Sobota, 09.06.18 r. - Zawody - XI Wysokogórski Bieg im. dh. Franciszka Marduły - 32 km - +/- 2218 m - 4:27:57 (OPEN - 86)
Dane z zegarka: 30,3 km - 4:27:56 - 8:51/km - HR 155
https://www.relive.cc/view/1626748160
Do Zakopanego pojechałem w piątek, by na spokojnie odebrać pakiet startowy i odpocząć przed biegiem. W pakiecie dostaliśmy kamizelkę biegową Dynafita, ale nie zdecydowałem się jej użyć i przygotowałem sobie swój plecaczek Kalenji. Rano pobudka o 4:00. Trzy bułki z wędliną, kawka i toaleta. Poleżałem jeszcze trochę w łóżku i po 6 pojechałem z Kościeliska pod Kino Sokół, gdzie można było spokojnie zaparkować 100 m od startu. Klasa

10 minut truchtania, kibelek na ostatnią chwilę i na start. Delikatnie po 7:00 po krótkiej odprawie ruszyliśmy delikatnie startem honorowym na krupówki skąd wystartowaliśmy na poważnie.
Droga w stronę Kuźnic to asfaltowy podbieg, na którym starałem się trzymać tętno na wodzy i biec w okolicach 165 uderzeń, żeby się nie spalić już na starcie. Skręt na szlak na Nosal i zaczynamy pierwsze ostre podejście, które pokonuję w swoim tempie trzymając pozycję. Na zbiegu wyprzedzam dwie osoby i na płaskim kawałku zaliczam potknięcie obcierając delikatnie kolano. Na szczęście bezboleśnie. Ale tracę to co zyskałem. Do Kuźnic dobiegam już na spokojnie. Woda na łeb i w siebie. Zaczynamy podbieg do Murowańca przez dolinę Jaworzynki. Podczepiam się pod 5 kobietę OPEN i staram się jej trzymać chociaż widzę, że to nie moja liga i zaczyna mi delikatnie uciekać (Kinga Kwiatkowska - zwyciężyła w GP Sokoła). Zjadam żel.
Pod Murowańcem wypijam dwa kubki Coli, uzupełniam flaska i oblewam głowę wodą. Mimo, że strata do Kingi jest dalej nieduża to już nie próbuję jej gonić, bo zaczyna się podejście na Karb

Wchodzimy ślimaczym tempem po schodach i końca nie widać. Moje nogi dostają solidny !@$%^&. Po wdrapaniu się na przełęcz na płaskim odcinku zaczyna mi łapać łydki, ale biegnę dalej. Na zbiegu z Karbu spokój i na płaskim odcinku koło stawków znów mnie łapią łydki. Od tego momentu wiem, że nie mogę ich przeciążać. "Na szczęście" zaczyna się podejście na Świnicką Przełęcz i nie idąc na łydkach, a stawiając stopy w całości na stopniach mogę spokojnie pokonywać kolejne metry. Wolno... coraz wolniej. Na tym podejściu tracę dużo czasu i kilka pozycji. Czuję delikatną niemoc, ale cisnę ile mogę. Zjadam drugi żel.
Wychodzimy na przełęcz. Trawersujemy Pośrednią i Skrajną Turnię zaliczając kolejne delikatne podejście i zbiegamy w stronę Kasprowego. Czuję, że coś się zaczyna dziać w udach, ale póki co mnie nie stawia. Na punkcie wypijam znów dwa kubki Coli, zjadam połówkę banana, uzupełniam flask i oblewam głowę. Krótkie podejście na Kasprowy i zaczyna się 7 kilometrów zbiegu. W końcu! - myślę sobie i hasam po stopniach w dół. Na zbiegu łydki zachowują się spoko. Doganiam gościa, czekam na odpowiednie miejsce i wyprzedzam. Jadę dalej i przepuszcza mnie kolejnych dwóch zawodników. Wyprzedzam jeszcze jednego i bum - skurcz przywodziciela w prawej nodze. Postawiło mnie i trzyma. Mijają mnie przed chwilą wyprzedzeni, a ja próbuję się ruszyć. Po paru krokach skurcz odpuszcza i mogę zbiegać dalej, ale tylko delikatnym tempem. Mimo to doganiam ekipę i w miarę się ich trzymam. Ale chociaż zbieg się wypłaszcza to ja i tak nie mogę przyspieszyć...
Dobiegam do Kuźnic i znów wypijam dwa kubki Coli i uzupełniam wodę. Zaczynamy podejście w stronę Kalatówek. Czuję, że mnie łapią czwórki tuż nad kolanem. Zjadam trzeciego żela z kofeiną. Próbuję truchtać, ale jestem zniszczony

Dogania mnie dziewczyna (wtedy 6 OPEN) i ciśniemy obok siebie. Na szlaku tłumy. Lawirujemy, obchodzimy, byle do przodu. Wszyscy w około już idą. Nikt nie próbuję heroicznych podbiegów

Skręcamy na Ścieżkę nad Reglami i wchodzimy w dżunglę. Straszna duchota i wilgoć. Maszerujemy. Dziewczyna ciągle za mną, ciężki oddech, ale napiera, a ja sobie myślę jaki jestem słaby
Zaczyna się zbieg Doliną Białego i ciśniemy spokojnym tempem. Ja już nawet nie próbuję przyspieszać, bo wiem, że skurcz może w każdej chwili mnie wyeliminować. Zbiegamy równomiernym tempem i mija nas kolejna kobieta (ostatecznie 6 OPEN). Patrzę czy koleżanka za mną jakoś zareaguje, ale nie miała już na to siły. Zbiegamy dalej i w pewnym momencie łapią mnie obie łydki. Ledwo ustałem

Na szczęście zaraz puszczają, ale tracę pozycję. Na wylocie doganiamy jeszcze jednego zawodnika. Dziewczyna idzie przodem, ja sobie biegnę swoje, a kolega jeszcze mnie na asfalcie wyprzedza.
Dobiegam do mety. Cieszę się, że to już koniec, ale czuję również niedosyt, bo nie mogłem dać z siebie 100 procent. Biorę wodę i batonik, i siadam nad strumieniem. Łapią mnie skurcze łydek i przywodzicieli. W końcu udaje mi się ściągnąć buty i siadam dupą w strumieniu. 10 minut wystarczy, by choć trochę uśmierzyć ból. Siedzę jeszcze chwilę nad strumykiem, gadam z zawodnikami i dycham. W końcu idę sprawdzić wyniki, zjeść posiłek i zbieram się do auta.
Analizując bieg na spokojnie myślę, że gdyby nie skurcze byłbym w stanie zrobić wynik w okolicach 4:15, a na pewno poniżej 4:20. Plan minimum, czyli top 100 zrobiony, ale szczerze myślałem, że może uda się wykręcić coś delikatnie powyżej 4 godzin

Zostałem mocno zweryfikowany i wiem, że muszę poważnie popracować nad wytrzymałością mięśniową. Dużo ćwiczeń i gór. Ale jak to mówi Killian Jornet: "Training is a lot of trying and failing". Bieg Marduły to był idealny trening

Doświadczenie zebrane! Trzeba jechać dalej
