Święto w kurniku. Pobiegałam I to nie jest prima aprilis! No dobra potruchtałam, ale pomimo tego, że już byłam pod cieplutką kołderką i mi się sklejał sufit z podłogą wygrzebałam cielsko na te 2 stopnie i wiater. Zadziało się to za sprawą sąsiadki, która po roku czajenia się, stwierdziła jednak, że zacznie biegać. I tak sobie truchtała już kilka razy sama i dzisiaj odważyła się wyjść ze mną. Obiecałam dostosowywać swoje tempo do jej tempa.
Akurat jedno kółeczko i truchcik mi pasiło, bo zakwasiory po piątku i sobocie wciąż odczuwalne
5,36km
00:37:07
6'55''
Jak na kogoś kto był 3 razy pobiegać, to jestem z niej dumna. Ma potencjał ogromny dziewczyna!
Zaznaczam że cały czas nawijałyśmy, w sensie rozmwiałyśmy.
Moi Drodzy!!!
Biegowych Świąt Wielkanocnych Wam życzę!!!
A ja nawet pobiegałam i nawet trening prawie to był, interwały sobie strasbowe zrobiłam. Opiszę w wolniejszej chwili. Bo po 4-tych urodzinach pierworodnego i dziabaniu sałatki na jutro do wpół do pierwszej w nocy, mam troszkę dość na dziś.
Także ino życzenia.
Ło matulu, toż tu się mi robią zaległości niemal równie przepastne jak na blogu rodzinnym nudą wiejącym. Buuuu. Zaniebałam elektroniczne pamiętniczki. Za co z góry przepraszam. Nie mniej nie wyrabiam na zakrętach.
Hmmm Świąt Wesołych życzyłam i że interwały strasbowe były...
Spróbujmy się zatem cofnąć w czasie do nich.
Czwartek, 5 kwiecień 2012
Ok. 30' wolno potem 2 serie naprzemiennie 5x 30" szybko (4'15"-4'40") i 5x30"wolno. 2' miedzy seriami bardzo wolno , 10' schlodzenia, 10'-15' rozciaganie. ))
W sumie wyszło:
8,27km
00:53:43
6'30''
Wielkanocny Poniedziałek, 9 kwiecień 2012
Dłuższy bieg po lesie. Tak, tak dla mnie to dłuższe wybieganie było, bo z czasem ostatnio kiepsko. Spokojniutko, choć ciężkawo mi się człapało. Zasapałam się. Pogoda za to cudna. Nikt mnie nie oblał, pijaków też nie było. Mnóstwo spacerowiczów, rodzinki się szwędały po leśnych ścieżkach, patrząc na mnie ni to z podziwem ni z obrzydzeniem. Miło ogólnie.
10,38km
01:07:46
6'31''
Piątek, 13 kwiecień 2012
Spacer konwersacyjny po lesie z sąsiadką. Wolne bieganie szybkie gadanie!
Sympatycznie, wesoło i jakoś tak raźniej.
8,04km
00:59:43
7'06''
Sobota, 14 kwiecień 2012
Dzisiaj też sąsiedzko, konwersacyjnie, ale już żwawiej i dalej.
10,39km
01:09:59
6'44''
Poniedziałek, 16 kwiecień 2012
Oj, miałam taki nerwowy dzień, że żaden deszcz nie był w stanie mnie powstrzyamć. Po prostu czułam, że jak nie wybiegam to wybuchnę, pęknę, pozabijam, poprzegryzam tętnice. Zatem mimo niesprzyjających warunków postanowiłam machnąć szybką piąteczkę, aby się sponiewierać. Targał mną wiatr, smagał deszcz. Autobus nawet mi pomógł. Oblał mnie kałużą. Wróciłam zziajana, mokra z błotem na czole. Tego mi było trzeba.
5,04km
00:30:49
6'06''
I to by było na tyle z moich poczynań przed ZOO.
Generalnie okres mam nerwowy bardzo. Dzieciary się nie dostały znowu do przedszkola, ja pragnę pracy bardzo...
IV Bieg Dookoła ZOO - a mój drugi! Rok temu debiutowałam!
Nie byłam przygotowana, to już u mnie tradycja. Nie wiem czy kiedyś do jakichkolwiek zawodów uda mi się przygotować? Nie mniej byłam na czas, aby odebrać pakiet, zrobić siku i bez nerwów się rozgrzać i stanąć na mecie. To już spory postęp. Nie? Przy pakietach ciśnienie mi podnieśli. Oczywiście nie ma koszulki w moim rozmiarze. Mogę wziąć męską S lub XL chyba, czy M. Mało istotne. Jak już mnie krew zalała, że nie ma damskich. Oczywiście nie obyło się bez rozmów z organizatorem. Naprawdę tak trudno każdemu przypisać koszulkę i wsadzić mu ją do pakietu??? Heloł! W mordę każdy płaci tak samo, czemu nie każdy może mieć koszulkę??? No i generalnie tam mi się już odechciało. Nie dość, że szans na życiówkę nie mam, o zejściu poniżej godziny to mogę śnić co najwyżej to jeszcze mam zapierdzielać w męskiej S, która obnaża moje sadło perfidnie i wyglądam w niej niekorzystnie. A jak nie jestem w stanie szybko biegać, to chociaż człowiek wyglądać by jakoś chciał. A tu co? Szkło!
No nic obrażona wielce poszłam na start. Ruszyłam spokojnie. Tak mi się zdaje, choć po namyśle stwierdzam że mogło być żwawo. Drugie okrążenie odpoczywałam, trzecie szarpałam. Nie wiem niestety jak było, bo nie jestem w stanei dogadać się z moim Ałfonem. W rezultacie zarejestrowało mi się jakieś gófffno zamiast biegu i wywaliłam to, żeby się nie denerwować.
Próbowałam się kogoś złapać i trzymać. rushatek na prawdę nie jestem wymagająca. Wzrok sobie koryguję, żeby widzieć tych uciekających, ale jak mi pot zalewa soczewki, to i tak nie widzę kogo gonię. Tak jak pisałam w komentarzach. Jedni mi uciekali, inni zostawali w tyle a ja sama biegłam. Jak zwykle. Miałam dwa postoje nawadniające u dzieci. Co mi dzielnie butle podawały.
I pomimo to wszystko wychodząc zrezygnowana na ostanią prostą (zupełnie nieświadoma czasu, bo bez zegarka, sportbanda, tylko tym kijowym ałfonem na ramieniu) patrzę na zegar, a tam mruga 1:04:00 brutto. No to jak wycięłam w długą ratować jeszcze cenne sekundy do życiówki. Dotychczasowa była z Biegnij Warszawo 1:04:24. To się skończyło tak, jak pisał rushatek o mało Pań z medalami nie stratowałam tak się rozpędziłam beuheuehuehuueh.
Ach. No fajnie było w sumie! Gdyby nie te zgrzyty organizacyjne.
Tutaj takie małe zestawienie:
Specjalnie ludzi z kamienia przeganiałam, żeby w tym samym miejscu zrobić.
W końcu udało się ruszyć. We wtorek musiałam zrezygnować z hi-dance, gdyż moje AZS, egzema, uczulenie kontaktowe (prawidłowe podkreślić) postanowiło się zabawić i wyglądałam jak Tyson po walce. Nie dość, że z czerwonymi, suchymi, swędzącymi plackami na ciele walczę już ponad miesiąc, to jeszcze wyskoczyło mi na powiekach. Oczko mi jedno tak spuchło, że nie byłam w stanie otworzyc powieki. Pognałam do alergologa kryjąc się za ciemnymi okularami, jak je zdejmowałam, miny patrzących na mnie bezcenne! Dostałam zastrzyka w dooopsko AUĆ! Dawno już takich atrakcji nie przeżywałam. Czułam się dobrze, ale bałam się, że jak na to zaognione uczulenie się spocę, to może to nie być mądry pomysł, więc grzecznie odpuściłam. Uczulenie znika szybciutko, maści sterydowe dają radę. Także dzisiaj ze skumulowaną nerwicą i frustracją wyruszyłam wieczorową porą na pobliskie chodniki. Miałyśmy iść z sąsiadką, ale jej mąż do 21 nie wrócił z jakiś spotkań, zatem postanowiłam sama przepalić moją agresję w energię i zużyć tą drugą aby pozbyć się tej pierwszej.
Zrobiłam żwawe 5km,
5,01km
00:30:55
6'10''
A potem 4 km podbiegów po wiadukcie. Wyszło po 4 wiadukty (8 podbiegów i 8 zbiegów)
4,02km
00:26:44
6'39''
Poczułam ulgę, przestały mną telepać nerwy, może starczy tego "spokoju" na jutro.
Wciąż czekam na wyniki ważnej dla mnie rozmowy i mnie nosi...
Potruchtałam sobie z sąsiadką w tempie bardzo konwersacyjnym.
6,19km
00:43:38
7'03''
A dzisiaj to już tylko obżarstwo grilliki, torty i inne ciężkie rzeczy. Jutro powtórkeczka. Nie wiem czy wieczorem dam radę coś pobiegnąć. Ale będę podejmować stosowne próby. Choć mam sporo zaległości, papierowej roboty... Może się nie udać. Podania do przedszkoli muszę przygotować. GRRRRRR. No nic, zrobię co będę mogła, a co nie będę mogła to też zrobię. A jak nie zrobię to trudno.
Hmmm, czyżbym w maju nie biegała? Niemożliwe. Trzeba przekopać archiwa elektroniczne.
Faktem jest, że drugi tydzień katuję się mało zdrową dietą mordercą, zatem ruch ograniczam.
Poza tym staję na uszach, żeby potffory się jednak dostały do przedszkola.
A od 4 czerwca sram po gaciach ze stresu w nowej pracy. Miałam "tylko" 6 lat przerwy. Aaaaaa!!!!
Jejaaaa rzeczywiście tylko 1 maja biegałam. Daję sobie po łapach!
Nieśmiałoo zaglądam.
Choć pewnie nikt mnie już nie pamięta, bo przepadłam totalnie.
Jestem biegowym leserem.
Nie mniej opłaciłam uczestnictwo w Biegnij Warszawo... także pojawiam się, żeby się zmotywować do regularnych wyjść wcelu zwycierania podeszw butów dobiegania, bo jakoś bezrobotne ostatnio są bidule.
Praca wyssysa ze mnie wszelkie siły witalne, a tego czego nie da rady zabierają dzieci, w związku z tym o 21 zamiast wyjść poszurać, padam na ryło i budzę się za chwileczkę dosłownie o 5:20.... żeby spowrotem pozwalać z siebie wysysać siły witalne... W weekend jest tyle spraw do załatwienia, że naginam z wywieszonym jęzorem. Albo mam lenia i nie robię nic.
Z bieganiem kruchutko. Waga podskoczyła złośliwie w górę, jedyny plus to taki, że czasami do pracy rowerem podjadę...
Ta data niewątpliwie wryje mi się w pamięć. Nie ma innej opcji.
Ok. Opiszę tą rzeźnię, choć wcale nie mam ochoty o tym pamiętać. Ale tak sobie myślę, że jak opiszę, to nie zapomnę i będę to czytała tylekroć, ilekroć przyjdzie mi do tego pustego łba biegać takie dystanse bez przygotowania, formy i w ogóle!
Postanowiłam, że stan zdrowia pozwala mi wystartować. Wszechmogący oczywiście gromy na mnie słał, ale w końcu skapitulował, choć uważał że jestem głupia, nierozsądna i bez sensu to wszystko. Cóż... miał rację. Ale jak to się mówi, jak się człowiek na własnym góffnie nie poślizgnie to nie zrozumie.
Zameldowałam się na starcie. Czułam niepokój, nie powiem że nie. No i generalnie zero radochy. Kiedyś biegałam i startowałam, bo mi to sprawiało mega radochę. A tu nic. Zero. I to już powinien być pierwszy sygnał, żeby tego nie robić. Ustawiłam się abitnie za zającem na 2:20, żeby w razie co załapać się na tego z 2:30. Ta ehe! ehe! Zająca to ja widziałam na moście, a potem nic. Swoją drogą ten na 2:30 powinien mnie mijać a tego nie zrobił, więc jakaś kiszka z tymi zającami. Na moście dziki tłum i choćbym bardzo chciała nie miałabym szans przecisnąć się do tego mojego. Może potem na trasie mogłabym go gonić, gdybym mogła, bo jak się okazało absolutnie nie mogłam.
Oczywiście ruszyłam, jak to ja, za szybko. Biorąc pod uwagę brak przygotowania, nogi zaczęły strajkować na 7 km. Brawo. Do 5km męczyłam się z flegmą na tylniej ścianie gardła i nie mogłam złapać porządnego oddechu. Dopiero punkt z wodą nieco mi pomógł. Przy Teatrze Wielkim stali dziadkowie i mi kibicowali. I to był chyba jedyny przyjemny punkt tego biegu, nie wiedziałam, że będą, nie spodziewałam się nikogo znajomego na trasie. No i potem wbiegamy na Wisłostradę i kiszka. Czuję, że nie daję rady, przez ból bioder. Obleśny kłujący, promieniujący ból bioder. Grrr. Ledwo dowlokłam się do 10 km. Był niedaleko BUWu. I gdybym wiedziała, gdzie mam oddać tego cholernego plastikowego chipa do pomiaru czasu, to bym zeszła z trasy i poszła do Fenomenalnej na pyszny koktajl owocowy, pobujać się w ciepełku w hamaczku i poczekałabym, aż ten mój chłop się przebije przez sparaliżowane korami miasto, żeby odebrać mnie z triumfem na twarzy i wymownym: "a nie mówiłem!" No ale że nie wiedziałam komu mam oddać ten chip, a miałam silne poczucie zobowiązania się do jego oddania, postanowiłam poczłapać dalej. Tylko to już nie był bieg. Od 11km, to była walka. Z bólem ogromnym, brakiem mocy w nogach, przechodziłam do marszu, w rezultacie cholernie zaczęłam marznąć. A tu jeszcze 10 km przede mną! KórrffaA! Jakie to było traumatyczne. Nie wiem czemu tam lazłam. Nie wiem! Wiem, że w żadnym wypadku nie powinnam. Jestem głupia! Na 17km zaczęły mnie łapać przykurcze, skurcze, generalnie nogi się przede mną zaczęły uginać. Biodra starałam się ignorować, choć też z marnym skutkiem. Ze dwa razy po drodze się poryczałam z bólu. Przeraźliwe zimno, zesztywnienie mięśni, ból stawów, brak możliwości bignięcia. Bo gdybym biegła jakimś tempem to bym przynajmniej tak nie zmarzła. A tutaj możliwy był jedynie paralityczny, kulejący trucht, twarz wykrzywiona z bólu i zimna. Na prawdę, odbiło się to na mojej psyche mocno! Tego nie da się opisać, to była zupełnie niepotrzebna walka o przetrwanie. Dosłownie. Na Poniatowskim byłam bliska wsiądnięcia do tramwaju, ale chyba nie wspięłabym się po tych dwóch schodkach. Miałam Miśka na linii i się zastanawiałam czy usiąść na krawężniku i na niego czekać w nadzieji, że nie zamarznę, czy może wlec się dalej. Głupio zrezygnować na 19km. Dowlekłam się do mety. Dosłownie. Powłócząc uginającymi się pode mną nogami, kulejąc, zmarznięta na kość. Ta durna wycieczka trwała 2:54:** netto. 3:09:** brutto. I nie chodzi o wynik. Na prawdę nie biegłam na wynik w tym roku. Ale czuję ogromny niesmak po tym wszystkim. Mam nauczkę. Chyba chwilowo znielubię bieganie. Jestem zapisana na Bieg Dookoła Zoo, ale poważnie się zastanawiam, czy mam ochotę...
Dzieciaki tam też będą miały swój debiut w biegu dziecięcym, kategoria przedszkolaki. Tak strasznie się cieszyłam, że będą mogli zdobyć swoje medale i trochę zasmakować w bieganiu!
Normalnie mam mega kaca, jak po imprezie, w której się za dużo wypije, wypali, i jeszcze przeleci 4 przypadkowych gości. FUJ!
Idę na odwyk! Nie będę biegać dopóki znowu nie będzie mi to przynosić radości. Nie ma sensu!
Poza tym jestem gruuuba! Buuuuuu. Syf, dno i metr mułu.
Z powodu protestu i mojego ogólnego stanu PO biegu. Nie mam zdjęcia z medalem. Nawet mnie on nie cieszy. Za wiele mnie kosztował. FOCH.
Bujnęłam się troszkę. 2 x po 5-6km w żenującym tempie między 7:00 - 7:30.
Ale uwaga mam plan. W sensie próbuję się mobilizować. No bo kurczę, tak w sumie zdałam sobie sprawę, że przecież wszystko w moich rękach i nikt nic za mnie nie zrobi. I moje życie zależy głównie ode mnie. Także zakasałam rękawy i stworzyłam sobie ambitny mini plan.
Hahahahaha zobaczymy czy uda mi się przejść od słów do czynów. Bo z tym różnie bywa. W planowaniu jestem miszczem!
Poniedziałki - free
Wtorki - 5 km truchtu + przebieżki
Środy - Zdrowy Kręgosłup
Czwartki - 5 km truchtu + podbiegi
Piątki - free
Soboty - dłuższe wybiegania, co w moim przypadku oznacza 8-12km w spokojnym tempie
Niedziele - TBC
Z czego poważnie zastanawiam się czy z tych niedziel nie zrezygnować... Ale to może jeszcze w tym miesiącu pociągnę, a w przyszłym pomyślę, jak już w końcu wiosna raczy zawitać, bo szczerze wierzę, że jaja sobie tylko chwilowo robi.
Zastanawiam się czy nie padnę na twarz.
Czy poznam dzieci po miesiącu...
Kiedy im będę gotować? Spać? Uprawiać seks? ....