Strasb - w pogoni za formą
Moderator: infernal
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Środa 12/03/2014
Wspinaczka
Zaczęliśmy od... przekąski, bo nas straszny głód po drodze dopadł. I dobrze, bo przynajmniej energii później nie brakowało. Udało się skończyć jedną drogę, z którą już dawno powinnam była się uporać, nieco popracować nad dwoma, które mam aktualnie na celowniku i zrobić bardzo udaną próbę o oczko wyżej - naprawdę pozytywnie się zaskoczyłam. Ale ostatni krok jest z dużym zaangażowaniem głowy - trochę mi to więc jeszcze zajmie.
Wspinaczka
Zaczęliśmy od... przekąski, bo nas straszny głód po drodze dopadł. I dobrze, bo przynajmniej energii później nie brakowało. Udało się skończyć jedną drogę, z którą już dawno powinnam była się uporać, nieco popracować nad dwoma, które mam aktualnie na celowniku i zrobić bardzo udaną próbę o oczko wyżej - naprawdę pozytywnie się zaskoczyłam. Ale ostatni krok jest z dużym zaangażowaniem głowy - trochę mi to więc jeszcze zajmie.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Czwartek 13/03/2014
45'E, buty Vivobarefoor Evo
Powrór z pracy na biegowo, po ciemku, ale wciąż bardzo przyjemna temperatura. W Evo, bo przy tej wiośnianej pogodzie można spokojnie już chodzić w nich cywilnie, a nie chciało mi się dodatkowych butów brać. Szurałam sobie, ale myślami trochę byłam w St. George, gdzie ostatnie w tym roku nocne biegówkowanie.
Dziś odpoczynek a jutro backcountry. Dzwoniłam się upewnić, że znajdą dla nas śnieg. Narty zabookowane, ekipa nagrana, oby była świetna zabawa.
45'E, buty Vivobarefoor Evo
Powrór z pracy na biegowo, po ciemku, ale wciąż bardzo przyjemna temperatura. W Evo, bo przy tej wiośnianej pogodzie można spokojnie już chodzić w nich cywilnie, a nie chciało mi się dodatkowych butów brać. Szurałam sobie, ale myślami trochę byłam w St. George, gdzie ostatnie w tym roku nocne biegówkowanie.
Dziś odpoczynek a jutro backcountry. Dzwoniłam się upewnić, że znajdą dla nas śnieg. Narty zabookowane, ekipa nagrana, oby była świetna zabawa.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Sobota 15/03/2014
Backcountry - ok. 3h
Długo wyczekany dzień, dokładnie zaplanowany. Po śniadaniu i małych zakupach ruszyliśmy do Francji przez przełęcz La Givrine. W La Givrine śnieg już bardzo nadgryziony zębem wiosny, ale jeszcze sporo odważnych nartowało. W Les Rousses w sklepie sportowym spotkaliśmy resztę ekipy i rozpoczęło się dopasowywanie sprzętu do ski de randonnee nordique czy krócej - backcountry. Najpierw buty, ich podeszwy z głębokim bieżnikiem zdecydowanie robiły wrażenie, zaczęliśmy sobie żartować jakie to przeszkody terenowe będziemy musieli pokonać w takim sprzęcie. Następnie dopasowanie nart, dostały mi się takie co i w puchu dadzą radę, choć puchu to mało mogliśmy się spodziewać. Po zakończeniu zbrojeń ruszyliśmy uzupełnić zapasy energetyczne. W restauracji przy polu golfowym zajadaliśmy się lokalnymi specjałami takimi jak np. smardze. Deseru też sobie nie odmówiliśmy, ale pilnowaliśmy, żeby nie zarzucić zbyt dużego balastu przed szusowaniem. W Bois d'Amont spotkaliśmy naszego instruktora i ruszyliśmy - z powrotem do Szwajcarii, bo za granicą śnieg podobno bardziej biały. Nie było pełnego słońca jak tydzień wcześniej, ale zdecydowanie nie było też tak źle, jak straszyły prognozy. Wpięłam narty i poszusowałam. Ciężkie dosyć, ale niosły na tym nieubitym śniegu - no zupełnie nie jak biegówki. Kręciłam kółeczka wokół grupy w oczekiwaniu aż wszyscy wepną narty i już wiedziałam, że to będzie fajne popołudnie. Szybko wdrapaliśmy się na maleńki pagórek i zaczęliśmy na zjeździe wprawki do telemarku. Zjazd szedł dobrze, bo narty stabilne i skręcają prawie same, ale telemark zdecydowanie gorzej. Miało wyglądać tak:
a pomimo starań wyglądało u mnie najczęście tak:
Czyli jak tylko narty nabierały nieco szybkości, to mój wbudowany cykor automatycznie włączał opcję pług. No cóż poradzić. Płużenie działa zbyt dobrze, telemark jest bardzo elegancki, ale na argumenty czysto estetyczne pozostawałam oporna. Potem na kilku jeszcze górkach próbowałam intensywnie, upadków uzbierałam pewnie z tuzin, coś na kształt telemarkowych zakrętów czasem wykręciłam, ale na bardzo małej prędkości. Za to na skoczni wyskoczyłam, a jakże. Głównie dlatego, że nie dosłyszałam dokładnie co nas czeka, a jak zobaczyłam to było za późno. Na krechę z górki też szybko zjeżdżałam, a jakże. I pomiędzy tymi wszystkimi ćwiczeniami była fajna włóczego po polach i (pod)lasach - i tak głównie mam zamiar z tych nart korzystać. Zakochałam się po uszy, po oddaniu wypożyczonych nart prawie wyszłam ze sklepu z zakupioną własną parą. Jednak dałam się w końcu przekonać na przetestowanie jeszcze kilka razy różnych modeli z wypożyczalni, ale serce krwawiło. Jedno wiem już na pewno - nie będę kombinować z zakupem nart na tyle wąskich, żeby wchodziły też i w maszynowe ślady. Idę na całość i będą szerokie "łopaty" na głębokie śniegi z dala od ubitych tras. Swoją drogą wycofaliśmy się z gór dokładnie w odpowiednim momencie, jak wsiedliśmy do samochodów, to po chwili wpadliśmy w gęsta mgłę i deszcz.
Backcountry - ok. 3h
Długo wyczekany dzień, dokładnie zaplanowany. Po śniadaniu i małych zakupach ruszyliśmy do Francji przez przełęcz La Givrine. W La Givrine śnieg już bardzo nadgryziony zębem wiosny, ale jeszcze sporo odważnych nartowało. W Les Rousses w sklepie sportowym spotkaliśmy resztę ekipy i rozpoczęło się dopasowywanie sprzętu do ski de randonnee nordique czy krócej - backcountry. Najpierw buty, ich podeszwy z głębokim bieżnikiem zdecydowanie robiły wrażenie, zaczęliśmy sobie żartować jakie to przeszkody terenowe będziemy musieli pokonać w takim sprzęcie. Następnie dopasowanie nart, dostały mi się takie co i w puchu dadzą radę, choć puchu to mało mogliśmy się spodziewać. Po zakończeniu zbrojeń ruszyliśmy uzupełnić zapasy energetyczne. W restauracji przy polu golfowym zajadaliśmy się lokalnymi specjałami takimi jak np. smardze. Deseru też sobie nie odmówiliśmy, ale pilnowaliśmy, żeby nie zarzucić zbyt dużego balastu przed szusowaniem. W Bois d'Amont spotkaliśmy naszego instruktora i ruszyliśmy - z powrotem do Szwajcarii, bo za granicą śnieg podobno bardziej biały. Nie było pełnego słońca jak tydzień wcześniej, ale zdecydowanie nie było też tak źle, jak straszyły prognozy. Wpięłam narty i poszusowałam. Ciężkie dosyć, ale niosły na tym nieubitym śniegu - no zupełnie nie jak biegówki. Kręciłam kółeczka wokół grupy w oczekiwaniu aż wszyscy wepną narty i już wiedziałam, że to będzie fajne popołudnie. Szybko wdrapaliśmy się na maleńki pagórek i zaczęliśmy na zjeździe wprawki do telemarku. Zjazd szedł dobrze, bo narty stabilne i skręcają prawie same, ale telemark zdecydowanie gorzej. Miało wyglądać tak:
a pomimo starań wyglądało u mnie najczęście tak:
Czyli jak tylko narty nabierały nieco szybkości, to mój wbudowany cykor automatycznie włączał opcję pług. No cóż poradzić. Płużenie działa zbyt dobrze, telemark jest bardzo elegancki, ale na argumenty czysto estetyczne pozostawałam oporna. Potem na kilku jeszcze górkach próbowałam intensywnie, upadków uzbierałam pewnie z tuzin, coś na kształt telemarkowych zakrętów czasem wykręciłam, ale na bardzo małej prędkości. Za to na skoczni wyskoczyłam, a jakże. Głównie dlatego, że nie dosłyszałam dokładnie co nas czeka, a jak zobaczyłam to było za późno. Na krechę z górki też szybko zjeżdżałam, a jakże. I pomiędzy tymi wszystkimi ćwiczeniami była fajna włóczego po polach i (pod)lasach - i tak głównie mam zamiar z tych nart korzystać. Zakochałam się po uszy, po oddaniu wypożyczonych nart prawie wyszłam ze sklepu z zakupioną własną parą. Jednak dałam się w końcu przekonać na przetestowanie jeszcze kilka razy różnych modeli z wypożyczalni, ale serce krwawiło. Jedno wiem już na pewno - nie będę kombinować z zakupem nart na tyle wąskich, żeby wchodziły też i w maszynowe ślady. Idę na całość i będą szerokie "łopaty" na głębokie śniegi z dala od ubitych tras. Swoją drogą wycofaliśmy się z gór dokładnie w odpowiednim momencie, jak wsiedliśmy do samochodów, to po chwili wpadliśmy w gęsta mgłę i deszcz.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Poniedziałek 17/03/2014
Wspinaczka 2.5h
Całkiem niezła sesja treningowa, wymęczyłam się. I są postępy na dwóch drogach, nad którymi pracuję. Choć może gdybym była bardziej waleczna i bardziej kontrolowała strach, to te dwie drogi był już były za mną? Takie mam częściowo przeświadczenie. Nawet pod wpływem impulsy chciałam się zapisać na kurs latania tj. spadania, ale już nie było miejsc. Następny kurs w maju, ale może wcześniej wezmę lekcję indywidualną, bo jestem ciężkim przypadkiem i kurs grupowy może się nie sprawdzić. Trochę czuję tym razem przyczep mięśnia w lewym ramieniu, lustrzanie do tego, co wcześniej było z prawym, ech.
Wspinaczka 2.5h
Całkiem niezła sesja treningowa, wymęczyłam się. I są postępy na dwóch drogach, nad którymi pracuję. Choć może gdybym była bardziej waleczna i bardziej kontrolowała strach, to te dwie drogi był już były za mną? Takie mam częściowo przeświadczenie. Nawet pod wpływem impulsy chciałam się zapisać na kurs latania tj. spadania, ale już nie było miejsc. Następny kurs w maju, ale może wcześniej wezmę lekcję indywidualną, bo jestem ciężkim przypadkiem i kurs grupowy może się nie sprawdzić. Trochę czuję tym razem przyczep mięśnia w lewym ramieniu, lustrzanie do tego, co wcześniej było z prawym, ech.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Wtorek 18/03/2014
ok. 45'E, buty Vivobarefoot Evo
Biegowy powrót z pracy. Wypadł trochę późno, bo wykład się przeciągnął, więc motywacja była średniawa. Ale na wykładzie spotkałam koleżankę i się okazało, że ona też zamierza biegać po. Z tym, że ona na stadionie, a potem do domu rowerem, żeby móc nim przyjechać i nazajutrz. Więc sobie tylko pożyczyłyśmy miłego biegania i każda poszła w swoją stronę. Po nerwowych poszukiwaniach garmina (już prawie byłam przekonana, że ktoś go sobie "pożyczył"), wskoczyłam i w ciuchy i poczłapałam w noc. Po chwili przebiegałam koło stadionu. Trwał trening piłkarski, więc oświetlenie na full. Po bieżni dookoło śmigało kilka osób, rozpoznałam koleżankę. Chwila wahania, bo w domu czekano z kolacją, ale jednak zboczyłam, by ze 2-3 kółka z nią wykręcić. Udało się po akurat skończyła tempo i zostało jej już tylko schłodzenie. Miło było pogadać i przy okazji zostałam zaproszona znów na sztafetę SOLA w Zurychu (ponoć pilnie szukają kogoś i nie będzie im przeszkadzać moje spacerowe tempo ) i na wspólne treningi interwało we wtorkowe wieczory na stadionie. No pomyślimy.
Po kilku kółkach opuściałam koleżankę i grzecznie skierowałam się ku domowi. Jako, że początek był żwawszy, to sobie pomyślałam, że nie będę napierać pod górkę do domu, tylko dobiegnę do portu i już z portu krótki spacerek w górę. Ale jak dobiegłam do miejsca, gdzie drogi się rozdzielają, to jakoś tak zwizualizowałam sobie drogę do portu i stwierdziłam, że tak strasznie mi się tam nie chce biec - że uderzyłam jednak pod górę. I w miarę żwawo wbiegłam, bo pana małżonek czekał z kolacją, a ponoć mu się już soki burzyły.
ok. 45'E, buty Vivobarefoot Evo
Biegowy powrót z pracy. Wypadł trochę późno, bo wykład się przeciągnął, więc motywacja była średniawa. Ale na wykładzie spotkałam koleżankę i się okazało, że ona też zamierza biegać po. Z tym, że ona na stadionie, a potem do domu rowerem, żeby móc nim przyjechać i nazajutrz. Więc sobie tylko pożyczyłyśmy miłego biegania i każda poszła w swoją stronę. Po nerwowych poszukiwaniach garmina (już prawie byłam przekonana, że ktoś go sobie "pożyczył"), wskoczyłam i w ciuchy i poczłapałam w noc. Po chwili przebiegałam koło stadionu. Trwał trening piłkarski, więc oświetlenie na full. Po bieżni dookoło śmigało kilka osób, rozpoznałam koleżankę. Chwila wahania, bo w domu czekano z kolacją, ale jednak zboczyłam, by ze 2-3 kółka z nią wykręcić. Udało się po akurat skończyła tempo i zostało jej już tylko schłodzenie. Miło było pogadać i przy okazji zostałam zaproszona znów na sztafetę SOLA w Zurychu (ponoć pilnie szukają kogoś i nie będzie im przeszkadzać moje spacerowe tempo ) i na wspólne treningi interwało we wtorkowe wieczory na stadionie. No pomyślimy.
Po kilku kółkach opuściałam koleżankę i grzecznie skierowałam się ku domowi. Jako, że początek był żwawszy, to sobie pomyślałam, że nie będę napierać pod górkę do domu, tylko dobiegnę do portu i już z portu krótki spacerek w górę. Ale jak dobiegłam do miejsca, gdzie drogi się rozdzielają, to jakoś tak zwizualizowałam sobie drogę do portu i stwierdziłam, że tak strasznie mi się tam nie chce biec - że uderzyłam jednak pod górę. I w miarę żwawo wbiegłam, bo pana małżonek czekał z kolacją, a ponoć mu się już soki burzyły.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Środa 19/03/2014
Wspinaczka 2.5
Na małej ściance w szkole w Prilly. Wspinało się fajniej niż oczekiwałam, bo zawsze było tak, że były tam ze 3 drogi proste dla mnie i reszta sporo za trudnych, a tym razem coś tam weszłam z tych za trudnych, a na takich co nawet wcześniej się nie tykałam, to choć trochę powalczyłam. Więc humor dobry był. A po wspinaczce wspólne piwko z ekipą celem snucia planów na lato. I w tych planach mamy drogi gdzies wyżej w Alpach - nie za trudne na początek, Miroir d'Argentine no i wypad na bouldery do Fontainebleau - to pewnie mi będzie szło najgorzej, ale wyjazd wspólny powinien być fajny.
Wspinaczka 2.5
Na małej ściance w szkole w Prilly. Wspinało się fajniej niż oczekiwałam, bo zawsze było tak, że były tam ze 3 drogi proste dla mnie i reszta sporo za trudnych, a tym razem coś tam weszłam z tych za trudnych, a na takich co nawet wcześniej się nie tykałam, to choć trochę powalczyłam. Więc humor dobry był. A po wspinaczce wspólne piwko z ekipą celem snucia planów na lato. I w tych planach mamy drogi gdzies wyżej w Alpach - nie za trudne na początek, Miroir d'Argentine no i wypad na bouldery do Fontainebleau - to pewnie mi będzie szło najgorzej, ale wyjazd wspólny powinien być fajny.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Czwartek 20/03/2014
41'E choć żwawo, buty Hyperspeed
Kolejny w tym tygodniu biegowy powrót z pracy. Pogoda dalej nas rozpieszcza, we wtorek w wiatrówce się zgrzałam, więc tym razem zapakowałam tylko t-shirt i postanowiłam jakoś dobytek jedynie do kieszonek spodenek upchnąć. Jak przyszło wyjść w noc, to sobie przypomniałam, że przecież mogłam zabrać rękawki! No nic. Na początku było rześko, ale że jakoś noga podawała, to szybko zrobiło mi się cieplutko. Na punktach kontrolnych czasy miałam nieco lepsze niż zwykle, krok sprzężysty, no super. Zdecydowałam się skręcić tym razem w stronę portu, na drogę, która tak mnie odrzuciła we wtorek. A jak już tam biegłam, to pomyślalam, że dokulam się aż do Tour d'Haldimand i potem do domu górką od strony parku Denantou. Ale jak się zbliżałam do portu, to coraz wyraźniej czułam, że w lewej łydce, tam gdzie wczoraj rano nawet dość poważnie coś kuło, to tym razem ciągnie. Pomyślałam sobie, że zaaplikowanie tejże łydce więcej tego już nie tak sprężystego kroku, to może nie być najlepszy pomysł. Żeby zatem się dobić w krótkim czasie zaatakowałam domowę górkę od frontu, najstromszym podbiegiem. No zmachałam się, nie będę ukrywać.
Niby tak niewiele szybciej niż zwykle było a dziś nieco nogi czują te "szaleństwa". Z przyjemnością bym dziś celebrowała dzień przerwy od sportu, ale w związku z zapowiadanym na jutro metereologicznym armaggedonem, to chyba się pokulam poopalać na trasie, jak to ma zwyczaj określać panna Anna.
41'E choć żwawo, buty Hyperspeed
Kolejny w tym tygodniu biegowy powrót z pracy. Pogoda dalej nas rozpieszcza, we wtorek w wiatrówce się zgrzałam, więc tym razem zapakowałam tylko t-shirt i postanowiłam jakoś dobytek jedynie do kieszonek spodenek upchnąć. Jak przyszło wyjść w noc, to sobie przypomniałam, że przecież mogłam zabrać rękawki! No nic. Na początku było rześko, ale że jakoś noga podawała, to szybko zrobiło mi się cieplutko. Na punktach kontrolnych czasy miałam nieco lepsze niż zwykle, krok sprzężysty, no super. Zdecydowałam się skręcić tym razem w stronę portu, na drogę, która tak mnie odrzuciła we wtorek. A jak już tam biegłam, to pomyślalam, że dokulam się aż do Tour d'Haldimand i potem do domu górką od strony parku Denantou. Ale jak się zbliżałam do portu, to coraz wyraźniej czułam, że w lewej łydce, tam gdzie wczoraj rano nawet dość poważnie coś kuło, to tym razem ciągnie. Pomyślałam sobie, że zaaplikowanie tejże łydce więcej tego już nie tak sprężystego kroku, to może nie być najlepszy pomysł. Żeby zatem się dobić w krótkim czasie zaatakowałam domowę górkę od frontu, najstromszym podbiegiem. No zmachałam się, nie będę ukrywać.
Niby tak niewiele szybciej niż zwykle było a dziś nieco nogi czują te "szaleństwa". Z przyjemnością bym dziś celebrowała dzień przerwy od sportu, ale w związku z zapowiadanym na jutro metereologicznym armaggedonem, to chyba się pokulam poopalać na trasie, jak to ma zwyczaj określać panna Anna.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Piątek 21/03/2014
50'E, buty Light Silence
I wyjątkowo, naprawdę wyjątkowo jak na mnie ostatnie, nie namyślałam się długo, tylko szybko wcieliłam pomysł w życie. Zamiast wczesnego obiadku były więc najpierw bieganie (a obiad grzecznie zaczekał ). Dawno tego nie miałam, żeby wychodzić na trening z taką radością, niecierpliwością wręcz. Zabrałam ze sobą muzykę, pomyślałam, że jak mi będzie przeszkadzać w percepcji wiosny, to wyłączę, ale jednak dobrze pasowała. Postanowiłam za dużo sobie dziś nie narzucać, bo jednak po jakimś czasie zmęczenie po wczorajszym treningu się odezwało. Zatem jak już podrzuciłam próbki DNA do sekwencjonowania (jednak trochę bieg użytkowy był ), to się powoli potoczyłam nad jezioro, bez krążenia przez pagórki. Jak wybiegałam, to pomyślałam sobie - idealna temperatura na trening, ale skoro teraz taka jest, to już w kwietniu będzie za ciepło. Jak dobiegłam nad jezioro, to musiałam zweryfikować swoje poglądy - przy braku wiatru za ciepło było już. Ale nie ma co narzekać, w ogródkach kwiaty mienią się tęczą kolorów, sporo drzew też już jak nie w pąkach, to obsypanych kwiatami, cudne zapachy w powietrzu. Po około 30 minutach dobiegłam do punktu, który miałam na myśli jako zawrotkę. Ale zanim zawróciłam, to sobie zafundowałam rozciąganie, czyniąc wygibasy wokół drzewa lub ławeczki, próbując wypatrzyć Alpy na drugim brzegu jeziora, nieśmiało tylko prześwitujące zza mgiełki. Bardzo przyjemna chwila to była. Wracając czułam trochę ten niezjedzony obiad, tzn. pewne braki energii. Niemniej na koniec pod prawie całą górkę wbiegłam.
Piątek, a ja mam już za sobą 3 treningi biegowe, rzadkość, oj rzadkość.
50'E, buty Light Silence
I wyjątkowo, naprawdę wyjątkowo jak na mnie ostatnie, nie namyślałam się długo, tylko szybko wcieliłam pomysł w życie. Zamiast wczesnego obiadku były więc najpierw bieganie (a obiad grzecznie zaczekał ). Dawno tego nie miałam, żeby wychodzić na trening z taką radością, niecierpliwością wręcz. Zabrałam ze sobą muzykę, pomyślałam, że jak mi będzie przeszkadzać w percepcji wiosny, to wyłączę, ale jednak dobrze pasowała. Postanowiłam za dużo sobie dziś nie narzucać, bo jednak po jakimś czasie zmęczenie po wczorajszym treningu się odezwało. Zatem jak już podrzuciłam próbki DNA do sekwencjonowania (jednak trochę bieg użytkowy był ), to się powoli potoczyłam nad jezioro, bez krążenia przez pagórki. Jak wybiegałam, to pomyślałam sobie - idealna temperatura na trening, ale skoro teraz taka jest, to już w kwietniu będzie za ciepło. Jak dobiegłam nad jezioro, to musiałam zweryfikować swoje poglądy - przy braku wiatru za ciepło było już. Ale nie ma co narzekać, w ogródkach kwiaty mienią się tęczą kolorów, sporo drzew też już jak nie w pąkach, to obsypanych kwiatami, cudne zapachy w powietrzu. Po około 30 minutach dobiegłam do punktu, który miałam na myśli jako zawrotkę. Ale zanim zawróciłam, to sobie zafundowałam rozciąganie, czyniąc wygibasy wokół drzewa lub ławeczki, próbując wypatrzyć Alpy na drugim brzegu jeziora, nieśmiało tylko prześwitujące zza mgiełki. Bardzo przyjemna chwila to była. Wracając czułam trochę ten niezjedzony obiad, tzn. pewne braki energii. Niemniej na koniec pod prawie całą górkę wbiegłam.
Piątek, a ja mam już za sobą 3 treningi biegowe, rzadkość, oj rzadkość.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Sobota 22/03/2014
Wspinaczka -2h?
Pogodowa katastrofa nadciągnęła zgodnie z zapowiedzią. Odbębniliśmy więc różne długo odkaładane zakupy. Ależ to męczące. Na koniec dla relaksu krótka sesja na ściance. W stylu - powiedziałabym - filozoficznym. Tzn. z każdym ruchem zastanawiałam się - czy na pewno powinnam? czy na pewno dam radę? a co stanie się dalej? a jeśli się poślizgnę? Aż dziwne, że mimo to zdołałam się zmęczyć.
Wspinaczka -2h?
Pogodowa katastrofa nadciągnęła zgodnie z zapowiedzią. Odbębniliśmy więc różne długo odkaładane zakupy. Ależ to męczące. Na koniec dla relaksu krótka sesja na ściance. W stylu - powiedziałabym - filozoficznym. Tzn. z każdym ruchem zastanawiałam się - czy na pewno powinnam? czy na pewno dam radę? a co stanie się dalej? a jeśli się poślizgnę? Aż dziwne, że mimo to zdołałam się zmęczyć.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Niedziela 23/03/2014
Backcountry - 4h
Wyczekana z pewną niepewnością wyprawa. Bo najpierw był tydzień super lampy, a potem przyszedł ulewny deszcz, który zaledwie pod koniec przeszedl w śnieg. Trasa wyszukana dokładnie na mapie, bo miała wieść poza znaczonymi szlakami. Rano telefon do wypożyczalni na przełęczy, czy na pewno są otwarci i przy okazji pytanie czy to, że śniegu się coś ostało, to nie plotka. Coś się ostało, nawet z 10cm spadło, narty można wypożyczać. No to się wyprawiliśmy, pakując tym razem porządnie kanapkę, bidon z wodą i awaryjnego skickersa.
Sklep na przełęczy prowadzi miły starszy pan. Jazda telemarkowa to narciarstwo u korzeni, jak za czasów dziadków naszych dziadków. Niestety sprzęt backcountry w wypożyczalni też z tamtych czasów. Dobraliśmy buty najlepiej jak się dało, dałam się namówić na narty dłuższe niż jestem przyzwyczajona i ruszyliśmy, najpierw z buta, w stronę lepiej naśnieżonych rejonów (powiedziano nam, że od schroniska już OK będzie). Wkurzyło nas to tachanie nart, więc i wcześniej je ubraliśmy i zaczęło się lawirowanie pomiędzy trawą i kamieniami. Śnieg się bardzo lepiej do łuski nart, ale jakoś dobrnęliśmy do schroniska, gdzie koleżanka uzupełniła zapasy i założyła plasterek na tworzący się już odcisk - bo jej buty były chyba najgorzej dobrane. Potem czekało nas długie podejście drogą przez las wzdłuż skarpy, zaczęło się fantastycznym wreszcie głębszym śniegiem, ale jak tylko to na głos pochwaliłam to zaczęły się dziury z wyłażącym asfaltem. Mnie mimo wszystko szło się dość dobrze, ale widziałam, że w ekipie miny coraz bardziej na kwintę. Okazało się, że tylko moje narty jeszcze mają jakikolwiek ślizg, reszcie śnieg się podkleja momentalnie zaraz po wyczyszczeniu łuski na nowo. Pan małżonek nawet kijek złamał od tego otrzepywania narty. W pechowym miejscu, bo to już był prawie koniec podejścia, a na jego szczycie jakiś inny był śnieg i narty zaczęły mu jechać fajnie. Narty koleżanki wciąż nie chciały współpracować. Trzeba było podjąć bolesną decyzję. Przed sobą miałam ośnieżony płaskowyż, który wołał zachęcająco, ale ciągnięcie tam reszty ekipy na sprzęcie jaki mieli, to była katorga dla nich. Chyba widzieli mój żal w oczach, bo koleżanka zgodziła się odwieźć mego pana małżonka do domu, a ja dostałam kluczyki od samochodu i wolną rękę na włóczęgę.
No to poszusowałam w dół na spotkanie przygody. Na rozdrożu wahałam się, w którą stronę kręcić petlę, ale w końcu skręciłam w inną stronę niż tę, gdzie straszył prześwitujący asfalt. Wiało nieco, ale nie przejmowałam się, tylko z przyjemnością wycinałam ślad w puchu - próbując nie wybić zebów, gdy nagle pod tym puchem łuski łapały jakieś kamienie. Na szczęście takich miejsc nie było dużo. Wijącą się drogą przez las dotarłam do kolejnego śnieżnego pola. Mogłam albo jak dwa tygodnie temu podążyć ostro w lewo tam, gdzie zwykle jest trasa, ale zdecydowałam się na prawdziwy kros według mapy. Nie podobały mi się do końca ciemne chmury na horyzoncie, ale przecież jak co to niebawem zawrócę. Wzdłuż murku dojechałam do lasu, leśna droga fajnie wiła się w dół aż zaczął się żwir łapiący złośliwie narty. Zdecydowałam się na jeszcze bardziej krosowy kros i przebiłam się na trawiaste zbocze poniżej. Gdyby nie ilość jeżących się kamieni byłby to naprawdę fajny zjazd. Zjazd skończył się przy dwóch orczykach, nieczynnych. Piękny widok na Valle de Joux, słonko grzało. Wyciągnęłam mapę i dumałam co dalej. Kusiło przebijanie się ku Mont Tendre, ale nie chciałam przeholować czasowo i siłowo. Postawiłam na podjeście pod orczykiem do Sapelet Dessous. Rozsądek podpowiadał naładowanie się przed tym podejściem przy pomocy kanapki. Pod wyciągiem były już ślady dwóch part nart - pewnie to turowcy, których widziałam zjeżdżających nartostradą, gdy ja kluczyłam między kamieniami. Czy ja dam radę bez fok? Okazało się, że tak, tylko podklejający się śnieg czynił narty cięższe i cięższe. Ucieszył mnie widok bacówki już nie dużo nade mną. Ale radość nie trwała krótko, bo przypomniałam sobie, że z ścieżki, do której chcę dołączyć, na bacówkę patrzy się z góry... Do tego niedawne słońco przeszło w ostrą zadymkę, widoczność się pogarszała. Nieco po skosie dopadłam do tyczek zwykle znaczących trasę biegówkową i miałam nadzieję na bezproblemowy odwrót, bo przecież tam tylko w dół i w dół. Niestety w głębokim śniegu dość wąskie narty nie chciały nieść, jak się zrobiło stromiej, to niosły lepiej, a w zasadzie niosła prawa, bo w lewej uparcie zaklejała się łuska. No to zjeżdżałam jak na hulajnodze. Śnieżne pole przy skrzyżowaniu ścięłam jak rasowy pozatrasowiec i odnalazłam swoje ślady - nieźle już zasypane. Poszusowałam w stronę pierwszego płaskowyżu i nawet nie zauważyłam kiedy zadymka przeszła znów w piękne słońce. Na płaskowyżu porzuciłam tyczki trasy i błądziłam po górkach i dołach między choinkami. Niestety dla pełnego komfortu kamienie musiałyby być lepiej przykryte. Ostatnie podejście i zjazd drogą wzdluż skarpy - już bez niespodzianek. Ostatni wysiłek to było wyswobodzenie się za zapchanych śniegiem i nie wiadomo czym jeszcze wiązań. Ale obyło się bez wołania o pomoc!
Cieszy mnie ta wyprawa, bo mimo ciężkich warunków przekonałam się, że wrócę tu jeszcze wielokrotnie bez stachu się powłóczyć - choć pewne już następnej zimy. Szkoda mi tylko reszty ekipy, która tę ekspadę raczej kiepsko zapamięta. Choć samotne włóczenie ma zdecydowanie smaczek i trochę mi tego tej zimy brakowało - tylko niekoniecznie kosztem czyjegoś wku...
Backcountry - 4h
Wyczekana z pewną niepewnością wyprawa. Bo najpierw był tydzień super lampy, a potem przyszedł ulewny deszcz, który zaledwie pod koniec przeszedl w śnieg. Trasa wyszukana dokładnie na mapie, bo miała wieść poza znaczonymi szlakami. Rano telefon do wypożyczalni na przełęczy, czy na pewno są otwarci i przy okazji pytanie czy to, że śniegu się coś ostało, to nie plotka. Coś się ostało, nawet z 10cm spadło, narty można wypożyczać. No to się wyprawiliśmy, pakując tym razem porządnie kanapkę, bidon z wodą i awaryjnego skickersa.
Sklep na przełęczy prowadzi miły starszy pan. Jazda telemarkowa to narciarstwo u korzeni, jak za czasów dziadków naszych dziadków. Niestety sprzęt backcountry w wypożyczalni też z tamtych czasów. Dobraliśmy buty najlepiej jak się dało, dałam się namówić na narty dłuższe niż jestem przyzwyczajona i ruszyliśmy, najpierw z buta, w stronę lepiej naśnieżonych rejonów (powiedziano nam, że od schroniska już OK będzie). Wkurzyło nas to tachanie nart, więc i wcześniej je ubraliśmy i zaczęło się lawirowanie pomiędzy trawą i kamieniami. Śnieg się bardzo lepiej do łuski nart, ale jakoś dobrnęliśmy do schroniska, gdzie koleżanka uzupełniła zapasy i założyła plasterek na tworzący się już odcisk - bo jej buty były chyba najgorzej dobrane. Potem czekało nas długie podejście drogą przez las wzdłuż skarpy, zaczęło się fantastycznym wreszcie głębszym śniegiem, ale jak tylko to na głos pochwaliłam to zaczęły się dziury z wyłażącym asfaltem. Mnie mimo wszystko szło się dość dobrze, ale widziałam, że w ekipie miny coraz bardziej na kwintę. Okazało się, że tylko moje narty jeszcze mają jakikolwiek ślizg, reszcie śnieg się podkleja momentalnie zaraz po wyczyszczeniu łuski na nowo. Pan małżonek nawet kijek złamał od tego otrzepywania narty. W pechowym miejscu, bo to już był prawie koniec podejścia, a na jego szczycie jakiś inny był śnieg i narty zaczęły mu jechać fajnie. Narty koleżanki wciąż nie chciały współpracować. Trzeba było podjąć bolesną decyzję. Przed sobą miałam ośnieżony płaskowyż, który wołał zachęcająco, ale ciągnięcie tam reszty ekipy na sprzęcie jaki mieli, to była katorga dla nich. Chyba widzieli mój żal w oczach, bo koleżanka zgodziła się odwieźć mego pana małżonka do domu, a ja dostałam kluczyki od samochodu i wolną rękę na włóczęgę.
No to poszusowałam w dół na spotkanie przygody. Na rozdrożu wahałam się, w którą stronę kręcić petlę, ale w końcu skręciłam w inną stronę niż tę, gdzie straszył prześwitujący asfalt. Wiało nieco, ale nie przejmowałam się, tylko z przyjemnością wycinałam ślad w puchu - próbując nie wybić zebów, gdy nagle pod tym puchem łuski łapały jakieś kamienie. Na szczęście takich miejsc nie było dużo. Wijącą się drogą przez las dotarłam do kolejnego śnieżnego pola. Mogłam albo jak dwa tygodnie temu podążyć ostro w lewo tam, gdzie zwykle jest trasa, ale zdecydowałam się na prawdziwy kros według mapy. Nie podobały mi się do końca ciemne chmury na horyzoncie, ale przecież jak co to niebawem zawrócę. Wzdłuż murku dojechałam do lasu, leśna droga fajnie wiła się w dół aż zaczął się żwir łapiący złośliwie narty. Zdecydowałam się na jeszcze bardziej krosowy kros i przebiłam się na trawiaste zbocze poniżej. Gdyby nie ilość jeżących się kamieni byłby to naprawdę fajny zjazd. Zjazd skończył się przy dwóch orczykach, nieczynnych. Piękny widok na Valle de Joux, słonko grzało. Wyciągnęłam mapę i dumałam co dalej. Kusiło przebijanie się ku Mont Tendre, ale nie chciałam przeholować czasowo i siłowo. Postawiłam na podjeście pod orczykiem do Sapelet Dessous. Rozsądek podpowiadał naładowanie się przed tym podejściem przy pomocy kanapki. Pod wyciągiem były już ślady dwóch part nart - pewnie to turowcy, których widziałam zjeżdżających nartostradą, gdy ja kluczyłam między kamieniami. Czy ja dam radę bez fok? Okazało się, że tak, tylko podklejający się śnieg czynił narty cięższe i cięższe. Ucieszył mnie widok bacówki już nie dużo nade mną. Ale radość nie trwała krótko, bo przypomniałam sobie, że z ścieżki, do której chcę dołączyć, na bacówkę patrzy się z góry... Do tego niedawne słońco przeszło w ostrą zadymkę, widoczność się pogarszała. Nieco po skosie dopadłam do tyczek zwykle znaczących trasę biegówkową i miałam nadzieję na bezproblemowy odwrót, bo przecież tam tylko w dół i w dół. Niestety w głębokim śniegu dość wąskie narty nie chciały nieść, jak się zrobiło stromiej, to niosły lepiej, a w zasadzie niosła prawa, bo w lewej uparcie zaklejała się łuska. No to zjeżdżałam jak na hulajnodze. Śnieżne pole przy skrzyżowaniu ścięłam jak rasowy pozatrasowiec i odnalazłam swoje ślady - nieźle już zasypane. Poszusowałam w stronę pierwszego płaskowyżu i nawet nie zauważyłam kiedy zadymka przeszła znów w piękne słońce. Na płaskowyżu porzuciłam tyczki trasy i błądziłam po górkach i dołach między choinkami. Niestety dla pełnego komfortu kamienie musiałyby być lepiej przykryte. Ostatnie podejście i zjazd drogą wzdluż skarpy - już bez niespodzianek. Ostatni wysiłek to było wyswobodzenie się za zapchanych śniegiem i nie wiadomo czym jeszcze wiązań. Ale obyło się bez wołania o pomoc!
Cieszy mnie ta wyprawa, bo mimo ciężkich warunków przekonałam się, że wrócę tu jeszcze wielokrotnie bez stachu się powłóczyć - choć pewne już następnej zimy. Szkoda mi tylko reszty ekipy, która tę ekspadę raczej kiepsko zapamięta. Choć samotne włóczenie ma zdecydowanie smaczek i trochę mi tego tej zimy brakowało - tylko niekoniecznie kosztem czyjegoś wku...
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Nareszcie - las, pagórki, puch i tylko mój ślad:
Spoglądając na Valle de Joux spod orczyka - widać, że późniejsza zadymka nie przyszła jednak znikąd.
Spoglądając na Valle de Joux spod orczyka - widać, że późniejsza zadymka nie przyszła jednak znikąd.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Wtorek 25/03/2014
ok.1h10' w tym 10x400m p=100m+100m, buty Light Silence
Zdecydowałam się skorzystać z zeszłotygodniowego zaproszenia od koleżanki na wtorkowe wieczorne interwały. I nie pożałowałam. Tylko oczywiście zasiedziałam się za długo przy eksperymentach i zbierałam się na ostatnią chwilę. Musiałam się wracać na górę po plasterek na odcisk od butów narciarskich. Jak już zaczęłam się przebierać, to zobaczyłam że mam tylko krótki rękaw i wiatróweczkę - hmm....chyba byłam myślami w zeszłym tygodniu jak się pakowałam, ale może nie zamarznę. Rękawiczki co prawda zapakowałam, ale koniec końców zapomniałam zabrać z szatni. Jak próbowałam nakleić plasterek, to ten się zwinął w pół i tak posklejał, że nie nadawał się do użytku, super. Na koniec zapinam garmina i wtedy tenże już całkiem się zawiesił. Zdjęłam, odłożyłam do kieszeni i wreszcie wybiegłam. Na stadionie spotkałam Paulinę z jeszcze jedną koleżanką. Dołączyłam do ich rozgrzewki, dość żwawo było, więc szybko rzeczywiście było mi ciepło. Na tyle, że przed przyspieszeniami zdjęłam wiatrówkę. Nie próbowałam biec interwałów z dziewczynami, postawiłam na własny program na wyczucie - 400m w w ciut nieprzyjemnie wymagającym tempie, tak z 8-10, przerwy 200m, w marszu lub truchcie, jak wyjdzie.
Tempo starałam się monitorować oddechem 2 na 2. Przerwy jakoś same się ustaliły na 100m marsz a następne 100m trucht. Na początek nastawiałam się na pobiegnięcie 8 powtórzeń, ale na koniec dociągnęłam jeszcze 2. Mijałam się z dziewczynami kilka razy, ale nigdy nie udało nam się razem poszurać przerw. W drugiej połowie czułam już nogi a na dwóch ostatnich też i charczałam, ale ogólnie samopoczucie niezłe jak na taką długą przerwę w szybszym bieganiu. Żołądek zupełnie ok, tylko dłonie mi zesztywniały z zimna. Na schłodzenie szybciutko ubrałam wiatrówkę i ręce się rozgrzały. Porobiłyśmy trochę ćwiczeń typu bieg tyłem, przekładanka. Miłe było to, że na schłodzeniu dziewczyny biegły już tempem absolutnie dla mnie komfortowym - dały sobie niezły wycisk wcześniej. Do szatni wróciłam po jakiś 1h10 wg zegara w hallu. Dopieszczone ręką mistrza Zenona kapciowate Light Silence nic a nic nie podrażniły tego rozwalonego odcisku - m.in. za je uwielbiam. Bardzom zadowolona z tego treningu, super motywujące było towarzystwo!
ok.1h10' w tym 10x400m p=100m+100m, buty Light Silence
Zdecydowałam się skorzystać z zeszłotygodniowego zaproszenia od koleżanki na wtorkowe wieczorne interwały. I nie pożałowałam. Tylko oczywiście zasiedziałam się za długo przy eksperymentach i zbierałam się na ostatnią chwilę. Musiałam się wracać na górę po plasterek na odcisk od butów narciarskich. Jak już zaczęłam się przebierać, to zobaczyłam że mam tylko krótki rękaw i wiatróweczkę - hmm....chyba byłam myślami w zeszłym tygodniu jak się pakowałam, ale może nie zamarznę. Rękawiczki co prawda zapakowałam, ale koniec końców zapomniałam zabrać z szatni. Jak próbowałam nakleić plasterek, to ten się zwinął w pół i tak posklejał, że nie nadawał się do użytku, super. Na koniec zapinam garmina i wtedy tenże już całkiem się zawiesił. Zdjęłam, odłożyłam do kieszeni i wreszcie wybiegłam. Na stadionie spotkałam Paulinę z jeszcze jedną koleżanką. Dołączyłam do ich rozgrzewki, dość żwawo było, więc szybko rzeczywiście było mi ciepło. Na tyle, że przed przyspieszeniami zdjęłam wiatrówkę. Nie próbowałam biec interwałów z dziewczynami, postawiłam na własny program na wyczucie - 400m w w ciut nieprzyjemnie wymagającym tempie, tak z 8-10, przerwy 200m, w marszu lub truchcie, jak wyjdzie.
Tempo starałam się monitorować oddechem 2 na 2. Przerwy jakoś same się ustaliły na 100m marsz a następne 100m trucht. Na początek nastawiałam się na pobiegnięcie 8 powtórzeń, ale na koniec dociągnęłam jeszcze 2. Mijałam się z dziewczynami kilka razy, ale nigdy nie udało nam się razem poszurać przerw. W drugiej połowie czułam już nogi a na dwóch ostatnich też i charczałam, ale ogólnie samopoczucie niezłe jak na taką długą przerwę w szybszym bieganiu. Żołądek zupełnie ok, tylko dłonie mi zesztywniały z zimna. Na schłodzenie szybciutko ubrałam wiatrówkę i ręce się rozgrzały. Porobiłyśmy trochę ćwiczeń typu bieg tyłem, przekładanka. Miłe było to, że na schłodzeniu dziewczyny biegły już tempem absolutnie dla mnie komfortowym - dały sobie niezły wycisk wcześniej. Do szatni wróciłam po jakiś 1h10 wg zegara w hallu. Dopieszczone ręką mistrza Zenona kapciowate Light Silence nic a nic nie podrażniły tego rozwalonego odcisku - m.in. za je uwielbiam. Bardzom zadowolona z tego treningu, super motywujące było towarzystwo!
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Środa 26/03/2014
Wspinaczka 3h
Jechałam na ściankę z pewnym wahaniem, bo żołądek mnie pobolewał. Ale jakoś ten ból rozwspinałam. Nowa fajna droga na wędkę - jedyna chyba dla mnie okazja wspinania się na granicy możliwości a nie na granicy strachu. W pewnym momencie niespodziewanie mnie odcięło - miałam przemożną ochotę usnąć gdzieś w połowie drogi z 8 metrów nad ziemią.
Wspinaczka 3h
Jechałam na ściankę z pewnym wahaniem, bo żołądek mnie pobolewał. Ale jakoś ten ból rozwspinałam. Nowa fajna droga na wędkę - jedyna chyba dla mnie okazja wspinania się na granicy możliwości a nie na granicy strachu. W pewnym momencie niespodziewanie mnie odcięło - miałam przemożną ochotę usnąć gdzieś w połowie drogi z 8 metrów nad ziemią.
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Czwartek 27/03/2014
45'E, buty Light Silence
Biegowy powrót z pracy. Jakoś tak się zasiedziałam i już było ciemno, gdy trzeba było wychodzić. A jak ciemno, to i się zdawało, że zimno i w ogóle. W skrócie - wychodzić się nie chciało. Ale cóż było robić. Mówiłam sobie - jak zaczniesz biec, to na pewno zrobi się fajnie. Znów miałam t-shirta i wiatrówkę, ale jakoś szczęśliwie dorzuciłam rękawki, więc jak je założyłam, to od razu mentalnie lepiej było - będzie Ci ciepło! Po niewiele więcej niż kilometrze ciepło było mi też realnie i co prędzej te rękawki ściągałam. Na początek biegłam zdecydowanie wolniej niż ostatnio na tej trasie, ale potem musiałam chyba nieświadomie przyspieszyć, bo w porcie byłam z niewielkim tylko opóźnieniem. Pobolewający brzuch (BO TAK!) nie zachęcał do drałowania pod górę, więc zrobiłam jeszcze tylko duże kółko wokół portu i pod górę podeszłam.
Piątek 28/03/2014
1hE, buty Light Silence
W południe, z panem małżonkiem, znów w słońcu odrabianie biegu sobotniego na ścieżce nad jeziorem. Ale przynajmniej nie było aż tak gorąco jak tydzień temu. I biegło się lepiej, lżej, nie wiem czy tylko za sprawą umilającej czas rozmowy, czy jednak idzie ku lepszemu. No w każdym razie na plus było a teraz zasłużony weeeekend!
45'E, buty Light Silence
Biegowy powrót z pracy. Jakoś tak się zasiedziałam i już było ciemno, gdy trzeba było wychodzić. A jak ciemno, to i się zdawało, że zimno i w ogóle. W skrócie - wychodzić się nie chciało. Ale cóż było robić. Mówiłam sobie - jak zaczniesz biec, to na pewno zrobi się fajnie. Znów miałam t-shirta i wiatrówkę, ale jakoś szczęśliwie dorzuciłam rękawki, więc jak je założyłam, to od razu mentalnie lepiej było - będzie Ci ciepło! Po niewiele więcej niż kilometrze ciepło było mi też realnie i co prędzej te rękawki ściągałam. Na początek biegłam zdecydowanie wolniej niż ostatnio na tej trasie, ale potem musiałam chyba nieświadomie przyspieszyć, bo w porcie byłam z niewielkim tylko opóźnieniem. Pobolewający brzuch (BO TAK!) nie zachęcał do drałowania pod górę, więc zrobiłam jeszcze tylko duże kółko wokół portu i pod górę podeszłam.
Piątek 28/03/2014
1hE, buty Light Silence
W południe, z panem małżonkiem, znów w słońcu odrabianie biegu sobotniego na ścieżce nad jeziorem. Ale przynajmniej nie było aż tak gorąco jak tydzień temu. I biegło się lepiej, lżej, nie wiem czy tylko za sprawą umilającej czas rozmowy, czy jednak idzie ku lepszemu. No w każdym razie na plus było a teraz zasłużony weeeekend!
- strasb
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4779
- Rejestracja: 01 sie 2010, 11:25
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
- Lokalizacja: Lozanna
Niedziela 30/03/2014
Wspinaczka - otwarcie sezonu skałkowego
Z wojaży piątkowo-sobotnich przywiozłam jakieś przeziębienie, ale postanowiłam spróbować je wygrzać w niedzielnym słoneczku. Po pogoda już taka, że nic tylko ruszyć w skały. Nie byliśmy z resztą sami z tym pomysłem - w St. Triphon tłok taki, jakie nie widziałam nawet latem. Wyżej jeszcze sezon się nie rozpoczął, więc wszyscy uderzyli nad Rodan. Zaczęliśmy na południowej ścianie, ale po jakimś czasie uciekaliśmy na północną, bo było za ciepło! Błyskaliśmy bladymi łydkami w podwiniętych spodniach, a sporo panów to nawet z gołą klatą szyku zadawało. Było bardzo sympatycznie, tylko niestety choróbska nie udało się przegonić, więc na wieczór już biegania nie dokładałam.
Dziś dalej się kuruję, jutro mnie ciągnie na stadion, ale zobaczymy jak będzie.
Wspinaczka - otwarcie sezonu skałkowego
Z wojaży piątkowo-sobotnich przywiozłam jakieś przeziębienie, ale postanowiłam spróbować je wygrzać w niedzielnym słoneczku. Po pogoda już taka, że nic tylko ruszyć w skały. Nie byliśmy z resztą sami z tym pomysłem - w St. Triphon tłok taki, jakie nie widziałam nawet latem. Wyżej jeszcze sezon się nie rozpoczął, więc wszyscy uderzyli nad Rodan. Zaczęliśmy na południowej ścianie, ale po jakimś czasie uciekaliśmy na północną, bo było za ciepło! Błyskaliśmy bladymi łydkami w podwiniętych spodniach, a sporo panów to nawet z gołą klatą szyku zadawało. Było bardzo sympatycznie, tylko niestety choróbska nie udało się przegonić, więc na wieczór już biegania nie dokładałam.
Dziś dalej się kuruję, jutro mnie ciągnie na stadion, ale zobaczymy jak będzie.