. Ostatnią prostą zrobiłam wręcz sprintem. Nie mogłam sobie odmówić podniesienia rąk w geście triumfu. To było, jak zdobycie medalu na Olimpiadzie.
Miałam dużo szczęścia, bo wg. mnie sam bieg, warunki atmosferyczne i nawet sam fakt, że bieg odbywał się w nocy, sprawiło, że był to debiut idealny. Czas netto: 1:08:47

Miejsce OPEN: 4074, wśród Kobiet: 1017, w mojej kat. wiekowej: 346. Muzyka do biegu: najpiękniejsza - szum kroków tysięcy biegaczy
