Robbur - ponowna nauka biegania

Moderator: infernal

Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

19-09-2012 - środa
Był rower. Świetna pogoda, trochę się pościgałem z zachodzącym słońcem.
34,7 km, 1h05'30''.
Może nie jest to dystans imponujący (czas tym bardziej) ale traktuje na razie rowerowanie jak początki biegania. Czuję się tak jak wtedy, gdy z mozołem walczyłem o to, żeby cięgiem przebiec 5 km.
Szkoda tylko, że zaczęło mnie naparzać gardło. To chyba jakaś wrześniowa tradycja - rok temu o tej porze infekcja gardła zmusiła mnie do rezygnacji z dawno planowanego i opłaconego półmaratonu.
New Balance but biegowy
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

25-10-2012 - czwartek
Jakichś rewolucji w moim stanie zdrowia nie ma. Jestem po wizycie u specjalisty ortopedy, do którego skierował mnie inny ortopeda. Okazało się, niestety, że sprawy stóp nie są mocną stroną placówki do której się zapisałem (Grudziądz), więc dostałem kolejną poradą aby sobie poszukać specjalisty od stóp. Brzmi to coraz bardziej absurdalnie, ale powoli zaczynam się łapać w naszej służbie zdrowia.
Ogólnie jednak z wizyty jestem zadowolony, bo był to jak do tej pory pierwszy ortopeda, który kazał mi na boso stawać w różnych pozycjach i wreszcie konkretnie określił co mnie boli. Sam co prawda do tego doszedłem na podstawie wywiadu internetowego i składając szczątki informacji od pozostałych ortopedów.
Mam stopę płaską koślawą. To poza tymi dodatkowymi kostkami.
Z tym płaskostopiem to bym się jakoś uporał gdyby nie te cholerne kostki przebiegające w miejscu gdzie idą ścięgna. Tak to niestety jest, że ćwicząc mięśnie stabilizujące stopę podrażniam kostkami te ścięgna.
Na szczęście skierował mnie na fizykoterapię - problemu nie rozwiąże ale nieco złagodzi objawy.
Jak na razie jestem po siedmiu z dziesięciu sesjach: krioterapia+laser+magnetoterapia (oczywiście prywatnych bo na refundowane musiałbym czekać do marca - zresztą na wszelki wypadek i na te się zapisałem) i pewną poprawę czuję. Mogę już jako tako bezboleśnie chodzić po płaskim na odcinkach około kilometrowych. O bieganiu na razie nie myślę, ograniczyłem się chwilowo do walki o bezbolesne chodzenie.
Z roweru zrezygnowałem na czas terapii, żeby dać stopie całkowicie odpocząć, natomiast w basenie nadal się pluskam.

Przypomniał mi się dowcip:

Niedźwiedź dostał powołanie do wojska. Rozpacz. W lesie impreza pożegnalna. Po kilku głębszych wilk coś tam zaczął przebąkiwać o tym, że słyszał, że podobno bez jajeczek zwierząt do woja nie biorą. Alkohol i rozpacz zrobiły swoje. Po kilkunastu wypitych flaszkach, na alkocholowym zamroczeniu, misiak doszedł do wniosku, że cenii wolność bardziej od jąderek i zgodził się aby wilk jednym sprawnym kłapnięciem pozbawił go genitalii.
Następnego dnia, wieczorem, zwierzęta znalazły powieszonego na gałęzi niedźwiedzia. Do futra miał przypięty list pożegnalny "Odroczyli mnie za płaskostopie...".
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Raport ze stanu zdrowia
Wiem na czym stoję. Dosłownie i w przenośni. Przed świętami doczekałem się wizyty u kolejnego ortopedy. Podobno jeden z lepszych w naszym kraju specjalista od stóp. Nie urazów, tylko wad wrodzonych - głównie leczy dzieciaki, u których można coś jeszcze naprawić, ale i takimi piernikami jak ja również się zajmuje. Dwa miesiące czekania na prywatną wizytę - znaczy się: ma wzięcie.
Ortopeda jest niezły - wypatrzył na rentgenie jeszcze jedną wadę prawej stopy - coś nie tak z trzeszczkami, czyli takimi kosteczkami pod paluchem, które stanowią coś w rodzaju amortyzatora. Nawet sobie to obejrzałem na plastikowym modelu stopy. Trzeszczka - bardzo fajne słowo. Wypowiadając je można sprawdzić swój stan trzeźwości. Jak się nie da poprawnie wypowiedzieć, to znaczy, że jesteśmy już tak nawaleni, że jeden kieliszek więcej nie zaszkodzi.
Podsumowanie wizyty:
1. Po pierwsze wkładki ortopedyczne.
2. Po drugie operacja. Przemodelowanie prawej kostki dodatkowej z przełożeniem ścięgna. Termin zostanie określony na początku lutego - muszę do tego czasu połazić we wkładkach i porobić kilka badań. Operacja oczywiście prywatnie, ponieważ termin refundowany to coś koło roku 2015. Na szczęści koszt operacji do przyjęcia - cena średniej klasy roweru szosowego (Tiagra).
3. Perspektywy: wkładki powinny pomóc z chodzeniem, po operacji jest szansa na bieganie (z wkładkami). Musiałem obiecać, że jak pokonam maraton to prześlę zdjęcie z dedykacją ortopedzie.

Raport z aktywności fizycznej
1. Rowerowanie leży - brak warunków i czasu.
2. W basenie spora przerwa związana z chorobą. Ta jednak chyba minęła więc czas wrócić do moczenia dupy.
3. Pożyczyłem orbitreka. Całkiem fajna sprawa.

Ogólnie - czuję, że mam nową motywację, chociaż staram się nie przesadzić z optymizmem. Szansa na truchtanie na wiosnę jest. W planach na resztę zimy basen + orbi + być może jakiś trenażer kolarski. Trzeba zgubić kilka kilogramów, które się niepostrzeżenie przypętały.

Na razie nadrabiam czytanie blogów ;)
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

24-04-2013 - środa

Kontynuję mój niebiegowy blog biegowy, bo nastąpił wreszcie punkt zwrotny. Jestem unieruchomiony całkowicie. Prawa gira aktualnie znajduje się w gipsie unieruchamiającym stopę. Ruchowo jestem nieruchomy ;) Uczę się chodzić o kulach i muszę przyznać, że to całkiem spore wyzwanie.
W poniedziałek zostałem pochlastany nożem, obity młotkiem i przecinakiem (ciekawe czy na akademii medycznej są obowiązkowe praktyki na budowie) no i przełożono mi ścięgno piszczelowe tylne w inne miejsce, podobno prawidłowe. W wyniku prac montażowo budowlanych straciłem na wadze kilka deko - tyle ile ważył odłupany kawałek kostki (bo trochę jej jednak zostało). Spadek wagi jest dla mnie ostatnio bardzo istotny akurat ...
Na razie planów biegowych nie snuję, bo wiem, że zabieg rozwiązał (mam taką nadzieję) tylko jeden z kilku problemów związanych z moimi porypanymi stopami. Nadal pozostaje mi płaskostopie i kilka innych drobiazgów, ale z tym to już muszę się oswoić. Najważniejsze, żeby chodzenie nie sprawiało problemów a potem się obaczy...
Na razie w planach - 6 tygodni w gipsie, potem jakaś rehabilitacja, i może będę normalnie chodził. O bieganiu boję się w ogóle marzyć.
Odezwę się za kilka tygodni jak będę miał cokolwiek do powiedzenia - bo przecież nie będę prowadził bloga o tym jak mnie ta gipsowa skarpeta wk..wia.
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

02-08-2013
Tym razem, zamieszczam kolejny wpis o stanie zdrowia w blogu. Jest to dość wyjątkowe, bo tak odwykłem od blogowania, że ostatnie wpisy umieściłem w komentarzach. Trochę szkoda, bo zabrakło ciągłości w samym blogu i jak już przebiegnę kiedyś tego maratona to nie będę miał pełnego obrazu, jak do tego doszło. A że wydarzenie takie jest możliwe najwcześniej w wieku alzhaimerowym... zapiski blogowe mogą się wówczas przydać.
Jestem po wizycie kontrolnej u ortopedy. Dość szczegółowe badanie USG wykazało, że generalnie jest dobrze, a ma być jeszcze dobrzej. Ścięgno ma ciągłość, jest dość sztywne, nie odczepiło się itd. Szanse na to, że nie będę musiał skręcać stopy śrubami (a taka perspektywa czekała na mnie w przypadku gdyby ścięgno było zbyt uszkodzone aby ponownie przejąć swoją rolę) są bardzo realne.
Moje chodzenie poprawia się wyraźnie chociaż powoli. Jest to raczej postęp z gatunku: z "miesiąca na miesiąc" niż z "dnia na dzień". Mogę już bez większego strachu sobię godzinkę pospacerować po w miarę płaskim terenie. Myślę że w najbliższym czasie wybiorę się na spacer do lasu w którym nie byłem z 1,5 roku, z uwagi na brak jakiejkolwiek pracy giry w terenie pofałdowanym. Na razie noga pobolewa po dłuższym spacerowaniu i to niekoniecznie w miejscu operacji. Wręcz po drugiej stronie stopy. Przełożenie ścięgna wymusza niecą inną mechanikę ruchu stopy (zbliżoną do prawidłowej) i noga musi się uczyć tego od nowa.
Oczywiście nie biegam. Ale za to jakieś 5 - 6 razy w tygodniu spędzam godzinkę na orbim, wioślarzu albo na szosówce. Szczególnie to ostatnie daje niesamowitą frajdę i zmęczenie porównywalne z godziną biegu. Szkoda tylko, że ostatnio zaczęły mnie dobiegać jakieś trzaski z okolic suportu przy prawie każdym depnięciu na pedał. Czyli w sumie non stop, bo deptam na pedały niemal bez przerwy. Jeden albo dwa dni w tygodniu mi odpadają ponieważ poświęcam je na alkoholizację głównie w formie browarnej. Takie mam podejrzane towarzystwo, że trudno z tego zrezygnować. Niespecjalnie zresztą ubolewam z tego powodu.
Następną wizytę kontrolną mam mieć na początku listopada i do tego czasu na pewno nie zrobię ani jednego kroku biegowego. Takie zalecenie ortopedy.
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

06-08-2013

W ostatnim wpisie cieszyłem się, że mogę już około godzinki spacerować po łagodnych nawierzchniach. Zapomniałem dodać, że jest to wykonalne tylko w butach zaopatrzonych we wkładki ortopedyczne. To znaczy wtedy, podczas ostatniego wpisu, jeszcze tego nie wiedziałem. Uświadomiła mi to dopiero wtorkowa przygoda rowerowa.
Od rana miałem zamiar bujnąć się kawałek rowerkiem, liczyłem na to, że zajmie mi to może z 1,5 godzinki, bo na tyle oceniam aktualnie wytrzymałość dupska, mięśni i pompki. Niestety dzień się przeciągnął, z uwagi na pilnowanie, pewnej małej strzygi (tak na marginesie - ma ktoś namiar na niedrogiego wiedźmina?). Tak więc zad na rower zasadziłem dobrze po 20stej. Czyli czekała mnie maksymalnie godzina pedałowania w formie wyścigu z zachodzącym słońcem.
Sprawdziłem oświetlenie, wystartowałem garminka i myk na szosę. Ledwie zdążyłem poczuć wiater we włosach i posilić się kilkoma złapanymi otwartą jadaczką muchami, gdy poczułem jak coś mi dupą rzuca na boki. Wogóle to rower od samego początku jechał jakby wolniej, z trudem przekraczałem 30 km/h, a pod koniec to nawet nie mogłem dobić do tej wartości mimo dość mocnego tempa pedałowania.
Rzut oka pod tylne koło i sprawa się wyjaśniła - dętka w formie flaka. Teraz to wydaje się takie oczywiste, ale to moja pierwsza pana na szosówce i od niepamiętnych czasów pierwsza na rowerze w ogóle, więc zorientowałem się dość późno. Panę musiałem złapać już przy chałupie - coś mnie podkusiło, żeby stukilkumetrowy dojazd do szosy po drodze szutrowej pokonać rowerem zamiast piechotą. Szutrówka obfituje w małe ostre kamyki, które dla praktycznie pozbawionej bieżnika opony szostówki stanowią, jak się okazało spore zagrożenie.
Dokulałem się więc do zatoczki przystanku PKS, który szczęśliwym zrządzeniem losu zlokalizowny był w pobliżu i kontrola opony. No flak i tyle. Chociaż uszkodzenia opony nie widać. Na szczęści miałem ze sobą zapasową dentkę więc szybciutko - koło z roweru myk. Łyżki do opon w łapę i ... zacząłem kombinować. Na szczęśćie przeszedłem już podobną operację przy wymianie ogumienia na początku sezonu, więc coś tam kumałem jak się do tego zabrać. Gdybym nie miał okazji robić tego przedtem w spokoju, na dodatek przy pomocy materiałów edukacyjnych z youtuba, to pewnie w życiu bym nie wymienił tej dętki. No ale po jakichś 10 mimutach zabrałem się za pompowanie nowo założonego koła. Tak se pompuje, pompuje, pompuje ... powietrza w oponie przybywa i ... jednocześnie ubywa. Co za cholera - myślę sobie? Zintensyfikowałem więc częstotliwość i amplitudę ruchu łapy na uchwycie pompki. Rezultat ten sam. Niby przybywa, ale jak chce tylko skontrolować twardkość opony paluchem - zaczyna nagle ona nagle mięknąć. Prawdopodobnie przebiłem jakimś cudem nową dętkę podczas zakładania - fakt trochę zbyt siłowo naciągałem krawęć opony. No dobra nie. Nie rozpaczałem bo miałem w zasobniku jeszcze takie magiczne łatki samowulkanizujące. Co prawda już się robiło ciemno, ale optymizm mnie nie opuszczał bo już kiedyś, jakieś dwadzieścia lat temu, kleiłem dętkę w trasie i było wszystko ok. Wziąłem więc się zabrałem za tę pierwszą dętkę na której zlokalizowałem bez problemu otworek. Szybko i trochę w nerwach. Drugi raz sćiągnąłem oponę wymieniłem dętkę. Tym razem oczyściłem jeszcze paluchem felgę i oponę od wewnątrz jakby jakiś zator miał się gdzieś tam ukryć.
Ponowne pompowanko. Cholera - jeszcze gorzej niż poprzednio. Pewnie niedokładnie przykleiłem łatkę, albo chciałem zbyt szybko się z tym uporać. Zacząłem więc kleić tę drugą dętkę już wolno i w spokojnie. Z tym spokojem to może niezupełnie prawda ale za to na pewno powoli. Cimno już się zaczęło robić jak po raz kolejny wymieniłem dętkę i założyłem koło.
Zacząłem pompować - alleluja i do przodu. Powietrza zaczęło przybywać w oponie w oczach, guma zaczęła robić się twarda. Myk ściągam pompkę z wentyla ... i tu niespodzianka. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu ułamałem taki mały cypek od wentyla. Powietrze z opony wróciło do atmosfery ...
Próbuję pompować bez tego cypka - nic z tego - nic nie trzyma powietrza w środku.
Spojrzałem na licznik - na szczęście zdążyłem ujechać tylko 2,5 km. Czyli tyle co nic. Dla zdrowego człowieka. Tu może zacząć się fragment niezrozumiały dla kogoś czytającego te słowa. Przeraziłem się tej odległości. Nie pomyliłem się w zapisie - dobrze postawiłem przecinek - chodzi mi o dwa i pół kilometra nie o dwadzieścia pięć. Wiem, że ciężko moje przerażenie zrozumieć biegaczowi. W końcu to tylko 2,5 km. To nawet za mało na biegową rozgrzewkę. Tyle, że ja takiego odcinka w jednym kawałku nie przeszedłem od 1,5 roku. Teraz byłem na dodatek bez wkładek ortopedycznych. Ale cóż robić. Ruszyłem więc powoli, wykorzystując rower jak kulę. Było już dość mroczno. Noga zaczęła naparzać już po około 200 m. Z wkładkami ze spokojem mogę kilometr przejść.
Tak sobie więc szedłem i szedłem, kuśtykając przy rowerze i rozmyślając o stanie giry. Nędznie musiałem wyglądać. Flak w tylnym kole, pielucha w ciasnych gaciach i ten herflikowy ruch. Podobno mam kiedyś przebiec maraton. No ale doszedłem w końcu. Ze spuchniętą kostką.

plusy:
- przetestowałem stan nogi. wynik mnie co prawda rozczarował, ale jak mawiał jeden z moich ulubionych profesorów: wynik negatywny to też wynik
- przećwiczyłem zmianę koła i to aż trzykrotnie. Nieważne, że bez rezultatu.
- wiem już ile dają te ortopedyczne wkładki

Następnego dnia w ciągu pięciu minut wymieniłem dętkę na jeszcze inną, na dodatek bez problemu zakleiłem tę dziurawą z dobrym wentylem, która teraz posłuży mi za zapasową.b
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

24-03-2014
AMBEEK!!!
Blog leżał odłogiem kilka miesięcy bo nie było o czym pisać. Latoś zeszłego roku rowerowałem, zimoś nie robiłem nic poza tyciem, od dwóch miesięcy skromnie sobie orbitrekowałem. Nic wielkiego. Gdzieś tak od jesieni poprawiło mi się na tyle, że przechadzki, nawet kilkukilometrowe nie stanowiły większego problemu. To naprawdę było spore osiągnięcie, zważając na to, że przed operacją zakupy w markecie wiązały się z opuchniętą stopą. Już nie pamiętam od kiedy ale chyba też od jesieni, chodzenie na palcach stało się realne - przedtem stopa mnie nie słuchała, no po prostu nie mogłem stanąć na palcach.
Tak se mijały miesiące, aż w końcu dojrzałem do tego, żeby spróbować wybiec.
W ostatni wtorek nabyłem wkładki do obuwia, bez których ortopeda zakazał mi w ogóle biegać, przełaziłem w nich kilka dni, żeby się nogi i buty przyzwyczaiły. Wpierdzieliłem je do adidasów kanadia, nabytych praktycznie tuż przed tym zanim mi giry odmówiły posłuszeństwa. Tak więc mam ponad dwuletnie buty, nówka sztuka.
Na pierwszy bieg wybrałem się sobotnim południem. Oczywiście wylazłem do lasu. Przelazłem jakoś przez chaszcze do biegowej ścieżki i wykonałem pierwszy biegowy krok od dwóch lat.... Potem następny i następny. Kurcze dziwnie.
Bardzo dziwne uczucie. W pamięci mam jeszcze zakodowanie pokonywanie lasu z uczuciem lekkości i całkiem szybko. Teraz mó̉j bieg przypominał szybszy spacer. Tup,tup, tup. Nie wiem w jakim tempie bo nie wziąłem ze sobą żadnego zekarka biegowego. Nie wiem ile przebiegłem, myślę, że było to jakieś 2 - 2,5 km. Śmieszna odległość, ale czułem się po tym zmachany jak po dyszce w najszybszym tempie. Najważniejsze, że przeżyłem.
W niedzielę powtórka, tym razem trochę dłużej, może nawet coś pod 4 km. To i tak za dużo jak na początek ale nie mogłem się opanować by przestać gdy już biegłem. Tym razem zmęczenie jeszcze większe - jak po półmaratonie na życiówkę. Do domu wróciłem jak pijany. Początki są trudne. Trzeba zapomnieć o biegowej przeszłości i rozpocząć wszystko od nowa. No i znowu zrzucić z 10 kilo wagi.

Zdrowotnie - jestem cały obolały, pachwiny, piszczele, uda, łydki. Nie jakoś tak drastycznie. Po prostu czuję te partie ciała. Niby orbitrekowałem regularnie mniej więcej od 2 miesięcy ale to nie to samo.
Najważniejsze, akurat najmniej czuję prawą stopę. Już bardziej czuję tą lewą kostkę dodatkową, bo ciągle mam ten artefakt.

Plan jest taki aby na razie kilka tygodni truchtać poniżej 5 km tak 3 razy w tygodniu. W międzyczasie wspomaganie orbitrekowe i jak się znajdzie czas to raz w tygodniu szosóweczka. Żadnych założonych temp, pulsów itp. Zegarka biegowego na razie nie zakładam. Marzenie - do końca maja przebiec bezboleśnie 10km - ale nic na siłe, jak się nie da to trudno.
Ciekawe czy ktoś tu jeszcze mnie pamięta?
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

31-03-2013
Podsumowanie tygodnia. Powoli moje plany zaczynają nabierać jakichś tam kształtów. Na ostateczny kształt tych kształtów (bardzo gramotnie ;)) ma największy wpływ tak zwana codzienność. Krótko mówiąc - rozkład biegowego tygodnia ułożył się sam i nie ma zbyt wiele wspólnego z jakimś rozsądnym planem treningowym. A ułożył się tak:
środa - 26.03.2014 - praca, odbiór dzieciaków, szybki obiad i na 17.30 odstawiłem młodego na karate. Szybkie zakupy w biedronie i myk pobiegać po asfaltach, w czasie gdy młody ćwiczy kopnięcia i inne takie. Nie wiem ile przebiegłem, ale zajęło to jakieś 25 minut. I było zdecydowanie na pograniczu moich możliwości. W sumie to ciężko nazywać to co robię biegiem - był to taki wymuszony trucht i miałem wrażenie, że wyprzedzają mnie przechodnie idący pieszym chodem ;)
sobota - 29.03.2014 - tym razem las. Założyłem po raz pierwszy Garmina, żeby zobaczyć ile w ogóle biegam. A właściwie truchtam. Już po 300stu metrach mam dość ostry 600metrowy podbieg. Całe szczęście, że mam przy sobie na smyczy psa, bo zaraz po wdrapaniu się na pierwsze wypłycenie podbiegu zawsze musi się załatwić. Mogę więc przerwę na oddech zwalić na futrzaka. 27 minut człapania pod górę i w dół, garmin wskazał 4,01 km. Jeżu, jaki padnięty wróciłem do domu. Zjadłem skromny obiad i zapadłem na godzinę w ciężki sen. Za to po nim byłem już całkiem świeży.
niedziela - 30.03.2014 - Nareszcie. Nareszcie poczułem radość z biegu/truchtu. Pierwszy kilometr mam przechlapany, bo muszę pokonać wspomniany wcześniej podbieg, zanim dobiegnę do bardziej płaskich odcinków. Na szczęście w połowie mogę liczyć na to, że psa przypili i mogę złapać oddech. Ale za to dwa następne kilometry - ciąg lekkich góreczek to poezja. Nie wiem jak to się stało, ale nagle przestałem się męczyć, zacząłem nawet wpadać w ten rodzaj biegowego transu, za którym przez ostatnie dwa lata tęskniłem. Co prawda czwarty kilometr miał już znamiona lekkiej drogi krzyżowej, ale dla tych dwóch środkowych było warto. 29 minut truchtu i 4,4 km. Po powrocie do domu pozytywnie zmęczony, czyli zmęczony i jednocześnie odświeżony. I tego mi przez dwa lata brakowało.

Reszta tygodnia - trochę orbi, trochę ćwiczeń, trochę nic.

Plany mam takie, żeby biegać trasę taką jak w niedziele w weekendy - w połowie kwietnia dociągnąć do 5 km, w środy coś tam improwizowanego po asfaltach 4-5 km. Pozostałe dni tygodni orbi+ćwiczenia ogólne, może uda się raz w tygodniu zarowerować. Na razie jednostajny trucht, żadnych akcentów.

Główny cel: do końca maja biegać bezboleśnie dychę.. Przy czym ważniejsze dla mnie jest to - bezboleśnie.
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

02-04-2014 - środa

Trochę wymagający dzień, ale jakoś wcisnąłem te moje truchtanie. Praca, odbiór dzieci i jeszcze dodatkowo ściągnięcie policji do babci. Ktoś mi ponad 80letnią babcię, mieszkającą w bloku, prześladuje - niszczy drzwi, wyrywa dzwonki, przecina kable od domofonu, wizjer papierem ściernym zatrze itp. Tak, regularnie co kilka tygodni. Dzisiaj rozsmarował jajco na drzwiach do mieszkania. Rozbił i rozsmarował. Tym razem postanowiłem wezwać do babci policję, bo posuwa się to trochę za daleko.
Po wizycie dzielnicowego, spisaniu zeznań i umyciu drzwi, szybki powrót do domu, jeszcze szybszy obiad i niemal z biegu władowałem ośmioletniego syna do samochodu i zawiozłem na karate. Podczas gdy młody machał kończynami w kimonie, ja przebrałem się w samochodzie i ruszyłem pobiegać i poubijać trochę kostkę brukową i asfalty.

Bieg był ciężki i znowu zastanawiałem się nad tym po kiego grzyba to robię. Obiad przed samym biegiem nie jest zbyt dobrym pomysłem, ale czasami nie ma wyjścia. Kolka oczywiście nie odpuściła takiej okazji.

Przy okazji znalazłem metodę na płynny bieg. Sprawa jest prosta. Założyłem jakieś stare spodnie dresowe. Takie zwykłe, tanie, niektórzy to noszą na dyskoteki. W kalesonach biegowych trochę się wstydziłem po mieście biegać, bo figura mi się trochę w tzw. międzyczasie zdewaluowała. Podczas biegu zauważyłem, że w tych dresach nie ma sznurka do przewiązania w pasie i trzymają się na samych gumkach. Trochę luźnych. Tak więc, żeby nie zsuwały się z dupska, musiałem biec bardzo płynnie. Po jakimś czasie dało się to wyczuć i nie musiałem co chwila dresów podciągać.

Moje zmagania z truchtem trwały jakieś 29 minut, w trakcie których pokonałem odległość w poziomie z delikatnymi odchyłami pionowymi 4,6 km. Zmęczony byłem jakbym przez te niecałe 30 minut ciągnął furmankę wypełnioną ziemniakami.

Ale za to stopy nie bolą.
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Nieco zaniedbałem kronikarskie obowiązki. Ostatnie tygodnie wyglądały mniej więcej tak:
Ogólny schemat, który będzie się powtarzał przez następne biegi zawsze jest podobny. 1 km ciężki jak smok, szczególnie te biegi w lesie. Początek biegu to mozolne wdrapywanie się pod górkę, rozpoczynające się gdzieś tak po 300m i kończące jej zdobyciem około 1 km. Niby nic wielkiego, dwa lata temu nawet bym nie zwrócił na to uwagi. Następnie następuje kilka kilometrów biegu, który przypomina mi dlaczego się tak męczę. Zaczynam odczuwać radość i nie myślę o każdym stawianym kroku. Zaczyna mi się przypominać to uczucie wolności sprzed dwóch lat. Natomiast ostatni kilometr, czasami 1,5 to już prawdziwa walka z sobą. Gdyby nie to, że trzeba wrócić do miejsca docelowego to bym usiadł albo i się położył. Po powrocie zawsze radocha.

06-04-2014 - niedziela
Ubijanie leśnych górek. Udało się zaliczyć 5 km. Miałem to zrobić gdzieś za dwa tygodnie, ale biegło się tak dobrze, że szkoda było przerywać. Dotyczy to kilometrów 1,2 i 3. Pierwszy raz od lat poczułem tą radość. No ale ostatni kilometr przypomniał mi jak długa droga przede mną.

5,17 km; 33'19 sek; tempo śr: 6,27 '/km

07-04-2014 - poniedziałek
Odwiozłem syna na karate, zaparkowałem samochód i pobiegłem ubijać chodniki. W mieście jest trochę łatwiej niż w lesie z uwagi na ukształtowanie terenu, chociaż i tak z każdym pokonanym kilometrem Chełmno przypomina, że jest położone na dziewięciu wzgórzach.

5,12 km; 32'17 sek; śr. 06'18''/km

09-04-2014 - środa
powtórka z poniedziałku, nieco inna trasa.

5,32 km; 31'31''; śr. 5'56''/km

12-04-2014 - sobota
Znowu w lesie. Tym razem pokonywanie górek szło odczuwalnie lepiej. 40 minut ciągłego biegu - powoli zaczyna to już coś przypominać. Niestety pod lewą stopą zrobił mi się brzydki odcisk.

6,51 km; 40'08''; śr. 6'10''/km

19-04-2014 - sobota
Odcisk wyeliminował mnie z biegania w niedziele i poniedziałek, w środę nie wyszło z przyczyn niezależnych, więc wyszedł mi niechcący tydzień przerwy. Po tygodniu wróciłem do lasu.

5,14 km; 31'30 sek; śr 6'08''/km

21-04-2014 - poniedziałek, czyli śmigus dyngus
Zaczęło się fajnie, bo pokonywanie góry początkowej nie szło ostatnio tak lekko. Niestety w połowie góry, na jej wypłyceniu jakoś tak nieszczęśliwie ułożyłem stopę na jakimś korzeniu i zaliczyłem glebę. Wstałem spróbowałem kilku kroków. Auć. Trochę boli. Dwa lata temu bym to rozbiegał pewnie, bo ból nie był straszliwy. Jednak przeprowadziłem szybki bilans strat i zysków i stwierdziłem, że szkoda się wyeliminować na dłuższy czas z biegu. Zszedłem lekko utykając z góry i wróciłem do domu.

714 m; 4'36''; śr 6'27''/km (nie licząc spacerku powrotnego)

23-04-2014 - środa
Decyzja o poniedziałkowym zejściu z trasy była jedną z lepszych w mojej "biegowej karierze". Do końca dnia w poniedziałek lekko utykałem, we wtorek odrobinę też, ale w środę noga była jak nowa. Bieg nietypowy jak na środę bo w lesie. A to dlatego, że młodemu odwołali karate. Niestety po 4 km coś mnie dziwnie zaczęło kłuć w prawej stopie, więc nie ciągnąłem dystansu tylko najkrótszą drogą wróciłem do domu. Ostrożnie dosyć.

5,06 km; 31'17''; śr 6',11''/km

28-04-2014 - poniedziałek
Weekend nie biegałem, ale z przyczyn niezależnych, czyli rozkładu dnia, który poświęciłem na zajęcia rodzinne. A jeszcze nie jestem na tyle twardy, żeby wstać na bieg ze świtem. Mam nadzieję, że kiedyś dojdę do tego stopnia maniactwa, który wypędzał mnie dwa lata temu zimą na biegowe trasy o godzinie 5:00 z latarką na czole i z kolcami na butach. Na razie jednak pomęczę się z tymi moimi ultradystansami.
Poniedziałek to tradycyjne karate młodego i bieganie w międzyczasie po chełmińskich górkach. Było bardzo dużo górek i tyle samo dołków. I jedno i drugie męczące. Sczególnie wykończyła mnie jedna kilkusetmetrowa górka. Nawet ostatnie 50 m podeszłem. Na szczęście końcówkę biegu zaplanowałem po płaskim, więc bez większego trudu wyrobiłem sobie całkiem niezły (jak na siebie) dystans.

7,01 km; 41'57''; śr 5'58''/km

Jak widać z powyższego, jest różnie, raz bardziej regularnie raz mniej, nękają mnie drobne kontuzje (odcisk, skręcenie itp). Czyli jak było do przewidzenia - trudne początki. Samo bieganie staje się jednak coraz bardziej satysfakcjonujące. Mięśnie nie bolą, pompka pracuje coraz łatwiej, górki aż tak bardzo nie wykańczają. Akcentów żadnych nie robię, poza naturalnymi podbiegami wynikającymi z ukształtowania terenu. Najbliższy planowy bieg w środę, znowu po mieście.
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Ostatnio idzie mi nawet całkiem regularnie. Mam nadzieje, że tak już zostanie. Wygląda to tak:

1-05-2014 czwartek
Tradycyjne święto pracy rozpocząłem walecznie - pokonując górki i dołki mojego ulubionego lasu, w towarzystwie psa z nadwagą. Nie da się ukryć, że przez te niebiegowe lata Kula się nieco rozrosła. Jak i ja zresztą. Bieg sprawił mi ogromną frajdę, z wyjątkiem ostatniego kilometra, który był już typową walką o dobiegnięcie do domu. Nakulaliśmy tak ponad 7 km, a na chwilę obecną jest to dystans, który całkowicie mnie satysfakcjonuje. Na razie obrałem sobie bardzo prostą trasę leśną, z takimi mniej wymagającymi górkami. Chociaż pierwsza góra jest dla mnie ciągle wyzwaniem. Rozpoczyna się już po 300 m biegu i kończy gdzieś tak przed 1 kilometrem. W środku ma małe wypłaszczenie. Zdecydowanie jednak wolę ją pokonywać w tę stronę niż w dół. No nie lubię w dół i już. Akceptuję jedynie płaskie zbiegi. Dlatego drogę powrotną wytyczyłem sobie nieco inaczej - tak aby pokonać tylko połowę tej górki.
Bardzo przyjemny bieg. Czuję, że trasa ta będzie na razie przeze mnie często uczęszczaną, z niewielkimi modyfikacjami.
Po tym biegu z większą przyjemnością zasiadłem do grillowanego kurczaka i degustacji piwa uważonego własnoręcznie przez mojego szwagra i przyjaciela jednocześnie. Spalone w lesie kalorie nadrobiłem z nawiązką i nieukrywaną przyjemnością.

7,17 km; 43'26''; śr: 6,03'/km

3-05-2014 sobota
Powtórka z czwartkowej rozrywki. Łącznie z piwem. Ale tym razem już sklepowym.

7,20 km; 42'42''; śr: 5,55'/km

05-05-2014 - poniedziałek
Tym razem miasto. Młody na karate - a ja w trasę. Tego dnia doszedłem do zaskakującego wniosku - Chełmno jest rajem dla biegaczy, chociaż nie ma ich tutaj tak wiele. Bałem się trochę biegania po chodnikach itp, ale okazało się, że można sobie taką fajną trasę wykroić, z zadowalającymi proporcjami terenów zurbanizowanych do terenów zielonych że hej!!! Na dodatek część tych terenów niezielonych przebiega wzdłuż murów obronnych położonych na wysokiej skarpie. Sama radość z biegania.
Mam tu dwie takie góreczki.
Jedna jest prawie dwukilometrowa - przebiegająca przez coś w rodzaju zadrzewionego wąwozu, o nachyleniu dość przyjemnym do biegania, nawierzchni ziemnej i na dodatek kończąca się miejscem z którego roztacza się piękny widok na panoramę chełmińskiej starówki. Wspaniała rzecz. Ale i tak pod koniec jej pokonywania liczę oddechy do momentu kiedy się teren wypłaszczy.
No i druga - 300 metrowa, pokryta kostką brukową krowa. Zabójca płuc i mięśni nóg. Ostatnio wymiękłem pod jej koniec, tym razem wytrwałem do końca, chociaż z trudem. Górka ta potrafi tak wykończyć, że po jej pokonaniu to nawet po płaskim nie chce się biegać. Na szczęście jest zlokalizowana gdzieś tak na piątym kilometrze więc jakoś tak się do tych 7dmiu dokulałem.
Przy okazji postanowiłem, że jak już dojdę do tych 10 km ciągłego biegu, to zrobię w ramach swojego Bloga coś w rodzaju fotograficznego przewodnika po mojej biegowej trasie.
Chociażby po to, żeby Strasb wiedziała, że i u nas może być piknie ;)

7,45 km; 44'05''; śr: 5'55''/km


Ogólnie na razie jest dobrze, czuje, że dystans i wysiłek jest akurat na granicy wytrzymałości moich stóp i mięśni. Ostatni kilometr jest zawsze najcięższy i o to chyba chodzi. Trza jednak zrzucić z dziesięć kilo, z takim trudem wytworzonych.

I to by było na razie tyle.
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

07-05-2014 - środa

W zamierzeniach było ok 7 km. Postanowiłem jakiś czas pobiegać tą siódemkę do której dopiero co niedawno dobiłem, zwiększając dystans dopiero za jakiś tydzień dwa. Wyszło jednak inaczej, ponieważ tym razem wybraliśmy się do miasta pełną obsadą rodzinną i w czasie gdy młody trenował karate, tata biegał, mama z curunią wybrały się na spacerek. Bieg przebiegł (;)) w fajnej atmosferze, trochę górek, trochę dołków, trochę radości dla oka. Jednak po pokonaniu tych docelowych 7 km z kawałkiem uświadomiełem sobie, że kluczyk do samochodu znajduje się w posiadaniu żony. A ja cały mokry, jak zwykle po biegu. Łazić tak nie mogę, bo się przeziębię, wejść na trening karate też nie za bardzo wypada, bez chociażby drobnego ogarnięcia. Tak więc dołożyłem jeszcze 1 km biegu, aby odnaleźć żonę z córą na placu zabaw.
Potem był jeszcze 1 km schłodzenia w postaci szybszego marszu do samochodu.
Tak więc niechcący dobiłem do ośmiu kilometrów.

48min 54s
8km 181m
(05:59/km)

Weekendowe bieganie nie wypaliło, ponieważ w sobotę musiałem spędzić kilka godzin w pracy, z której udałem się bezpośrednio do znajomych na urodziny. W niedzielę natomiast zmagałem się ze zgubnymi skutkami tych urodzin, które zawdzięczałem głównie cytrynówce przygotowanej przez gospodynię domu.

12-05-2014 - poniedziałek
Zawiozłem młodego na karate i rozpocząłem tradycyjny już bieg. Tym razem postanowiłem spenetrować odmienne obszary chełmińsko-podchełmińskie, tak dla odmiany. Pomysł przyszedł mi do głowy znienacka i tak też zacząłem z pewną dozą przypadkowości jego realizację. Chełmno leży na kilku (dziewięciu podobno) pagórkach, wznoszących się wzdłuż linii Wisły. Do tej pory ugniatałem systematycznie te pagórki, obecnie postanowiłem zejść do ich podnóża i pobiec wzdłuż rzeki Wisły. Tak sobie w głowie obliczyłem, że trasa powinna wynieść około 8 km, z tym że w większości przebiegać będzie po płaskim terenie. Zbiegłem/zszedłem więc po schodach do podnóża skarpy na której wznosi się starówka, w kierunku tzw Kępy Panieńskiej, która stanowi element Natury 2000. Tak więc bieg był niby w mieście, ale jakoby poza nim. Na szybko obliczona trasa biegła początkowo w lesie, później po koronie wału przeciwpowodziowego do Starogrodu dolnego, by zakończyć się wspinaczką po asfaltowej szosie na te chełmińskie wzgórza. W końcu jakoś musiałem odzyskać wysokość, którą straciłem schodząc po schodach.
Okazało się, że źle obliczyłem w myślach długość trasy i gdy w końcu zlazłem z wału ppow i dotarłem do ośrodka nad Jeziorem Starogrodzkim (odbywają się tam co roku amatorskie zawody thriatlonowe) garmin wypikał mi 6sty kilometr.
Teraz to już musiałem się sprężać, żeby zdążyć na koniec treningu karate. Nie uprzedziłem młodego, że mogę się spóźnić. Na dodatek końcówka trasy przebiegała pod górkę i na dodatek w dużej części po asfaltowej drodze, na której nie czuję się za pewnie. Początkowy odcinek trasy, mimo że przebiegał po terenie praktycznie płaskim był jednak dość wymagający z uwagi na dość błotniste podłoże w lesie oraz nierówną nawierzchnie korony wału przeciwpowodziowego. O moim zmęczeniu świadczy fakt, że biegłem niewłaściwą stroną drogi (a jestem wręcz maniakiem bezpiecznego biegania), z czego zdałem sobie sprawę dopiero po zakończeniu biegu. Pod presją czasu nie zwalniałem ani na chwilę i udało mi się pod salę treningową dobiec nawet kilka minut przed końcem zajęć karate.
Tylko, że znowu wyszło mi nieoczekiwane zwiększenie dystansu. Do 9 km. Nic nie zastąpi jednak tego uczucia zmęczenia po biegu. I trasa jest co najmniej przepiękna. Z wyjątkiem odcinka po asfalcie.

53min 34s
9km 136m
(05:52/km)
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Ale się naszukałem własnego bloga!! Z powodu mojej, mizernej aktywności spadł na szóstą stronę blogów.
Mizerna aktywność wynikła z tego, że właściwie nie miałem o czym pisać. Mozolna praca i zmaganie się z niedoskonałościami organizmu. W skrócie wyglądało to tak, że musiałem odpuścić bieganie na prawie dwa miesiące w okresie letnim. Przerwa została wymuszona przez kontuzję a powrót do biegania opóźniło lenistwo, brak czasu i upalne lato.
Kontuzja polegała na tym, że nagle lewa łydka zrobiła mi się twarda i ciężka jak z betonu. Zero elastyczności w mięśniach. Bieganie praktycznie stało się niewykonalne. Niby po dwóch dniach przestawała boleć ale, po przebiegnięciu 500 m twardniała na nowo. Dlatego odpuściłem na dłużej.
Znalazłem informację w sieci, że kontuzja taka zazwyczaj wynika z biegania po nierównym i pofałdowanym terenie, u osób, które są na to jeszcze za słabe. Dlatego, gdy w sierpniu wróciłem do biegania zmieniłem nieco trasę. Zastąpiłem chełmińskie górki i leśne ostępy płaskimi, wiejskimi i polnymi dróżkami. Zaczynałem dystans od 5 km. Dość długo starałem się nieprzekraczać 7 km. Obecnie mój standardowy dystans to gdzieś pomiędzy 8 a 9 km. 3 razy w tygodniu, jak się uda. W założeniach jest jeszcze czwarty dzień w tygodniu spędzony na szosówce. Ale jak na razie ciężko to pogodzić z obowiązkami rodzinnymi i wyszło na razie tylko dwa razy. Ogólnie mój tygodniowy plan wygląda obecnie tak:
- wtorek, czwartek - 8,9 km po płaskim
- sobota - las 9-10 km. To coś w rodzaju wycieczki biegowej. Niby tylko km więcej niż podczas pozostałych biegów, ale teren zdecydowanie trudniejszy (fizycznie, bo psychicznie to jest coś na co czekam cały tydzień) i poziom zmęczenia zdecydowanie większy.
- niedziela - rower szosowy. Ale to tylko w planie optimum i na razie wyszło dwa razy.

Na razie największym moim problemem są ograniczenia czasowe wynikające z normalnego rozkładu dnia i tygodnia wypełnionego obowiązkami zawodowymi, rodzinnymi i innymi takimi (np. próby zespołu rockowego).
Żeby to jakoś pogodzić znowu zacząłem wstawać na bieganie przed pracą. Wstaje o 5.00, szykuję sie chwilę i jakoś tak 5.20 jestem na trasie. Latarka na czoło, pies do pasa i w nogi. Początkowo było to dość ciężkie do zniesienia, ale po zmianie czasu na zimowy idzie zdecydowanie łatwiej. Wybiegam w całkowitą ciemność i wracam, gdy pojawiają się pierwsze kontury świata skąpane w szarości.

Inspiracją do niniejszego wpisu po kilku miesiącach absencji na forum jest sobotni bieg 01-11-2014, który odbyłem przed tradycyjnymi odwiedzinami na cmentarzu. W sobotę, zgodnie z planem przypadł cięższy niż w tygodniu bieg leśny.
Jezuu, jaka pogoda. Ten, kto utkał termin "polska złota jesień" musiał przeżyć coś podobnego. Ciepło, słonecznie, kolorowo. W lesie dziesiątki krętych tras, urozmaiconych mniejszymi i większymi górkami tonęły w słonecznej kąpieli. Z tego powodu trzasnąłem pierwszą od lat dyszke. 10,17 km w całkiem niezłym jak na tak złożony teren czasie 58min27sek. Czyli 5'45''/km

Kolejny, wtorkowy bieg,[04-11-2014] tradycyjnie przed świtem, po płaskich trasach wyszedł z kolei tak: 8.48 km, 46min 06sek czyli średnio 5'26''/km. Z tym że trasa płaska i w całości po asfalcie. Zazwyczaj biegam w tygodniu po płaskich trasach o przewadze nawierzchni polnej.

I to na razie tyle. Byle unikać kontuzji.
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

10-06-2015
Taki tam kontrolny wpis, bo w sumie nie ma co pisać. Zimą odpuściłem bieganie z powodu obawień, że wykończę na nierównej, sztywnej nawierzchni kostkę. Biegam ponownie od marca lub kwietnia. Aktualnie jest to jakieś 7-8 km jednorazowo trzy razy w tygodniu. Czasem częściej, częściej rzadziej ;) Nie chciało mi się każdego biegu rejestrować na runlogu, ale może uda mi się od dzisiaj utrzymać systematyczność. Mam nadzieję od lipca przynajmniej w niedzielę biegać coś koło dyszki.
Na razie są to biegi raczej rekreacyjne bardziej. Żadnych tam akcentów, treningów. Cieszę się póki co faktem, że mogę na własnych girach pokonać te kilka kilometrów i jest git.

ps - dzisiaj akurat zasuwałem ok 5.30 rano. Bardzo fajnie.
Awatar użytkownika
robbur
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 1180
Rejestracja: 09 kwie 2011, 13:05
Życiówka na 10k: 44:44
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

23-06-2015 - wtorek
Dzisiaj było poranne bieganko. Wstać było cholernie trudno, zwłaszcza, że padał deszcz. Ale chwila mobilizacji i o 5.30 byłem już w lesie. Nawet nie ubierałem kurtki deszczowej - lekki, odświeżający, wczesnoletni deszczyk. Gdzieś tak w środku lasu, na 10-15 minut nieco się wzmógł, ale nie na tyle, żeby zaczął przeszkadzać. Najlepszym zabezpieczeniem przed deszczem jest własne rozgrzane ciało. Pierwszy kilometr to lekki ból stóp, ale potem się wszystko ułożyło.
Ogólnie ostatnio zacząłem łapać regularność i te 3 biegi w tygodniu jakoś tak wychodzą. Dystans zazwyczaj 7 - 8 km po górzystym lesie. Zazwyczaj to wygląda tak, że dwa biegi w środku tygodnia odbywają się przed pracą o poranku, natomiast niedzielny bieg już normalnie przed, albo po południu. Dzisiejszy dysans to 8,387 km w ciągu 52'16'' - i całkowicie mnie to satysfakcjonuje. Jak mi coś nie chrupnie w girach to postaram się pozostać przy tej trasie przez kilka tygodni. W niedzielę planuję dłuższe biegi - tak, żeby dyszkę pokonać.
Tak w ogóle to:
21-06-2015, czyli w ostatnią niedzielę trzasnąłem pierwszą dychę w tym roku i była to w ogóle druga dycha od czasu gdy nogi mi w 2012 roku odmówiły posłuszeństwa. W szczegółach wyszło tak:
1h 05min 31s
10km 491m
(06:15/km)

Oczywiście w moim lesie, pełnym górek i dołków. O dziwo po powrocie nie czułem jakiegoś totalnego zmęczenia. Wręcz czułem się doskonale, może to działały endorfiny z powodu radości z przekroczenia tego magicznego dystansu. Dyszka to taki symboliczny dystans - daje nadzieję na powrót do biegania na poziomie zbliżonym do tego z roku 2011. Za to pies, który zawsze mi towarzyszy wyglądał jakby przeżył największy koszmar swego życia.
Będę bardzo usatysfakcjonowany jeśli docelowo uda mi się biegać 3 razy w tygodniu - tak po dyszce w tygodniu i odrobinę więcej w weekend. Ale nawet jakbym utrzymał obecny status quo byłbym zadowolony - byle bez kontuzji.

Jeszcze jedno - pokonywanie górek stało się już lekko bezboleśne. Jeszcze 3-4 tygodnie temu, pokonanie kilkusetmetrowego podbiegu było sporym wyzwaniem, teraz po prostu bezmyślnie sobie podbiegam i wcale nie czekam aż mi pies zrobi przerwę na sikanie ;)
ODPOWIEDZ