Ok, obiecałem napisać to piszę
Hunt Run polowanie na biegaczy. O samym biegu dowiedziałem się gdzieś w lutym kiedy walczyłem jeszcze z moimi kolanami. Bieg terenowy z przeszkodami nie ma limitu czasowego każdy kto dobiegnie wygrywa (z samym sobą). To coś dla mnie, pomyślałem i tego samego dnia byłem już na liście startowej z numerem 8. Zapisało się około 400 osób (w tamtym roku chyba niecałe 100) i tu ukłon w stronę organizatorów bo postanowili puścić uczestników falami tak, żeby przeszkody się nie korkowały. Fal było w sumie 4. W pierwszej nazwanej "Elite" startowali hardcorowcy biegnący na rekord trasy. Ja biegłem w 3 fali o godzinie 13. O 11:30 znaleźliśmy się na parkingu pełni werwy i ochoty do biegu.
Tak wyglądaliśmy przed biegiem:
Jak ktoś ciekawy, to ten w czarnych szortach to ja. Po lewej mój kolega Irek.
Szybka wizyta w biurze zawodów. W pakiecie koszulka, reklamówka foliowa(później stało się oczywiste po co była), kupon na burgera, numer startowy, chip do pomiaru czasu i jakieś ulotki. Oficjalna długość rasy to 9.8km, wzrost wysokości od najniższego punku do najwyższego około 90m, trasa bardzo trudna - takie informacje usłyszeliśmy od organizatorów. O 12 oglądnęliśmy start elity, później od innej strony pierwsze metry trasy i start drugiej fali. Patrzymy z Irkiem i dochodzimy do wniosku, że będzie banalnie. Bo mimo, że są fale to i tak robią się korki na przeszkodach więc człowiek sobie wtedy odpocznie na spokojnie (jakże się myliliśmy).
Od 12:30 zaczęliśmy się rozgrzewać, można było iść na jogę jak ktoś chciał. My chcieliśmy i po rozgrzewce punkt 13 na linie startu.
Ruszyliśmy. na początek łatwa przeszkoda, trzeba było się przeczołgać pod jakimś podestem... Łatwizna. Biegniemy dalej 200m i wpadamy w chmurę dymu, a za nią do rzeki. Woda zimna i po pas (jeszcze nie byłem zmęczony)
Bieg rzeką to było jakieś 200 metrów, później krótkie wyjście na brzeg
i z powrotem woda, tym razem atrakcją są zdechłe ryby

.
Biegniemy więc z rybkami i wybiegamy na brzeg, a za nim jakieś 10m błota. No i ok, ale jak się okazało błoto jest powyżej kolan i jak w nie wpadniesz to w zasadzie jedyną możliwością wyjścia jest położenie się na nim i czołganie co też łatwe nie jest... Gdy już udało się wyjść to umierałem ze zmęczenia, fakt, że popełniliśmy błąd rzucając się w sam środek błotnej sadzawki a nie gdzieś na bok bo jak łatwo się domyśleć środek był najgłębszy. Mniej więcej tutaj urywa mi się chronologia, opiszę Wam więc mniej więcej to co utkwiło mi w pamięci i na tyle po kolei na ile potrafię. Wybiegliśmy więc z błota i jak już pisałem już czułem się mocno zmęczony, a nie był to nawet 1km. To było jakieś 750m. Później biegliśmy przez jakiś czas po łące do jakiejś kopalni piasku czy czegoś w tym rodzaju. Po drodze trzeba było przebiec po pochylni i przeczołgać się przez kanał odpływowy. W kopalni była sadzawka o dość nierównym dnie z której trzeba było wyjść wspinając się na prawie pionowy brzeg o wysokości jakiś 2m. Dalej kawałek po równym i jakieś 20m skakania po starych oponach idalej spacer po głazach, które prowadziły do wspinaczki na skarpę o wysokości jakiś 3-4m przy pomocy liny. Dalej było coś pod górę ale tak na spokojnie, bez szaleństw i znowu wspinaczka po linie, tym razem w las. Biegło się tym lasem trochę i szczerze mówiąc nie wiem co w nim było
(teraz czytam i edytuje tekst i przypomniałem sobie, że było zejście ze skarpy i ta też miała jakieś 4m. Można było ześć po linie lub po drabince sznurowej, ja wybrałem line) około 2km dotarliśmy do wielkiej zjeżdżalni zrobionej z folii polewanej wodą ułożonej na stoku narciarskim. Zjazd był całkiem fajny, szkoda tylko, że gdzieś tak w połowie zjechałem z folii i jechałem po błocie, kamieniach i trawie. Mój prawy bok zaczynając od pośladków a kończąc na ramieniu trochę ucierpiał. Na pocieszenie gdy już zjechaliśmy, musieliśmy pod ten stok wbiec, a raczej wejść bo na bieg nie było siły. Doooobra... Gdzieś później było czołganie się pod drutem kolczastym. Trzeba było rzucić się na glebę i czołgać, choć Tomaszek sprytnie pomyślał, że można się przeturlać no i w sumie nie był to głupi pomysł bo poszło łatwo i szybko

Były jeszcze bele siana ułożone w piramidę trzeba się było na to wspiąć a później zejść
(przed nimi była jeszcze sterta opon), a później były ułożone ścianki z kostek siana, oczywiście trzeba było przez nie przełazić. Gdzieś w okolicy 6 km przed punktem z wodą był spacer farmera, czyli 2 opony na bary i biegniemy. Ja nie mogłem na bary bo je sobie poparzyłem dzień wcześniej nad wodą wiec niosłem w wyciągniętych rękach

I po farmerskich zabawach punkt z wodą

Napojeni zostaliśmy wypuszczeni na tor przeszkód. Najpierw siatka zaczepiona ciasno przy ziemi, później kilka ścianek 1,5 i 2m do przeskoczenia, kilka okien do przejścia i tego typu przeszkód. Następnie było trochę prostej i równej ścieżki. Biegliśmy tak przez jakiś czas raz w górę, raz w dół, raz pomagając sobie linką, raz zjeżdżając na tyłku aż dotarliśmy do bagna. Bagno śmierdziało, było śliskie, pełne jakiś kłód i nierówności. Trochę się po nim chodziło w te i we w te. W pewnym momencie gdzieś krzywo lewą nogą stanąłem i się wywaliłem(dzięki temu noga mnie teraz boli

). Miałem problem wstać bo nogi grzęzną, ręce też, ale powoli, powoli się wygramoliłem po to żeby musieć się kłaść ponownie, tym razem w grząskim błocie po którym trzeba było się przeczołgać. Wychodząc z bagna i z tego błota byłem cały, po szyje uwalony. Najlepsze było to, że buty były tak oblepione, że na leśnej ścieżce jeździło się jak na łyżwach, kilka razy wywinąłbym orła, ale jakoś na spokojnie buty się otarły i polecieliśmy dalej by po kilkuset metrach dotrzeć do kłody zawieszonej jakieś 4m nad ziemią. Trzeba było po niej przejść. Buty o ile się nie ślizgały po ziemi to już po ubłoconej kłodzie się trochę jeździło. Mi jeździło się wyjątkowo pechowo i na samym początku kłody poślizgnąłem się i poleciałem plecami na gałąź przy okazji ściągając Irka z samego środka "mostku". Ponoć nie wyglądało to ciekawie, ale nikomu nic się nie stało (nie licząc mojego siniaka na kręgosłupie). Aha! Teraz sobie przypomniałem, że bagno i kłoda były przed 6km, ale zapisu nie ruszam, niech będzie spontaniczny

Później wiele ciekawego się nie działo. Znów podejścia i ostre zejścia. W lewo, w prawo przez pokrzywy

aż dotarliśmy do pewnej pani która krzyczy: "Ostatnia górka, jeszcze tylko 2km" i tu już pamiętam dość dokładnie. Wdrapaliśmy się pod tą górę, a tam slalom po stoku narciarskim i tak zygzakiem do góry i w dół. Później zbieg i skaczemy po kamyczkach (coś podobnego jak w tej kopalni piachu, tylko też nie w linii prostej). Zeskakujemy z kamieni do jakiegoś betonowego kanału odpływowego i czołgamy się pod mostkami. Wyłazimy i lecimy do centrum Parku Jurajskiego. Fajny to był kontrast. My uwaleni biegniemy a obok rodziny z dziećmi zajadają lody i oglądają dinozaury

Pobiegaliśmy trochę po parku, tak żeby wszyscy mogli nas sobie pooglądać i nastała pora na kąpiel. Wskakujemy do jeziorka. Na moje szczęście, było na tyle głęboko, że mogę płynąć.
W miejscu gdzie wybiegałem z jeziorka czekała żona z dziewczynkami i nawiązała się krótka wymiana zdań:
- Tato! Tato my jadłyśmy loda, mama nam kupiła
- To super! A kupiłyście coś tacie?!
- Niech mu pani żel pod prysznic kupi (ktoś z tłumu)
Dalej był kawałek kostką brukową i znowu do wody, tym razem nurkujemy pod pomostem i człapiemy dalej w wodzie, aż do tej rzeczki do której wbiegaliśmy na początku tylko kilkaset metrów wcześniej. Ja sobie popłynąłem trochę z prądem aż dotarłem do linek sznurowych zaczepionych do mostu. Polecenie: wejść po drabince, przejść po zewnętrznej stronie mostu do brzegu, zejść pochyłym betonem do ścieżki i biegniemy dalej. Wydaje się proste, ale jak się okazało takie nie jest, no chyba, że jakaś życzliwa dusza napręży Ci drabinke

No ale dobra, udało się wlazłem, zlazłem i pobiegłem, żeby napotkać na w zasadzie ostatnią przeszkodę czyli "Gladiatorów" Jakoś się chłopaki nie starały zbytnio, łatwo było ich przejść i jednemu nawet prawie zabrałem tą pałę co to nią straszył. No i w zasadzie finisz. Była jeszcze jedna ścianka na której teoretycznie powinienem oberwać balonikiem z wodą, ale baloniki się skończyły, czy może ludziom nie chciało się już rzucać, wychodzi na jedno... Balonikiem nie oberwałem a obiecałem dziewczynkom, że będą mogły sobie rzucić. SZKODA.
Na metę dotarłem z czasem 2:07:38 i 305 miejscu, ale nie to się liczy. Liczy się to, że dotarłem i sprawiło mi to wielką frajdę. Na mecie wyglądaliśmy tak:
Dziś boli mnie dosłownie wszystko, ale gdyby ktoś zapytał mnie czy wystartuje jeszcze raz bez zastanowienia odpowiedziałbym TAK! Jeśli ktoś lubi takie klimaty to naprawdę polecam. Świetna organizacja i oznaczenie trasy, dość bogaty pakiet (jednak nie tani, ja w lutym zapłaciłem 90zł). Niestety pryszniców było trochę mało bo tylko 2 więc chwile trzeba było poczekać, ale dzięki falom w jakich byli puszczanie biegacze nie był to jakiś strasznie długi czas, zresztą dla niecierpliwych byli jeszcze strażacy którzy polewali ochotników wodą

Zgadnijcie na co przydał się worek foliowy który był w pakiecie.
To byłoby na tyle. Relacja pisana jest spontanicznie, w pracy pomiędzy jedną osobą a drugą. Na pewno pominąłem jakieś przeszkody, lub o czymś nie napisałem, ale działo się naprawdę dużo, a zmęczenie nie pomagało wszystkiego spamiętać. Na dniach mają pojawić się zdjęcia od organizatora, wtedy jeszcze coś wrzucę. Pewnie będą lepsze niż te z komórki mojej żony
A tymczasem
ProDentica FOREVER!!!
