Zawody.
Skromne, małe ale z pomiarem czasu. Trasa bez homologacji, wg. Organizatorów 10,4 km. Uczestników aż 49
Nastrój przed zawodami taki średni. Jeszcze przed wyjazdem mówię do żony, że chętniej bym poszedł na drzemkę niż na te biegi. No ale jakoś się zebrałem.
Założenie miałem proste: narzucić tempo 4:30 i postarać się jak najdłużej je utrzymać. Ustawiłem elektronicznego zająca na 4:30 i heja.
Start. Pierwszy km. dosyć szybko. Dopiero po czasie zacząłem zwalniać bo zegarek pokazywał za szybkie tempo. Jak będzie za szybko, to szybko spuchnę.
Drugi już tempo w normie, zając pokazuje ok 13sek. na plusie.
Następne trzy weszły równiutko po 4:30.
OK 20m z przodu jakaś dziewczyna która wcześniej musiała być bardziej z przodu. Myślę: osłabła, to pewnie ja dogonić.
Na szóstym zaczęło się już robić ciężko. Rezerwa na zającu zaczęła trochę spadać. Kobitka jak była tak nadal jest z przodu.
7km. już bardzo ciężko i coraz wolniej. Rezerwa stopniała prawie do zera, ale jeszcze nie jest w minusie. Biegnę dalej.
8 km. Tutaj już zaczęła się prawdziwa walka. Na zegarku ustawiony Zając, więc nie widzę ile km i ile czasu, a nie chciało mi się przełączać na okno z czasem. Ale do końca musi być już blisko. Tutaj zaczęła się chyba praca głową, bo z nóg to nie było już co wycisnąć. Kobitka z przodu była dobrą motywacją, bo jak ona daje rade to ja przecież nie odpuszczę. Tym bardziej że zacząłem się powolutku do niej zbliżać.
Dziwny kilometr. Z samej głowy wycisnąłem 4:23. Ale sił już brak. Chwilami kołaczą się myśli o rezygnacji.
9km. Strasznie dysze, spuchłem już, ale biegnę. Moje myśli:
- jeszcze ten zakręt i kawałek prostej do mety.
- K... a, to jeszcze dalej, to musi za następnym zakrętem być.
Jakoś dogoniłem kobitkę z przodu, też strasznie spuchła, ale daje radę. Mówię do niej ze juz blisko.
Ktoś gdzieś krzyczy że jeszcze 600m. a ja totalnie bez sił. Na dodatek kolka mnie łapie. Zaczynam już wyzywać :
- je......ne 400 metrów, k.....a za karę je dołożyli.
Zaczynam zostawać z tyłu, koleżanka mnie motywuje, ale nie ma szans na przyspieszenie. Biegnę coraz wolniej. Widać już ludzi przy mecie, ale to jeszcze spory kawałek (jak na mój stan). To już była prawdziwa walka. Sił nie ma, w boku kłuje jak diabli, ale meta blisko, to nie czas na rezygnację. To było najdłuższe 400m w moim życiu. W końcu udało się jakoś doczołgać do mety.
Czas: 46:28.
Miejsce open : 15
Wg. zegarka, dycha pękła w 44:46.
Może to nie jest oficjalna życiówka, ale dla mnie wystarczy.
Po wszystkim Zastanawiają mnie dwie rzeczy:
1. Czy ja czasami nie jestem za stary na takie katowanie się?
2. Na jaki Ch..... ja w ogóle się tak katuje? Po co?
Nie znam dokładnie odpowiedzi na te pytania, ale takie wykraczanie poza granice swojej wytrzymałości to naprawdę duża sztuka.
Pewnie wielu z Was powie, że to żaden wyczyn, że 45 to nic wielkiego. Uwierzcie mi, że dla kogoś, kto jeszcze nie jest gotowy na te 45 to jest coś wielkiego.
