Sobota 08.08.2020
START
Chudy Wawrzyniec 80km+ 10:57:27 18miejsce
Długo wyczekiwany start w końcu nadszedł. Przygotowany byłem dobrze, nastawiony też, ale jak wiadomo zdarzyć mogło się wszystko.

Przed biegiem spałem słabo. W pokoju miałem duszno, często budziłem się spocony. Budzik na 3:00. Owsianka, ostatnie pakowanko, dużo wody i po pół godziny ruszałem w trasę do Rajczy z Istebnej, bo o nocleg gdzieś bliżej, mimo, że rezerwowałem już w w styczniu, było ciężko. Po drodze wciąż piłem; obawiałem się, żeby te moje nocne poty nie wyssały ze mnie za dużo wody, a przy zapowiadanej wysokiej temperaturze było to bardzo ważne. Mistrzostwa Polski startowały o 4:00, reszta od 4:15. Ja zamierzałem wystartować nie wcześniej niż 4:30, żeby mieć przed sobą trochę zawodników do gonienia. Na starcie ustawiła się nawet kolejka (start co 10 sekund) więc po symbolicznej rozgrzewce i chwili oczekiwania ruszyłem do boju gdzieś około 4:40. Początek po asfalcie tylko 1,5km a już wyprzedziłem kilka osób. Robiło się widno, ale w lesie jeszcze ciemnawo. Pierwsze wzniesienie biegnie się jednak po polanach, na otwartym terenie i czołówka jednak była zbędna. Ja wziąłem. Niepotrzebnie. I tak sobie powoli biegłem po tych polanach wyprzedzając kolejne grupki zawodników. Trasę znałem tylko z mapy. Co najważniejsze - pierwszy punkt dopiero na 36km. Miałem ze sobą 3x500ml flask i puszkę coli. Wydawało mi się, że wystarczy nawet w ciepły dzień. W końcu rano jest jeszcze chłodno. Nie chciałem też dźwigać nie wiadomo ile bagażu. Niby chłodno, ale ja się mocno pocę i podczas tych pierwszych górek już byłem cały mokry. Sukcesywnie spożywałem płyny i pokarmy wg planu. Najpierw dwa batony, a później już tylko żele. Nadwyżkę wody wypitą rano musiałem nawet wydalić jakoś około 20km

Po zbiegu z Rachowca (10km) był przyjemny dość płaski odcinek to wchodziło na luzie tempo 4:30. Ogólnie biegło się bardzo luźno i dobrze. W górę nie szarżowałem - spokojnie, do przodu. I cały czas mijałem zawodników. Najwięcej na pierwszych 10km, ale dalej też ciągle kogoś doganiałem. Nawet po 20km dochodziłem biegaczy, którzy wystartowali wcześniej. O to mi chodziło bo nie biegłem sam. Co prawda na dłuższe towarzystwo wtedy nie mogłem liczyć, bo zazwyczaj po chwili wyprzedzałem ale i tak lepsze to niż bieg całkiem solo. Gdzieś tak przed 30km (dochodziła 8 rano) ciepło zaczęło być odczuwalne, ponieważ słońce było już dość wysoko. Izotonik schodził już od jakiegoś czasu trochę szybciej i jeden-dwa łyki już nie wystarczały żeby zaspokoić chwilowe pragnienie. Wypiłem colę i wyczekiwałem już punktu zostawiając sobie jeszcze ostatnich kilka łyków izo. Czułem się naprawdę nieźle, tylko robiło się ciepło i wysychałem. Na punkcie (36km 3:53) z nawiązką uzupełniłem poziom płynów. Opiłem się coli, najadłem arbuzów. VegeSłonik obecny na Przegibku zapytał czy nie boję się tego co mnie czeka. Odpowiedziałem, że nie, bo tak naprawdę nie do końca wiedziałem co przede mną.

Na podejściu na Rycerzową zaczęło mi się nieprzyjemnie robić na żołądku. Parłem dalej licząc, że przejdzie. Na szczycie pobiegłem prosto, na trasę osiemdziesiątki nawet nie myśląc, żeby wybrać wariant 50. Niestety na zbiegu brzuch nadal dokuczał, dorwały mnie kolki, które mocno utrudniały pokonanie stromych zbiegów. Samopoczucie siadło, tempo też. Patrząc już po biegu myślę, że przesadziłem z ilością coli. Opiłem się gazowanego, co dla organizmu odwodnionego upałem źle zadziałało. Cola zawsze dobrze mi robiła. Not this time... Dwa ostre podejścia (42 i 45km) poszły nienajgorzej. Stromizna jest tam taka, że ciężko to w ogóle podejść. Nie szarpałem się, powoli, do przodu... Ciągle odbijało mi się z żołądka, ale w miarę możliwości posuwałem się do przodu pilnując regularnego picia. To tam wyprzedził mnie jeden zawodnik startujący po mnie. Minął żwawym tempem i nie próbowałem nawet łapać pleców, dla mnie w tym momencie było to za szybko. Na punkcie w Przegibku uzupełniłem 1,5 litra a już około 50km musiałem zacząć oszczędzać wodę. Był to jednak moment kiedy zrobiło mi się lepiej na żołądku, kolki minęły i ogólne samopoczucie uległo nieco poprawie. Niestety byłem tym wszystkim już osłabiony. W zasadzie już gdzieś od kilku kilometrów zmieniłem tryb z wyścigowego na "na przetrwanie", bo tak też się czułem. Co tu dużo pisać - lekko mi nie było... Mięśniowo jeszcze całkiem OK, ale problemy w brzuchu, odwodnienie i ciepło powodowały, że czułem się raczej słabo. Po 50km poczułem jednak, że drugi punkt się zbliża (59km) i motywacja wzrosła. Na pełnym słońcu paliło niemiłosiernie, ale było na szczęście sporo odcinków w cieniu drzew. Odliczając kolejne kilometry i ostatnie łyki wody dotarłem na Przełęcz Glinka w czasie 6:52. Ponownie uzupełniłem całe 1,5l, podjadłem pomarańczy i ruszyłem w dalszą trasę z całkiem dobrym nastawieniem, bo pomimo wcześniejszych problemów nadal była szansa na 9:xx co było moim celem od początku. Co prawda teraz już tylko na czas pod 10h, ale to i tak nieźle zważając na moje przeboje. Motywowało mnie to, że trzeba się dostać na Trzy Kopce na 70km, bo później miało być już prawie tylko w dół. Do siedemdziesiątki jednak sporo w górę. Wdrapywałem się mozolnie nadal w trybie "byle do mety" nie patrząc na czas. Ochota na jakieś wyścigowe podrygi minęła mi wraz z problemami żołądkowymi. Skupiałem się już tylko na tym, żeby pić i dotrzeć cało do mety. A pić chciało mi się cały czas. Na odcinku do 70km wypiłem już prawie wszystko. Przy okazji udało się wyprzedzić Pawła Dybka, który zrezygnował z rywalizacji i zawodnika, który wcześniej mijał mnie, a teraz walczył ze skórczami. Po skręcie w lewo na Trzech Kopcach ruszyłem całkiem żwawo do schroniska Rysianka. Po pierwsze dlatego, że stamtąd miało być już tylko w dół, a po drugie zamierzałem tam uzupełnić płyny. I jeszcze po trzecie - dogoniłem kolejnego zawodnika.

W schronisku udało się poza kolejką zakupić wodę i puszkę Spite'a. Chciałem dostarczyć jakieś cukry, a żołądek na tym etapie już nie za bardzo chciał cokolwiek jeść. Sądziłem, że kwaskowy napój mnie orzeźwi... Pierwszy łyk spowodował totalny skurcz żołądka. Ból. Zagazowało mnie. Zrobiło mi się niedobrze. Potrzebowałem chwili, żeby dojść do siebie. Zrobiłem jeszcze kilka małych łyków i wywaliłem to świństwo. Nie wjechało, to był duży błąd. Ruszyłem powoli dalej w średnim nastroju, bo ten Sprite znowu rozpierdzielił mi żołądek. Znowu kolka. Trasa niby w dół, ale w słońcu. Męczyłem się strasznie. Po chwili pojawił się podbieg (przecież miało być w dół!). Miałem już generalnie dosyć. No to na dokładkę padł mi zegarek. Bateria dała radę tylko około 9h. Trasa do końca była już w miarę prosta, więc nawet bez tracka nie powinno być źle. Kulałem się powoli w kierunku mety i ponownie dogoniłem znajomego zawodnika, który minął mnie na Rysiance, a teraz znowu ja dogoniłem jego. Pomogłem mu wstać, bo zwijał się przez skurcze. Ruszyliśmy dalej razem i uświadomił mnie, że do mety jeszcze nie 3km jak myślałem, ale aż 6. Track w moim Suunto miał 80,5km a w realu było ponoć 83. mina mi zrzedła, bo czułem się już bardzo słabo. Miałem jeszcze jeden żel, dla pokrzepienia cukrem, ale bałem się go zjeść w obawie o kolejne podrażnienie kiszek. Nawet mięśnie już kiepsko dawały radę i na zbiegach sporo traciłem. Kolega miał więcej sił i ponownie zostawił mnie w tyle. Dystans się dłużył, ale odliczałem każdy cholerny kilometr do mety. Gdzieś na 3km przed finiszem w Ujsołach trasa odbiła w prawo i pojawił się fajny zbieg w cieniu, gdzie nogi poszły nieco lepiej. To już chyba bliskość końca tego cierpienia dodawała mi animuszu. Po kilkuset metrach zaniepokoił mnie brak taśm. Pobiegłem jeszcze kolejne 200 i wciąż ich nie było. Zdałem sobie sprawę, że jestem poza trasą. Usiadłem na boku zrezygnowany. Miałem dość. Gdzieś przede mną pojawił się znajomy zawodnik, który jak się okazało również pobiegł tą trasą. Rozglądał się za taśmami - nie było. Pojawił się pomysł wracania do ostatnich oznaczeń (500-700m pod górę), ale zgodnie ustaliliśmy że ostatnia szarfa kazała biec właśnie tutaj, wiec wszystko się zgadza. Próbowaliśmy iść dalej i wypatrzeć taśm. Bez powodzenia. Pobłądziliśmy solidnie. Spoconymi rękami wyciągnąłem telefon i starałem się zlokalizować nas na mapie. GPS działał słabo. Udało się ustalić ścieżkę prowadzącą, tak mi się wydawało, w kierunku trasy. Tu już nie było biegania. Wkur***ni, zrezygnowani szliśmy drogą, która wiodła pod górę. Słońce paliło, a ja miałem ostatni łyk wody. Uratował nas mijany biegacz-kibic, który podzielił się z nami tym co miał. Potwierdził, że źle pobiegliśmy i mamy jeszcze spory kawał, żeby wrócić na trasę. Maszerując umililiśmy sobie chociaż czas rozmową i wróciliśmy w końcu na trasę w okolicy 3km do mety. Tu już ruszyliśmy truchcikiem. Ja niestety byłem już wykończony i nawet lekki bieg powodował duże zmęczenie i ból. Zostałem z tyłu posuwając się z górki powoli, mozolnie do przodu. Miałem serdecznie dość! Na tyle, że wbiegając do miejscowości na płaski asfalt obraziłem się na bieganie i przespacerowałem sobie fragment do mety. Nie było radości. No, może tylko taka, że ta nierówna walka nareszcie się skończyła

Jak się okazało lokalsi zrobili sobie żarty i przewiesili taśmy. Gdyby tylko zegarek nie padł mi na 75km i miałbym tracka...
Czas 10:57 dał mi finalnie, po trzech dniach rywalizacji 18 miejsce wliczając wyniki z Mistrzostw Polski. Tragedii nie ma, choć liczyłem na więcej. Czas poniżej 10h dawał TOP10. Popełniłem sporo błędów, upał mnie wykończył, ale dotarłem do mety. Ciekawa przygoda, dobra lekcja. Takie jest ultra.
