niedziela, 23 czerwca
I Półmaraton Radomskiego Czerwca
Czas netto: 2:18:21
Miejsce open: 804/848
Miejsce kobiety: 85/97
Miejsce K30: 37/43
Generalnie nie poszło mi w ogóle w tych zawodach, wiedziałam, że szału nie będzie, ale nie sądziłam, że będzie aż tak źle. Miałam trochę czasu, żeby o tym pomyśleć, znalazło się sporo błędów

Ale o tym za chwilę.
Impreza była bardzo fajna. Pakiet startowy odebrałam w sobotę, organizatorzy trochę nie spodziewali się, że tyle ludzi przyjdzie o 16 (o tej otwierali biuro zawodów), dodatkowo na stadionie był mecz i w innych okienkach, gdzie miały być wydawane pakiety, jeszcze sprzedawano bilety. Wolontariusze też troszkę byli zakręceni, dwa razy się wracałam - raz po kupon na żarcie, a drugi raz po worek na depozyt. Ale było sympatycznie, więc nie będę się czepiać. W dodatku pakiet startowy bardzo zacny - koszulka techniczna (z wycięciem w serek, to dobrze, bo nie lubię mieć ciasno pod szyją), izotonik, dwie szklanki i skarpety okolicznościowe (skarpety dostał Tata, bo rozmiar 41-43

będzie miał na kijki), na bogato
W niedzielę rano obudziła mnie burza z piorunami - za oknem ściana wody, 17 stopni na termometrze, myślę sobie, że dobrze, bo się ochłodzi. Na stadion poszłam sobie razem z Tatą spacerkiem, tam spotkałam się z Iką i paroma innymi osobami, gdzieś mi śmignął Zoltar, a tymczasem poszło info, że z powodu deszczu start będzie opóźniony o godzinę - organizatorzy w tej nawałnicy nie byli w stanie rozstawić oznaczeń na trasie, dodatkowo w jednym miejscu była zalana jezdnia. No nic, poszliśmy na trybuny stadionu posiedzieć i pokibicować charytatywnej mili.
W międzyczasie zaczęło się robić coraz cieplej, słońce też zaczęło przeświecać przez chmury. Moje obawy, że po deszczu może być sauna, zaczęły się spełniać. No nic, trudno. Organizator zapowiedział, że będą kurtyny wodne na trasie, więc nie powinno być tak źle.
Przed jedenastą poszłyśmy się rozgrzewać, ja się od razu spociłam

Trochę pomachałam nogami i już trzeba było iść na start. Tam znalazłyśmy Zoltara, który stwierdził, że biegnie z nami. Spoko

Znaleźliśmy pacemakerów na 2:15, ustawiliśmy się w okolicy i poszło.
Na początku żarło całkiem nieźle, staraliśmy się trzymać baloników, ale coś tempo było za szybkie - momentami poniżej 6 min/km. No ale nic, lecimy. Koło 4 km udało się nieco zwolnić, baloniki trochę nam uciekły, ale w ciągu paru następnych km ich dogoniliśmy. Niestety, od około 5-6 km zaczęło być non stop pod górkę. I było też coraz cieplej. I jeszcze coś kolano zaczęło ćmić. W końcu po wiadukcie mówię Ice i Zoltarowi, że mają się trzymać baloników, a ja się jakoś doturlam. I trochę sobie szłam, trochę biegłam, ale ogólnie brakowało mi kompletnie siły, no i bolało kolano. Trochę trzymałam fason przy kibicach, ale jak tylko było pusto, to szłam. Cały czas też robiłam różne sztuczki motywacyjne typu "dobra, to do zakrętu truchtasz, a dopiero potem idziesz", "no dobra, to jeszcze kawałek po zakręcie i dopiero potem przerwa", "pacz, doganiasz tego faceta, to jak go dogonisz, to wtedy przerwa", no i jakoś się kulałam. W pewnym momencie było mi już obojętne, czy będę miała kolkę albo czy woda będzie mi chlupotać w żołądku i na punkcie wychyliłam duszkiem dwa kubki wody. Parę km wcześniej wciągnęłam żela. I zrobiło się z górki. I w sumie zostało tylko 8 km do mety, więc niecała godzinka. No to ruszyłam znowu. Pod wiadukt podeszłam, a potem trzeba było trzymać fason, bo Tata kibicował

I jakoś tak złapałam drugi oddech. 17-sty km zrobiłam nawet w 6:07. Szło dobrze, aż do stadionu, kiedy to okazało się, że musimy jeszcze kluczyć gdzieś hen daleko dookoła. To mnie znowu zdemotywowało, ale po ostatnim wodopoju na 20. km ruszyłam, byle szybciej do mety

Dodatkowo za mną leciało jakieś małżeństwo i facet dopingował laskę, że już niedaleko, że teraz ma cisnąć, że przyspieszamy, więc przy okazji zmotywowałam się i ja, że przecież nie dam się wyprzedzić

Nie było lekko, bo ja nie miałam kogo gonić, no ale jakoś szło. Na stadionie wyprzedziłam jeszcze dwie osoby, w ostatniej chwili zauważyłam, że Tata robi zdjęcie i zdążyłam się uśmiechnąć

No i tyle.
A teraz błędy:
1. W czwartek i w sobotę zrobiłam sobie piesze wycieczki sentymentalne po Radomiu. Nałaziłam się jak głupia, nogi mi w du*ę wrastały. Bez sensu.
2. Za szybko zaczęliśmy. Pierwsze 3 kilometry szły po 6:01, 6:03, 6:03.
3. Za mało piłam po drodze.
4. Nie ćwiczyłam podbiegów.
5. Nie zrobiłam sobie żadnego planu, jak biec.
6. Chyba jednak za dużo zawodów biegałam przez te ostatnie miesiące
Jeśli dodać do tego niesprzyjającą pogodę (była sauna, niby słońce nie świeciło, a jednak strzaskałam się jak na plaży i mam teraz nogi, plecy i dekolt we wzorek

), to w sumie nie miało prawa się udać

A, no i to kolano. Nie wiem, jak to jest, że na treningu nie boli, na dychach nie boli, a na półmaratonach zaczyna boleć po 8. km. Może jednak te Miraże nie są dla mnie najlepsze? Na szczęście dziś już wszystko w porządku, więc to było tylko lekkie przeciążenie.
Co dalej? Cóż, trzeba przełknąć tę żabę i wyciągnąć wnioski. Teraz dwa miesiące nie startuję i zastanawiam się, co ze sobą zrobić. Na lipiec mam zaplanowany nowy eksperyment na żywym organizmie, więc może być ciekawie

Stay tuned!