W czwartek nie biegałam, bo do późna robiłam coś ważnego, w piątek bo nie zdążyłam odpocząć po tym czwartku, a poza tym miałabym czas tylko na jakieś szuranie krótko pod domem, a nie chciałam robić znów 3 dniowego biegowego maratonu. I jakiś kiepski to dzień był ten piątek.
A dziś to już zupełnie co innego.
Sobota 26/04/2014
12km cross, 1h25', buty WT110
Dawno nas nie było w Chalet a Gobet - bo brak śniegu na śmiganie na nartach nie pozwolił. Dziś z przyjemnością tam dotarliśmy po załatwieniu różnych sprawunków. Postanowiliśmy pobiec najdłuższą, 12 kilometrową petlę z pagórkami. Pomimo pochmurnego nieba i wiaterku zostawiłam bluzę w samochodzie i był to zdecydowanie dobry wybór. Słońce szybko wyszło i zrobiło się wręcz duszno. Na początkowej prawie pętelce było jak zwykle ciężko - bo z miejsca teren faluje. Na głównym długim pobiegu dyszałam jak parowóz i nieco dał mi kuksańca żołądek, ale i tak się z kolejnymi kilometrami "rozpędzaliśmy". Było wyjątkowo sucho (pomimo popadywania w ciągu tygodnia) - w miejscach gdzie się normalnie ślizga w mazi po kostki było ubite klepisko, szok normalnie. Już się całkiem przyjemnie biegło, ale nadeszła TA górka. Słonko grzało, a mnie się zdawało, że drogi przede mną nie ubywa, tylko przybywa, a ja ciągle zwalniam i się zapadam w ten podbieg jakoś. Na szczęście za pewnym zakrętem stroma część się kończy, zostaje już tylko ponad kilometr stałego, lekkiego podbiegu. Od szałasu wreszcie idzie w dół - oj wypatrywałam tego szałasu bardzo.

A tu jeszcze dla osłody mąż zaczął mówić, że kiedyś to w sporo lepszym tempie biegaliśmy nawet i długie wybiegania i trzeba by znów biegać tak po 6min/km. Miałam ochotę go zdzielić normalnie.

Dokulaliśmy się do znaczka 10km w 1h12'50'' i puściłam małża, żeby się wyhulał na ostatnich 2km. Ja stwierdziłam, że zupełnie nie mam siły, po czym jak tylko on zniknął za zakrętem, to nóżki jakoś same zaczęły się szybciej kręcić i rzeczywiście zrobiłam dwa najszybsze kilometry podczas tego treningu, z tego najlepiej ten ostatni, z długą górką.

Na koniec humor wyśmienity, tylko mam wątpliwości, czy rzeczywiście startować za tydzień, bo jak ma mnie znów tak w górki wgniatać...
Wspinaczka 2h
Po bieganiu i chwili wahania pojechaliśmy na ściankę wspinaczkową - bo przecież tak blisko już byliśmy. Zastanawiałam się, jak to się bedzie wspinać takim zasapanym, ale jedynym problemem były lekko przypuchnięte po bieganiu stopy - w butach wspinaczkowych każdy dodatkowy milimetr robi różnicę.

Zaczęłam rozsądnie od bardzo łatwych dróg - jak to po wakacjach od ścianki wypada, ale na koniec powalczyłam i na ambitniejszych rzeczach, jak już wróciły pewne nawyki. Ale na wędkę tylko. Prowadzenie to wyższy stopień zaangażowania głowy. A tu we wtorek czeka mnie szkoła latania...
Wróciliśmy ze ścianki o takiej porze, że akurat mogłam wyjść i pokibicowac pod domem biegnącym 20km de Lausanne. Tylko jednej osoby ze znajomych, o których wiedziałam, że biegną, nie udało mi się wypatrzeć. Jak już skończyłam pilne skanowanie twarzy, to mogłam się i na nogi chwilę popatrzeć, jedne bose stopy i jedne sandały Tahamura zanotowałam. A przy oglądaniu najszybszych zawodników - tzn. już za czołówką, ale wciąż top 5% zadziwiło mnie jak wielu z nich biegło "dziwnie" - taka postawa czy praca rąk, że w zasadzie aż niewygodnie patrzeć, a oni zapodawali w takim tempie.
