Powrócił ten sam problem żołądkowy, z którym się męczyłem całą wiosnę. Pasożyty wróciły. wszystko wręcz książkowo - po około 2ch miesiącach może nawrócić choroba, jeżeli terapia nie pozbyła się wszystkich "śladów" z organizmu, bo tyle trwa okres rozwojowy tego konkretnego pasożyta.
Przedwczoraj musiałem skrócić trening, bo złapała mnie potężna potrzeba skorzystania z łazienki, a z kolei ostatnie 3km mnie zginały w pół. Do domu wbieglem sprintem, prosto do toalety. Myślałem, że wybuchnę. Tak też się stało, ale już w łazience.
Wczorajsze interwały były bardzo nieprzyjemne. Wiercenie w kiszkach, nadkwasota, gazy i kazdy odcinek z taką perspektywą, że jakiekolwiek przyspieszenie spowoduje wymioty. Interwały wyszły wolno i tylko 5 sztuk.
Dziś natomiast już narzekam na powyższe objawy bez biegania, a zwyczajnie w ciągu dnia.
Innymi słowy, znowu przesrane.
W sobotę miałem biec 20k podczas Pucharu Maratonu Warszawskiego, ale obawiam się (w sumie jestem pewny), że bym go nie ukończył.
Mamy czwartek i być może jeszcze bym zdążył poprawić zdrowie do soboty, ale lekarz mi prawdobnie nie da recepty bez badania, a na jego wyniki przyjdzie mi czekać do poniedziałku/wtorku, zakładając, że wykonam je dziś. Pieprzone recepty. Marnowanie czasu, pieniędzy i ustawowe traktowanie mnie jako samobójce. Już pies trącał pieniądze na lekarza, ale ten czas...
Chciałem pobiec te 20k i zapewnić sobie 2/3 miejsce w kategorii, a tak lipa. Co za przewalony sezon, przetrenowałem w tym roku chyba jedynie z 4-5 miesięcy normalnie, a reszta to męczarnia i anemia. Mało tego, pierwszy etap tego Pucharu ledwo dobiegłem przez tą żałosną przypadłość, będąc wyprzedzonym przez tych, którzy wyprzedzić mnie nie powinni. Jeżeli nie uda mi się wejść w łaskę jakiegoś lekarza o przepisanie leków odrobaczających, to nie startuję, nie mam zamiaru się denerwować i rywalizować nie będąc zdrowym.