mihumor- Pół wieku poezji
Moderator: infernal
- mihumor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 6204
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 14:14
- Życiówka na 10k: 36:47
- Życiówka w maratonie: 2:48:13
- Lokalizacja: Kraków
Maraton - tydzień ósmy - regeneracja
Po Półmaratonie Królewskim poczułem się jak bokser, który pod koniec siódmej rundy otrzymał solidny cios i runął na deski z hukiem. Siedem rund przeboksował zgodnie z planem, wydawało mu się, ze ma rzecz pod kontrolą,, że spokojnie realizuje założony plan zyskując kolejne punkty bo przecież zgodnie z planem ma tą walkę wygrać na punkty, może minimalnie ale jednak. Tymczasem wylądowałem na deskach i świat zawirował, sędzia zaczął odliczanie no i rozpoczął się czas próby. Wstanę czy nie?
Ten tydzień, który miał być spokojnym i regeneracyjnym dochodzeniem do siebie po zmęczeniu półmaratonem nabrał innego znaczenia i nagle mniej istotne stało się realizowanie założenie i planów a bardziej odbudowanie się tak fizyczne jak i psychiczne. Nagle maraton, do którego wydawało mi się, że jestem przygotowany świetnie stał się czymś niemożliwym do wykonania, nierealnym a nawet w pewnym sensie abstrakcyjnym.Mentalnie leżałem na deskach i nawet wstawać mi się nie chciało, coś we mnie pękło, zawaliła się konstrukcja cała i wszystko poszło się.......
A sędzia odlicza:
Jeden - niedziela po południu, leżę i kwoczę, po połówce idę po południu spać co mi się nie zdarzyło od lat, jestem wykończony.
Dwa - poniedziałek - 6.30 rano, córki na basen a ja zabieram się za przykry obowiązek czyli bieganie. Rano zawsze biega mi się fatalnie, początkowo ledwie się czołgam a później co najwyżej dochodzę do tempa regeneracyjnego. Ale biegne i nie jest źle. Zadziwia mnie, ze biegnie mi się przyjemnie, nie ma zmęczenia materiału ale niby po czym ma być, przecież ta połówka to była biegana byle jak i nie do końca, na mentalnym zaciągniętym hamulcu. Ale przyjemne bieganie jest na plus
Trzy - wtorek - znowu radość o poranku i "jutrzenki blask duszkiem pić" . Leci mi sie naprawdę dobrze, wolno niby ale osiągam na tym porannym wybiegu nieosiągalną dla mnie poranną średnią przelotowa 4.49 - no szok, odrywam więc dupsko od desek
Trzy - środa po południu, Park lotników i biegam wolne bez wysiłku po 4.30, znowy 15km, dla złamania nudy dwie kilometrówki biegnę sobie z kolegą co tempa tam robił (3.55 i 3.48). Wyraźnie wstałem i patrzę na sędziego czekając na znak do kontynuacji walki
Cztery - czwartek. Znowu tylko wolno, nie spinam się wcale, drobię grzecznie jak geisza 16km po 4.29. Nic nie rozumiem, wolne wchodzi szybko jak nigdy, to w końcu jestem zajechany czy ekstra-mocny.
Pięć - piątek 11km na zaliczenie o poranku, wolno.
Sześć - sobota, miał być dzień próby czyli planowane 16km TM na wóz albo przewóz. Ale nie było. Cała noc nie przespana bo córka złapała grypę żołądkową, odpuszczam bieganie bo na niedospaniu to żaden sprawdzian.
Siedem- niedziela, noc przespana i ruszam koło południa, jest zimno i pada ale nie ma już miejsca na wybrzydzanie.
Biorę się za 16km TM, które mam pobiec jak na maratonie, bez fikania, tempem koło 3.59, ma być spokojnie i równo. Liczę się z dwoma scenariuszami:
- jestem zajechany to będą miłe złego początki a po chwili kapa, wjazd w trzeci zakres i umieralnie - wszystko jasne
- jestem ekstramocny - zaliczę 16km spacerowo na niskim tętnie i w bajkowej intensywności - wszystko jasne
Życie jednak rzadko daje proste i klarowne odpowiedzi bo choć biegnę to bardzo grzecznie i wg planu to nie jest zerojedynkowo. Ani to trening bardzo trudny ani spacerowy, idzie nieźle i generalnie jak na takie 16km TM to nawet bardzo dobrze, zamykam to średnio po 3.58 ale końcówka już łatwa nie jest, czuje lekkie zmęczenie, znużenie, muszę się już lekko natężać by to biec niżej 4.00. Gdyby nie cała ta otoczka to to byłby dobry trening, fajne bieganie i można to kupić ale... Jest zawsze jakieś ale. Biegałem z pulsometrem i wyszło mi, że tren robiłem na nieco wyższym tętnie, jak miesiąc temu najwyższe miałem 150 a średnie 145 to teraz 153 na 148, niby niewiele ale jednak. W odczuciach jednak było podobnie wiec może szukam dziury w całym.
Osiem - po trenie, czuje, ze fizycznie wstałem z desek, może już nie jestem świeży i pewny ale mogę podjąć walkę. Jestem nieco nadgryziony ale nie leżę. Mentalnie jest nieco gorzej niestety a rzecz komplikuje grypa żołądkowa; dziś w nocy druga córka zaatakowana, nocka też nieco w plecy, poranne bieganie wypadło z grafiku (to akurat mały problem); żona coś z rana też narzekała i atmosfera trochę dla nas z rodzaju czekając na wyrok. To nasze Porto zaczyna słabo wyglądać niestety. Tymczasem 48 lat ukończyłem. 2.48 na 48. Nie traćcie nadziei
Po Półmaratonie Królewskim poczułem się jak bokser, który pod koniec siódmej rundy otrzymał solidny cios i runął na deski z hukiem. Siedem rund przeboksował zgodnie z planem, wydawało mu się, ze ma rzecz pod kontrolą,, że spokojnie realizuje założony plan zyskując kolejne punkty bo przecież zgodnie z planem ma tą walkę wygrać na punkty, może minimalnie ale jednak. Tymczasem wylądowałem na deskach i świat zawirował, sędzia zaczął odliczanie no i rozpoczął się czas próby. Wstanę czy nie?
Ten tydzień, który miał być spokojnym i regeneracyjnym dochodzeniem do siebie po zmęczeniu półmaratonem nabrał innego znaczenia i nagle mniej istotne stało się realizowanie założenie i planów a bardziej odbudowanie się tak fizyczne jak i psychiczne. Nagle maraton, do którego wydawało mi się, że jestem przygotowany świetnie stał się czymś niemożliwym do wykonania, nierealnym a nawet w pewnym sensie abstrakcyjnym.Mentalnie leżałem na deskach i nawet wstawać mi się nie chciało, coś we mnie pękło, zawaliła się konstrukcja cała i wszystko poszło się.......
A sędzia odlicza:
Jeden - niedziela po południu, leżę i kwoczę, po połówce idę po południu spać co mi się nie zdarzyło od lat, jestem wykończony.
Dwa - poniedziałek - 6.30 rano, córki na basen a ja zabieram się za przykry obowiązek czyli bieganie. Rano zawsze biega mi się fatalnie, początkowo ledwie się czołgam a później co najwyżej dochodzę do tempa regeneracyjnego. Ale biegne i nie jest źle. Zadziwia mnie, ze biegnie mi się przyjemnie, nie ma zmęczenia materiału ale niby po czym ma być, przecież ta połówka to była biegana byle jak i nie do końca, na mentalnym zaciągniętym hamulcu. Ale przyjemne bieganie jest na plus
Trzy - wtorek - znowu radość o poranku i "jutrzenki blask duszkiem pić" . Leci mi sie naprawdę dobrze, wolno niby ale osiągam na tym porannym wybiegu nieosiągalną dla mnie poranną średnią przelotowa 4.49 - no szok, odrywam więc dupsko od desek
Trzy - środa po południu, Park lotników i biegam wolne bez wysiłku po 4.30, znowy 15km, dla złamania nudy dwie kilometrówki biegnę sobie z kolegą co tempa tam robił (3.55 i 3.48). Wyraźnie wstałem i patrzę na sędziego czekając na znak do kontynuacji walki
Cztery - czwartek. Znowu tylko wolno, nie spinam się wcale, drobię grzecznie jak geisza 16km po 4.29. Nic nie rozumiem, wolne wchodzi szybko jak nigdy, to w końcu jestem zajechany czy ekstra-mocny.
Pięć - piątek 11km na zaliczenie o poranku, wolno.
Sześć - sobota, miał być dzień próby czyli planowane 16km TM na wóz albo przewóz. Ale nie było. Cała noc nie przespana bo córka złapała grypę żołądkową, odpuszczam bieganie bo na niedospaniu to żaden sprawdzian.
Siedem- niedziela, noc przespana i ruszam koło południa, jest zimno i pada ale nie ma już miejsca na wybrzydzanie.
Biorę się za 16km TM, które mam pobiec jak na maratonie, bez fikania, tempem koło 3.59, ma być spokojnie i równo. Liczę się z dwoma scenariuszami:
- jestem zajechany to będą miłe złego początki a po chwili kapa, wjazd w trzeci zakres i umieralnie - wszystko jasne
- jestem ekstramocny - zaliczę 16km spacerowo na niskim tętnie i w bajkowej intensywności - wszystko jasne
Życie jednak rzadko daje proste i klarowne odpowiedzi bo choć biegnę to bardzo grzecznie i wg planu to nie jest zerojedynkowo. Ani to trening bardzo trudny ani spacerowy, idzie nieźle i generalnie jak na takie 16km TM to nawet bardzo dobrze, zamykam to średnio po 3.58 ale końcówka już łatwa nie jest, czuje lekkie zmęczenie, znużenie, muszę się już lekko natężać by to biec niżej 4.00. Gdyby nie cała ta otoczka to to byłby dobry trening, fajne bieganie i można to kupić ale... Jest zawsze jakieś ale. Biegałem z pulsometrem i wyszło mi, że tren robiłem na nieco wyższym tętnie, jak miesiąc temu najwyższe miałem 150 a średnie 145 to teraz 153 na 148, niby niewiele ale jednak. W odczuciach jednak było podobnie wiec może szukam dziury w całym.
Osiem - po trenie, czuje, ze fizycznie wstałem z desek, może już nie jestem świeży i pewny ale mogę podjąć walkę. Jestem nieco nadgryziony ale nie leżę. Mentalnie jest nieco gorzej niestety a rzecz komplikuje grypa żołądkowa; dziś w nocy druga córka zaatakowana, nocka też nieco w plecy, poranne bieganie wypadło z grafiku (to akurat mały problem); żona coś z rana też narzekała i atmosfera trochę dla nas z rodzaju czekając na wyrok. To nasze Porto zaczyna słabo wyglądać niestety. Tymczasem 48 lat ukończyłem. 2.48 na 48. Nie traćcie nadziei
Najszybsza kupa złomu w galaktyce
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
- mihumor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 6204
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 14:14
- Życiówka na 10k: 36:47
- Życiówka w maratonie: 2:48:13
- Lokalizacja: Kraków
Maraton - tydzień dziwiąty - niepewność
Ostatni tydzień treningowy to zupełny tapering, przebiegłem tylko 73km w sześciu treningach (pięć dni treningowych). Z racji biegania w niedzielę w poprzednim tygodniu 16km TM zrezygnowałem z dwóch akcentów tempowych bo nie bardzo było je jak sensownie upchnąć a już nie chciałem biegać niczego mocnego końcem tygodnia. Zrezygnowałem też z biegania kolejnego ciągłego w TMie bo nie widziałem sensu już w takiej jednostce bieganej w środę po niedzieli. Zrobiłem więc 4x2,5km w tempie pomiędzy HM i M i biegałem to na czucie i stoper na mierzonej pętelce. Wyszło w tempie HM (3.48) i nie było to specjalnie trudne bieganie, było luźno, fajnie i z zapasem. Bieganie wolne w tym tygodniu tez wchodziło bardzo fajnie i luźno i robienie wolno po 4.30 szło jakby samo co jakby potwierdzało niezłą formę. Z samych treningów wiec trudno wyciągnąć wniosek, ze jestem przemęczony i że jest coś nie tak. Gdybym nie biegał tej pechowej półówki byłbym święcie przekonany, że jestem bardzo solidnie przygotowany do maratonu i miałbym ogromną pewność w sięganiu po stawiany sobie cel. Ta pewność siebie jednak uległa sporemu zachwianiu a nawet legła w gruzach. Przez te dwa tygodnie jednak udało mi się nieco odbudować, no przynajmniej na tyle by z otwarta przyłbica spróbować podjąć wyzwanie i nie przegrać tego już przed startem. Nie do końca jestem pewien z tym wątkiem o przemęczeniu ale zrobiłem sporo by jeszcze potrenować a i poszukać nieco odpoczynku i świeżości. Czy to była dobre droga, nie wiem ale start w połówce spowodował, ze w październiku biegałem mało jakości i sporemu zaburzeniu uległ rytm treningów a sam nieudany start nie przyniósł spodziewanych benefitów. Tym razem ryzyko nie opłaciło się niemniej ostateczne rozliczenie będzie za tydzień i się zobaczy. Niepewność jest spora i nie ma we mnie wielkiej napinki, biegnę spokojnie swoje i na trasie okaże się, czy się przewiozłem czy nie. Do tej pory zawsze wydawało mi się, że potrafię przygotować się do maratonu i skutecznie go pobiec ale i tak samo było z połówką. Poprzeczka jednak jak dla mnie wisi dosyć wysoko.
Ostatni tydzień treningowy to zupełny tapering, przebiegłem tylko 73km w sześciu treningach (pięć dni treningowych). Z racji biegania w niedzielę w poprzednim tygodniu 16km TM zrezygnowałem z dwóch akcentów tempowych bo nie bardzo było je jak sensownie upchnąć a już nie chciałem biegać niczego mocnego końcem tygodnia. Zrezygnowałem też z biegania kolejnego ciągłego w TMie bo nie widziałem sensu już w takiej jednostce bieganej w środę po niedzieli. Zrobiłem więc 4x2,5km w tempie pomiędzy HM i M i biegałem to na czucie i stoper na mierzonej pętelce. Wyszło w tempie HM (3.48) i nie było to specjalnie trudne bieganie, było luźno, fajnie i z zapasem. Bieganie wolne w tym tygodniu tez wchodziło bardzo fajnie i luźno i robienie wolno po 4.30 szło jakby samo co jakby potwierdzało niezłą formę. Z samych treningów wiec trudno wyciągnąć wniosek, ze jestem przemęczony i że jest coś nie tak. Gdybym nie biegał tej pechowej półówki byłbym święcie przekonany, że jestem bardzo solidnie przygotowany do maratonu i miałbym ogromną pewność w sięganiu po stawiany sobie cel. Ta pewność siebie jednak uległa sporemu zachwianiu a nawet legła w gruzach. Przez te dwa tygodnie jednak udało mi się nieco odbudować, no przynajmniej na tyle by z otwarta przyłbica spróbować podjąć wyzwanie i nie przegrać tego już przed startem. Nie do końca jestem pewien z tym wątkiem o przemęczeniu ale zrobiłem sporo by jeszcze potrenować a i poszukać nieco odpoczynku i świeżości. Czy to była dobre droga, nie wiem ale start w połówce spowodował, ze w październiku biegałem mało jakości i sporemu zaburzeniu uległ rytm treningów a sam nieudany start nie przyniósł spodziewanych benefitów. Tym razem ryzyko nie opłaciło się niemniej ostateczne rozliczenie będzie za tydzień i się zobaczy. Niepewność jest spora i nie ma we mnie wielkiej napinki, biegnę spokojnie swoje i na trasie okaże się, czy się przewiozłem czy nie. Do tej pory zawsze wydawało mi się, że potrafię przygotować się do maratonu i skutecznie go pobiec ale i tak samo było z połówką. Poprzeczka jednak jak dla mnie wisi dosyć wysoko.
Najszybsza kupa złomu w galaktyce
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
- mihumor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 6204
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 14:14
- Życiówka na 10k: 36:47
- Życiówka w maratonie: 2:48:13
- Lokalizacja: Kraków
Porto Maraton - 2.51.52
Strasznie mam ambiwalentny stosunek do tego biegu, z jednej strony jest to zapewne porażka i na pewno zawód ale też jest sporo przesłanek, które każą spojrzeć na ten bieg i wynik przychylnym okiem. Na pewno nie była to klęska i totalna porażka, wyszedłem z biegu z twarzą, z wynikiem niezłym i nieco mnie ten start podbudował, wyprowadził z mentalnego dna w jaki wszedłem w trakcie swojej niezrozumiałej bezradności podczas półmaratonu. Nie jest super ale jest sporo plusów dodatnich/
Ale po kolei bo jak zwykle u mnie relacja to będzie dłuższy wpis, sporo czytania wiec coś tylko dla wytrwałych i takich co poświęcają nieco czasu by podróżować przez (mój) biegowy świat.
Porto przed
Jedno z najpiękniejszych miast w Europie powitało nas w piątek 3.11 ulewą. Metro-tramwajem dotarliśmy do wynajętego mieszkania oddalonego o 100m od mety maratonu i o 500m od miejsca startu. Wieczorem krótki spacer po nadmorskich ulicach ale padało niestety. Sobota od rana już słoneczna i piękna, niestety na meteo zapowiedź, że w ciągu dnia ma się solidnie rozwiać i niestety taki mocny wiatr miał się utrzymać do niedzielnego wieczora. Szkoda, ze nie biegaliśmy w sobotę bo do południa było nieźle. Zapowiadane 16-18 stopni okazało się w słońcu odpowiednikiem naszego początku września, spokojnie można było chodzić na krótko, w sandałach a na plaży kłębiły się tłumy surferów. Ciepełko i było już wiadomo, że słońce w czasie biegu pomagać nie będzie. Po południu wizyta w centrum na expo, odbiór przyjemnych pakietów plus drobne zakupy biegowe "ku7 pamięci" na nieźle zaopatrzonych stoiskach. Na Targach było stoisko Maratonu Warszawskiego i to był drugi polski akcent obok około 80 Polaków w stawce maratończyków. Całkiem znośne pasta party posłużyło bez problemu nam za obiad, po południu jeszcze chwila na plaży nad Atlantykiem i do domu poleżeć i po-oszczędzać nogi. Nastroje w naszej dwuosobowej ekipie nie były najlepsze i oboje wyglądaliśmy na mocno przestraszonych tym biegiem. Lidka po wrześniowym zabiegu na łękotce, krótkim treningu z szybką odbudową i na końcu złapanym stanem zapalnym brzuchatego łydki (fizjo dawał jej małe szanse na dobiegnięcie); ja nieco inaczej bo zdrowy wyjątkowo jak nigdy na ciele ale zupełnie złamany mentalnie z brakiem wiary, lękiem i czymś w garbie na kształt syndromu wypalenia. Dzień przed oboje chyba głownie marzyliśmy by to już mieć za sobą. Mnie dodatkowo zupełnie pogrążało meteo. Takie nerwowe podejście miało jeden zasadniczy minus, skutkowało bowiem nerwową, nieprzespaną nocą. Rano czułem się okropnie ale juz to kiedys przerabiałem w Walencji gdzie nie zmrużyłem nocą oka a potem pobiegłem nieźle.
Maraton
MIŁE ZŁEGO POCZĄTKI
Start biegu jest spektakularny, stoimy bowiem na drodze biegnącej estakadą ponad piaszczystą plażą nad Atlantykiem, w oddali tez fale rozbijające się o skały pod starym portugalskim fortem. Mało mnie to wzrusza a jedyne co pociesza to wiatr, który rano wiał jak oszalały ale w momencie startu jakby się uspokoił. Trema ze mnie zeszła i postanowiłem nie kombinować, nie wdawać się w dywagacje czy jestem przetrenowany czy nie, czy jestem mentalnie przygotowany i inne takie duperele. Biegnę po prostu swoje wg planu dopóki się da. Będzie źle to najwyżej zejdę z trasy i nie dopuszczam do siebie żadnej myśli o starcie wolniej czy na słabszy wynik. Jadę na 2.48 jak się da i biegnę na wyczucie - tyle. Lidka zresztą to samo, idzie na 3.18, minimalną życiówkę i tyle, tempowo jest na tyle a czy udało się tak szybko zrobić wytrzymałość to niewiadoma, na którą uzyska na końcówce odpowiedź.
W zapowiedziach wiatr północny wiec najwięcej problemów spodziewałem się na pierwszych 10km no i niestety na ostatnich 4km. Ale przecież jeśli dojdę w założeniach do 38kma to nawet na rzęsach dobiegnę, dociągnę samych sercem. Więc nie dać się zniszczyć na początku a później tylko dotrwać jakoś. Świetny plan, nie?
W strefę weszliśmy wcześniej i zajęliśmy pozycje z przodu co było ważne bo pierwsza strefa była na niżej 3.15 więc stali w niej jak dla mnie głównie słabsi biegacze, którzy otworzą dużo za wolno dla mnie.
Startujemy punkt 9 ta i jest to wyczekiwana chwila prawdy. Pierwsze 2 kilometry to ciągły podbieg, największy i najdłuższy w tym maratonie. Pierwsza obserwacja, ze idzie naprawdę dobrze i biegnie mi się nieźle. Po podbiegu jest od razu zbieg - tak to w życiu bywa często i czuję, ze jest dobrze. Pierwsza piątka pagórkowata, druga plaska i pod wiatr ale nie jest tak źle jak myślałem bo daję radę pod wiatr także dlatego, ze złapałem sporą grupę jadącą równo niżej 4.00. Na 10km jestem w 39.35 co było z racji pagórkowatości chyba nieco za szybko niemniej chcąc pod wiatr biec w grupie nie miałem za bardzo wyjścia, lepiej nieco za szybko niż troszkę wolniej i walczyć z wiatrem. Na 10km czułem się świetnie, tempo wchodziło dziecinnie łatwo i pomyślałem, że czuje się lepiej po 10km niz rok wcześniej na tym etapie w Verbanii (tam 10km było 35 sek wolniej). Kolejna piątka leciała na południe wzdłuż atlantyckich plaż, wiatr w plecy, grupa ciągnąca równo tempem jak na życzenie czyli jest pięknie. Na 15tym jestem w 59.30 czyli idealnie wg planu i jest nadal łatwo i luźno choć słońce nieco daje się we znaki.
DECYDUJĄCA ROZGRYWKA
Po 15tym bufet, muszę sporo wypić bo jest mi gorąco, do tego żel. Przy piciu gubię nieco oddech, chwile go wyrównuję i przez moment jest ciężko. Grupa przy bufecie się rozciąga, kilka osób puszcza i odpada, wyprzedzam ich ale grupa mi odjeżdża o jakieś 30m i nie mogę ich dogonić. Spokojnie jednak trzymam tempo bo wg planu grupa to mi się może przydać dopiero na ostatniej piątce wiec spokojnie. Zaczyna jednak biec się trudniej. Teraz zmieniliśmy kierunek i lecimy wzdłuż brzegu rzeki Duero od jej ujścia do centrum miasta. Tu miało nie wiać i to miało być spokojne, transowe 20km biegu w pięknych okolicznościach nie tylko przyrody. Biegło się jednak dziwnie bo co chwila pojawiał się dziwny, upierdliwy przeciąg i choć trzymałem tempo 3.58 równiutko to było już trudniej. Ale dziwne nie jest, godzina żwawego biegu w kościach to już jest coś tam czuć i zaczynają się schodki. Normalka. Przed półmetkiem upierdliwy podbieg na piękny most Louisa I i zbieg na drugą stronę rzeki, zmiana kierunku i lecimy ku Oceanowi. No i tu pierwsza nieprzyjemna niespodzianka bo niestety jest solidnie pod wiatr. Półmetek w 1.23.53 - bardzo dobry międzyczas, minutę szybciej niż w Verbanii, lekki zapas nazbierany do częściowego oddania na wietrze w końcówce. Jest dobrze, teraz tylko 17km równo po 4.00 i jestem w domu, dam radę. Niestety pod ten wiatr to idzie ciężko i postanawiam dogonić moją starą grupę co jest ze 40 m przede mną. Przyspieszam i ... momentalnie ich dochodzę co mnie zadziwia. Po chwili wiem dlaczego, oni pod wiatr biegną po 4.05 Staram sie nieco odpocząć kryjąc się przed wiatrem i ze smutkiem patrzę jak tracę powoli zyskany zapas. Przed 25tym nawrót na szczęście, grupa od razu przyspiesza, później wodopój i powtórka z 15tego, grupa się rozciąga i połowa ludzi odpada i mi znów nie udaje się dociągnąć. To przez to, ze muszę chyba więcej pic od Portugalczyków. Ale wyprzedzam tych co odpadli i z grupą na radarze ciągnę samotnie. Tempo wraca do okolic 4,00 i choć idzie trudno to idzie. Początek końca to 29ty kilometr i kolejny podbieg na most Louisa I. Wbiegam oszczędnie i tracę ale tym razem nie zbiegamy z mostu tylko skręcamy na wschód i biegniemy dalej wzdłuż rzeki do nawrotu. Kilometr z podbiegiem w 4.14, kolejny już bardzo ciężko w 4.02 i na 30 tym jestem w 2.00.03. Mimo, że to jest prawie 50 sek szybciej niż rok wcześniej to lekko mnie to podłamuje bo wiem, ze tu warunki na końcówce będą dużo gorsze i szansa na utrzymanie tego wyniku jest mała. Do nawrotu na 32 szym znowu jakoś pod przeciąg - 4.07, nawrót i od razu lżej, walczę jeszcze (3.58). Ale teraz biegniemy już do oceanu wzdłuż rzeki i to jest ten gorszy kierunek. Lekki podbieg do centrum i kilkaset metrów tunelem pod starówką pod wiatr pokazuje, że już jest raczej po herbacie (4.05), kolejny kilometr pod wiatr w 4.05 pokazuje, że w tym tempie to może co najwyżej 2.50 złamię zakładając, ze utrzymam to na końcówce wzdłuż plaż centralnie pod wiatr.Zimna kalkulacja i postanawiam odpuścić, nie widzę szans i sensu dalszej walki. Przegrałem. Szkoda bo było nieźle i szło ale nie tym razem.
DALEJ BIEGNĘ SAM
Za mało ducha, za mało determinacji, za mało wiary ale przede wszystkim za mało siły. Tempo spada do trójkołamiącego i spokojnie zaliczam kolejne kilometry, jest w miarę komfortowo i nieco turystycznie. Biegnę tak sobie i ku swojemu zaskoczeniu ciągle kogoś doganiam i powoli wyprzedzam,mnie nie wyprzedza nikt. Zaczyna mnie to nawet bawić i systematycznie podnoszę pozycję. Na 38mym wyprzedza mnie jeden młodzian tylko ale tu skręcamy na północ i pojawia się bardzo silny wiatr i piękne widoki na plaże i Ocean. Tempo spada do 4.20 a mimo tego nadal wyprzedzam pojedynczych biegaczy i to wyprzedzam jakby bardziej, jakoś dziwnie gęściej się robi na trasie. Ostatni kilometr po estakadzie ponad plażą i tu sporo ludzi, zbieram sie w sobie i mocno przyspieszam by powalczyć choć o pozycję, pościgać się na końcówce. Wyprzedzam tu z 10 osób w tym młodziana co mnie wyprzedził wcześniej. Ostatnie 400m to zakręt i mocny podbieg do parku, chodniki, bramy, czerwony dywan, szpaler chirliderek, fanfary i jestem na mecie. Rezultat mnie nawet nieco dziwi bo przestałem przez jakiś czas patrzeć i liczyć i kalkulowałem, że tak się ciągnąć to może 2.55 nabiegam., Tymczasem miła niespodzianka i mała radość. Jestem coś koło 70 miejsca open i 11 w kategorii, do tego zaliczam kolejny maraton gdzie mimo słabszego biegu nikt mnie nie wyprzedził na drugiej połowie. Jak to możliwe. Odpowiedź znajdzie się w wynikach gdzie bardzo niewielu biegaczy robiło niższy PS niż 3-4 minuty, większość raczej większe i znacznie większe a ci co łapali ścianę prze odcinkiem wzdłuż plaż mieli kosmiczne straty na drugiej połówce. Taka była specyfika warunków tego dnia widać. Mimo PSa 4 minuty dobiegłem jednak do mety bez żadnej ściany i w całkiem dobrym stanie co było dla mnie doświadczeniem nowym i ciekawym.
Szybko udaje się do depozytu sprawdzam jak Lidce idzie i jestem miło zaskoczony.
BIEG LIDKI - 3.19.15
Plan był prosty, tempo ok 4.40-4.42 i równo to trzymać. Kazałem jej być równo 1.39 na półmetku co skwitowała odpowiedzią, ze tak nie potrafi. Tymczasem połówkę zrobiła w 1.39.02 Druga połowa oczywiście trudniejsza ale wyszedł jej PS tylko 1 minuta co w tych warunkach i w tej stawce zapewne mieściło się w czołówce bo ze świecą szukać w tym biegu takich równych cyferek. Szkoda więc tej bardzo trudnej końcówki bo te 39 sek co jej brakło do życiówki w lepszych warunkach na pewno by ze sporym zapasem pobiegła. Ale co tam, na to nie mamy wpływu i wynik uznaję za świetny zwłaszcza, że 60 dni wcześniej poruszała się o kulach a na pierwsze truchtanie wyszła 25.09. A tu taki wynik, 14 open w kobietach, drugie w kategorii i odejmując biegaczki elity to 9 ta, w każdej kategorii byłaby na pudle w tym biegu.
Szacun i chyba także trochę mój sukces jako domorosłego trenera. To kontrastuje z tym co zrobiłem ze sobą ale na usprawiedliwienie mam to, że pewnych swoich granic i limitów szukamy nieco po omacku i pewnych rzeczy musimy doświadczyć walką, przekonać się. Cóż, gdybym zachował większą ostrożność, mniej chciał, mniej mógł, miał większe problemy z bólami różnymi to biegałbym mniej i wynik byłby z tego lepszy. Grzech nadgorliwości i stara prawda, ze droga przez dużą objętość choć logiczna jest droga śliską i zdradliwą.
Ale wnioski i przemyślenia to jeszcze w innym poście bo tu już za dużo napisałem
Strasznie mam ambiwalentny stosunek do tego biegu, z jednej strony jest to zapewne porażka i na pewno zawód ale też jest sporo przesłanek, które każą spojrzeć na ten bieg i wynik przychylnym okiem. Na pewno nie była to klęska i totalna porażka, wyszedłem z biegu z twarzą, z wynikiem niezłym i nieco mnie ten start podbudował, wyprowadził z mentalnego dna w jaki wszedłem w trakcie swojej niezrozumiałej bezradności podczas półmaratonu. Nie jest super ale jest sporo plusów dodatnich/
Ale po kolei bo jak zwykle u mnie relacja to będzie dłuższy wpis, sporo czytania wiec coś tylko dla wytrwałych i takich co poświęcają nieco czasu by podróżować przez (mój) biegowy świat.
Porto przed
Jedno z najpiękniejszych miast w Europie powitało nas w piątek 3.11 ulewą. Metro-tramwajem dotarliśmy do wynajętego mieszkania oddalonego o 100m od mety maratonu i o 500m od miejsca startu. Wieczorem krótki spacer po nadmorskich ulicach ale padało niestety. Sobota od rana już słoneczna i piękna, niestety na meteo zapowiedź, że w ciągu dnia ma się solidnie rozwiać i niestety taki mocny wiatr miał się utrzymać do niedzielnego wieczora. Szkoda, ze nie biegaliśmy w sobotę bo do południa było nieźle. Zapowiadane 16-18 stopni okazało się w słońcu odpowiednikiem naszego początku września, spokojnie można było chodzić na krótko, w sandałach a na plaży kłębiły się tłumy surferów. Ciepełko i było już wiadomo, że słońce w czasie biegu pomagać nie będzie. Po południu wizyta w centrum na expo, odbiór przyjemnych pakietów plus drobne zakupy biegowe "ku7 pamięci" na nieźle zaopatrzonych stoiskach. Na Targach było stoisko Maratonu Warszawskiego i to był drugi polski akcent obok około 80 Polaków w stawce maratończyków. Całkiem znośne pasta party posłużyło bez problemu nam za obiad, po południu jeszcze chwila na plaży nad Atlantykiem i do domu poleżeć i po-oszczędzać nogi. Nastroje w naszej dwuosobowej ekipie nie były najlepsze i oboje wyglądaliśmy na mocno przestraszonych tym biegiem. Lidka po wrześniowym zabiegu na łękotce, krótkim treningu z szybką odbudową i na końcu złapanym stanem zapalnym brzuchatego łydki (fizjo dawał jej małe szanse na dobiegnięcie); ja nieco inaczej bo zdrowy wyjątkowo jak nigdy na ciele ale zupełnie złamany mentalnie z brakiem wiary, lękiem i czymś w garbie na kształt syndromu wypalenia. Dzień przed oboje chyba głownie marzyliśmy by to już mieć za sobą. Mnie dodatkowo zupełnie pogrążało meteo. Takie nerwowe podejście miało jeden zasadniczy minus, skutkowało bowiem nerwową, nieprzespaną nocą. Rano czułem się okropnie ale juz to kiedys przerabiałem w Walencji gdzie nie zmrużyłem nocą oka a potem pobiegłem nieźle.
Maraton
MIŁE ZŁEGO POCZĄTKI
Start biegu jest spektakularny, stoimy bowiem na drodze biegnącej estakadą ponad piaszczystą plażą nad Atlantykiem, w oddali tez fale rozbijające się o skały pod starym portugalskim fortem. Mało mnie to wzrusza a jedyne co pociesza to wiatr, który rano wiał jak oszalały ale w momencie startu jakby się uspokoił. Trema ze mnie zeszła i postanowiłem nie kombinować, nie wdawać się w dywagacje czy jestem przetrenowany czy nie, czy jestem mentalnie przygotowany i inne takie duperele. Biegnę po prostu swoje wg planu dopóki się da. Będzie źle to najwyżej zejdę z trasy i nie dopuszczam do siebie żadnej myśli o starcie wolniej czy na słabszy wynik. Jadę na 2.48 jak się da i biegnę na wyczucie - tyle. Lidka zresztą to samo, idzie na 3.18, minimalną życiówkę i tyle, tempowo jest na tyle a czy udało się tak szybko zrobić wytrzymałość to niewiadoma, na którą uzyska na końcówce odpowiedź.
W zapowiedziach wiatr północny wiec najwięcej problemów spodziewałem się na pierwszych 10km no i niestety na ostatnich 4km. Ale przecież jeśli dojdę w założeniach do 38kma to nawet na rzęsach dobiegnę, dociągnę samych sercem. Więc nie dać się zniszczyć na początku a później tylko dotrwać jakoś. Świetny plan, nie?
W strefę weszliśmy wcześniej i zajęliśmy pozycje z przodu co było ważne bo pierwsza strefa była na niżej 3.15 więc stali w niej jak dla mnie głównie słabsi biegacze, którzy otworzą dużo za wolno dla mnie.
Startujemy punkt 9 ta i jest to wyczekiwana chwila prawdy. Pierwsze 2 kilometry to ciągły podbieg, największy i najdłuższy w tym maratonie. Pierwsza obserwacja, ze idzie naprawdę dobrze i biegnie mi się nieźle. Po podbiegu jest od razu zbieg - tak to w życiu bywa często i czuję, ze jest dobrze. Pierwsza piątka pagórkowata, druga plaska i pod wiatr ale nie jest tak źle jak myślałem bo daję radę pod wiatr także dlatego, ze złapałem sporą grupę jadącą równo niżej 4.00. Na 10km jestem w 39.35 co było z racji pagórkowatości chyba nieco za szybko niemniej chcąc pod wiatr biec w grupie nie miałem za bardzo wyjścia, lepiej nieco za szybko niż troszkę wolniej i walczyć z wiatrem. Na 10km czułem się świetnie, tempo wchodziło dziecinnie łatwo i pomyślałem, że czuje się lepiej po 10km niz rok wcześniej na tym etapie w Verbanii (tam 10km było 35 sek wolniej). Kolejna piątka leciała na południe wzdłuż atlantyckich plaż, wiatr w plecy, grupa ciągnąca równo tempem jak na życzenie czyli jest pięknie. Na 15tym jestem w 59.30 czyli idealnie wg planu i jest nadal łatwo i luźno choć słońce nieco daje się we znaki.
DECYDUJĄCA ROZGRYWKA
Po 15tym bufet, muszę sporo wypić bo jest mi gorąco, do tego żel. Przy piciu gubię nieco oddech, chwile go wyrównuję i przez moment jest ciężko. Grupa przy bufecie się rozciąga, kilka osób puszcza i odpada, wyprzedzam ich ale grupa mi odjeżdża o jakieś 30m i nie mogę ich dogonić. Spokojnie jednak trzymam tempo bo wg planu grupa to mi się może przydać dopiero na ostatniej piątce wiec spokojnie. Zaczyna jednak biec się trudniej. Teraz zmieniliśmy kierunek i lecimy wzdłuż brzegu rzeki Duero od jej ujścia do centrum miasta. Tu miało nie wiać i to miało być spokojne, transowe 20km biegu w pięknych okolicznościach nie tylko przyrody. Biegło się jednak dziwnie bo co chwila pojawiał się dziwny, upierdliwy przeciąg i choć trzymałem tempo 3.58 równiutko to było już trudniej. Ale dziwne nie jest, godzina żwawego biegu w kościach to już jest coś tam czuć i zaczynają się schodki. Normalka. Przed półmetkiem upierdliwy podbieg na piękny most Louisa I i zbieg na drugą stronę rzeki, zmiana kierunku i lecimy ku Oceanowi. No i tu pierwsza nieprzyjemna niespodzianka bo niestety jest solidnie pod wiatr. Półmetek w 1.23.53 - bardzo dobry międzyczas, minutę szybciej niż w Verbanii, lekki zapas nazbierany do częściowego oddania na wietrze w końcówce. Jest dobrze, teraz tylko 17km równo po 4.00 i jestem w domu, dam radę. Niestety pod ten wiatr to idzie ciężko i postanawiam dogonić moją starą grupę co jest ze 40 m przede mną. Przyspieszam i ... momentalnie ich dochodzę co mnie zadziwia. Po chwili wiem dlaczego, oni pod wiatr biegną po 4.05 Staram sie nieco odpocząć kryjąc się przed wiatrem i ze smutkiem patrzę jak tracę powoli zyskany zapas. Przed 25tym nawrót na szczęście, grupa od razu przyspiesza, później wodopój i powtórka z 15tego, grupa się rozciąga i połowa ludzi odpada i mi znów nie udaje się dociągnąć. To przez to, ze muszę chyba więcej pic od Portugalczyków. Ale wyprzedzam tych co odpadli i z grupą na radarze ciągnę samotnie. Tempo wraca do okolic 4,00 i choć idzie trudno to idzie. Początek końca to 29ty kilometr i kolejny podbieg na most Louisa I. Wbiegam oszczędnie i tracę ale tym razem nie zbiegamy z mostu tylko skręcamy na wschód i biegniemy dalej wzdłuż rzeki do nawrotu. Kilometr z podbiegiem w 4.14, kolejny już bardzo ciężko w 4.02 i na 30 tym jestem w 2.00.03. Mimo, że to jest prawie 50 sek szybciej niż rok wcześniej to lekko mnie to podłamuje bo wiem, ze tu warunki na końcówce będą dużo gorsze i szansa na utrzymanie tego wyniku jest mała. Do nawrotu na 32 szym znowu jakoś pod przeciąg - 4.07, nawrót i od razu lżej, walczę jeszcze (3.58). Ale teraz biegniemy już do oceanu wzdłuż rzeki i to jest ten gorszy kierunek. Lekki podbieg do centrum i kilkaset metrów tunelem pod starówką pod wiatr pokazuje, że już jest raczej po herbacie (4.05), kolejny kilometr pod wiatr w 4.05 pokazuje, że w tym tempie to może co najwyżej 2.50 złamię zakładając, ze utrzymam to na końcówce wzdłuż plaż centralnie pod wiatr.Zimna kalkulacja i postanawiam odpuścić, nie widzę szans i sensu dalszej walki. Przegrałem. Szkoda bo było nieźle i szło ale nie tym razem.
DALEJ BIEGNĘ SAM
Za mało ducha, za mało determinacji, za mało wiary ale przede wszystkim za mało siły. Tempo spada do trójkołamiącego i spokojnie zaliczam kolejne kilometry, jest w miarę komfortowo i nieco turystycznie. Biegnę tak sobie i ku swojemu zaskoczeniu ciągle kogoś doganiam i powoli wyprzedzam,mnie nie wyprzedza nikt. Zaczyna mnie to nawet bawić i systematycznie podnoszę pozycję. Na 38mym wyprzedza mnie jeden młodzian tylko ale tu skręcamy na północ i pojawia się bardzo silny wiatr i piękne widoki na plaże i Ocean. Tempo spada do 4.20 a mimo tego nadal wyprzedzam pojedynczych biegaczy i to wyprzedzam jakby bardziej, jakoś dziwnie gęściej się robi na trasie. Ostatni kilometr po estakadzie ponad plażą i tu sporo ludzi, zbieram sie w sobie i mocno przyspieszam by powalczyć choć o pozycję, pościgać się na końcówce. Wyprzedzam tu z 10 osób w tym młodziana co mnie wyprzedził wcześniej. Ostatnie 400m to zakręt i mocny podbieg do parku, chodniki, bramy, czerwony dywan, szpaler chirliderek, fanfary i jestem na mecie. Rezultat mnie nawet nieco dziwi bo przestałem przez jakiś czas patrzeć i liczyć i kalkulowałem, że tak się ciągnąć to może 2.55 nabiegam., Tymczasem miła niespodzianka i mała radość. Jestem coś koło 70 miejsca open i 11 w kategorii, do tego zaliczam kolejny maraton gdzie mimo słabszego biegu nikt mnie nie wyprzedził na drugiej połowie. Jak to możliwe. Odpowiedź znajdzie się w wynikach gdzie bardzo niewielu biegaczy robiło niższy PS niż 3-4 minuty, większość raczej większe i znacznie większe a ci co łapali ścianę prze odcinkiem wzdłuż plaż mieli kosmiczne straty na drugiej połówce. Taka była specyfika warunków tego dnia widać. Mimo PSa 4 minuty dobiegłem jednak do mety bez żadnej ściany i w całkiem dobrym stanie co było dla mnie doświadczeniem nowym i ciekawym.
Szybko udaje się do depozytu sprawdzam jak Lidce idzie i jestem miło zaskoczony.
BIEG LIDKI - 3.19.15
Plan był prosty, tempo ok 4.40-4.42 i równo to trzymać. Kazałem jej być równo 1.39 na półmetku co skwitowała odpowiedzią, ze tak nie potrafi. Tymczasem połówkę zrobiła w 1.39.02 Druga połowa oczywiście trudniejsza ale wyszedł jej PS tylko 1 minuta co w tych warunkach i w tej stawce zapewne mieściło się w czołówce bo ze świecą szukać w tym biegu takich równych cyferek. Szkoda więc tej bardzo trudnej końcówki bo te 39 sek co jej brakło do życiówki w lepszych warunkach na pewno by ze sporym zapasem pobiegła. Ale co tam, na to nie mamy wpływu i wynik uznaję za świetny zwłaszcza, że 60 dni wcześniej poruszała się o kulach a na pierwsze truchtanie wyszła 25.09. A tu taki wynik, 14 open w kobietach, drugie w kategorii i odejmując biegaczki elity to 9 ta, w każdej kategorii byłaby na pudle w tym biegu.
Szacun i chyba także trochę mój sukces jako domorosłego trenera. To kontrastuje z tym co zrobiłem ze sobą ale na usprawiedliwienie mam to, że pewnych swoich granic i limitów szukamy nieco po omacku i pewnych rzeczy musimy doświadczyć walką, przekonać się. Cóż, gdybym zachował większą ostrożność, mniej chciał, mniej mógł, miał większe problemy z bólami różnymi to biegałbym mniej i wynik byłby z tego lepszy. Grzech nadgorliwości i stara prawda, ze droga przez dużą objętość choć logiczna jest droga śliską i zdradliwą.
Ale wnioski i przemyślenia to jeszcze w innym poście bo tu już za dużo napisałem
Najszybsza kupa złomu w galaktyce
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
- mihumor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 6204
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 14:14
- Życiówka na 10k: 36:47
- Życiówka w maratonie: 2:48:13
- Lokalizacja: Kraków
Transfer do FC Porto - aneks
Jeszcze kilka słów tytułem podsumowania czy wniosków do treningu oraz startów. Pytanie w mojej głowie rodzi się jedno, dlaczego życiowa forma, którą osiągnąłem w tym cyklu nie przełożyła się na życiowe wyniki? Odpowiedź może być prosta ale w życiu zwykle nic proste i jednoznaczne nie jest a niepowodzenia biegowe mają zwykle więcej przyczyn. Bieganie często jest sportem niewdzięcznym bo wymaga wielkiego nakładu pracy, wielu treningów ciężkich, które bolą a ten nakład pracy bywa, ze nie przynosi zwrotu. Tu niepowodzenia są tak samo frustrujące jak budujące bywają sukcesy. Trochę to czarno białe ale też nie do końca. Widzenie tu więcej niż dwóch biegunów na pewno ułatwia akceptacje stanu rzeczy ale też może powodować relatywizowanie własnych osiągnięć czy wyników co może nie być korzystne mentalnie w trudnych momentach zawodów. Te sprawy trzeba nauczyć się rozdzielać, oddzielnie budować motywacje do osiągnięcia zakładanego wyniku a dopiero po zawodach starać się trzeźwo ocenić dany start i wynik.
Ale wrócę do meritum bo trochę się rozfilozofowałem.
Odpowiedź dlaczego mi się nie udało tym razem ma "trzy konteksty", które sie zahaczają i niestety sumują:
1/ Brak szczęścia - po prostu w tegorocznych startach biegowych nie miałem szczęścia do warunków. Kolejny raz okazało się, że nie potrafię biegać gdy wieje, że niestety wtedy bardzo dużo tracę i wypadam o klasę gorzej. Wydawało mi się, że bardzo ten element poprawiłem ale to nie znalazło potwierdzenia w żadnych zawodach i wynikach. Na treningach pod wiatr, (czasem silny) biegałem skuteczniej niż zwykle ale to są odcinki góra 1.5km więc to dało mylny obraz i choć faktycznie w startach dobrze radziłem sobie pod wiatr przez pewien czas ale niestety we wszystkich tych biegach ciągłe odcinki pod wiatr były długie i choć początkowo szło bez problemu to z czasem bardzo słabłem i notowałem spore straty. Bieganie oparte na bardzo długim kroku i niższej kadencji jest w takich warunkach dużym problemem, musiałbym to zmienić ale jak to zrobić by to miało sens. Rzecz do przemyślenia i może do pracy nad poprawą czy zmianą.
2/ Zbyt mocny trening - tu też nie ma prostej odpowiedzi bo robiłem mniej więcej to samo, co dało mi sukcesy rok i dwa temu. Niemniej zasada kalki tu niekoniecznie musi działać bo choć na papierze to wygląda podobnie to organizm może to widzieć inaczej. Kilka wątków więc tu jest i podejrzeń:
- jestem w formie od ponad 5 lat, w zasadzie nie miałem w tym czasie żadnej znaczącej przerwy, żadnego głębokiego roztrenowania, zawsze zaczynałem trening na poziomie na jakim go kończyłem. Ostatniej zimy już był z tym pewien problem ale spadek mocy był raczej minimalny.
- kolejny bardzo długi sezon, letnie starty w triatlonie wymagające formy i płynne przejście do treningu maratońskiego mogło zmęczyć.
- lat więcej a treningu też trochę dodaję, może te linie które zmierzają w odwrotnych kierunkach niebezpiecznie się do siebie zbliżyły i może już teraz nie mogę podnosić obciążenia treningowego.
- same treningi jakościowe były ok ale błąd może też był w doborze tempa biegów ciągłych. Bieganie tempem 3.56-3,57 odczuwalnie było ok ale takie odczucia bywają złudne, może lepiej było to biegać po 2-3 sek wolniej. Mała różnica niby ale diabeł tkwi w szczegółach. Zbyt szybkie bieganie mocno podbija ale też daje zbyt szybki i krótkotrwały szczyt formy a kontynuowanie obciążeń po nim prowadzi już tylko do strat.
- w biegach jesiennych miałem bardzo dziwne odczucie braku siły, na zmęczeniu nie byłem w stanie wejść w wyższą intensywność, w wyższy zakres i kończyłem zawody gdzieś na granicy 1-2 zakresu. Nie miałem problemu z nogami, mięśniami czy oddechem. Po prostu na zmęczeniu nie miałem siły by generować wyższe tempo. Skutek był taki, że metę połówki i maratonu osiągnąłem mając wrażenie, ze mam jeszcze sporo sił i to nie były biegi, które mnie mięśniowo czy organicznie kosztowały tyle co zwykle, takie bieganie nie do końca. Co z tego, jeśli nie mogłem skorzystać z tego zasobu. To było tak trochę jakbym uczestniczył w wyścigu na wypicie na czas trzech kufli piwa tylko trzeci kazaliby mi pic przez słomkę. Frustracja i bezsilność
3/ Motywacja - bez siły nie ma motywacji, nie da się biegać samą głową i słabość pogrąży każdy plan i cel. W tym sezonie odniosłem wrażenie, że nie jestem w stanie biegać w "strefie cierpienia". Tylko raz na 10km tak pobiegłem, później już nic, wszystko było odpuszczane i zawsze wygrywała zimna kalkulacja. Nie mam jednak pretensji do siebie, bo ta kalkulacja nie była tchórzostwem tylko bardzo realną oceną sił i niekorzystnych warunków. Budowanie motywacji na walce o odpowiedni wynik ma taką wadę, że gdy już wiem, że go nie będzie to brakuje motywacji by walczyć o wynik jak najlepszy. To jak w maratonie w Porto, gdy już wiedziałem, że 2.49 nie złamię to w zasadzie wynik końcowy był mi obojętny. Trudno tu wtedy zmobilizować się do szybkiego biegu, biegnie się po prostu w komforcie jeśli można tak powiedzieć o ostatniej dyszce maratonu.
Sam maraton jednak oceniam pozytywnie i realnie patrząc to w tych warunkach i w takim momencie mojego biegania był to dobry wynik. Pobiegłem największego PSa w życiu - 4 minuty, normalnie masakra ale przeglądając wyniki z Porto to PSy typu 3-4 minuty to jedne z mniejszych. Czołówka mojej kategorii czyli biegacze z poziomu mocno poniżej 2.40 tego dnia robili kolejno takie PSy: 1. +4 min. 2. +7 min, 3. +8 min.
Warunki były dosyć trudne, połączenie mocnego słońca i wiatru robiło swoje, trasa to też nie żadne "Berliny czy Frankfurty", 150m podbiegów coś tam znaczy niemniej to tylko nieco więcej niż rok temu we Włoszech. Warunki jednak rok temu miałem bajkowe i to robi na pewno różnicę. Te czynniki pozwalają spojrzeć z umiarkowanym zadowoleniem na ten bieg i ten rezultat. Fajne też było to, że mimo spadku mocy nie zaliczyłem ściany, nie było żadnej traumy czy bólu, w dosyć dobrej formie i w niezłym tempie doczłapałem do mety.
Sama taktyka biegu, czy tu nie było błędu. Może nieco za szybko pobiegłem pierwsze 10km, może lepiej było to zrobić 20-30 sekund wolniej? Czy to by coś zmieniło? Możliwe. Może jednak pomysł by na 40 km nazbierać minutę zapasu a potem połowę z tego oddać na wietrznej końcówce był zły?
Co do Lidki to dodam tylko, że za drugie miejsce w kategorii dostała nagrodę od orgów - 150 euro. To jej drugie podium za granicą po wygraniu kategorii w Rawennie.
Maratona do Porto
Na koniec kilka słów o samej imprezie:
- bieg znakomicie zorganizowany i poza drobiazgami nie ma sie do czego doczepić. Na plus fajna i jednak szybka trasa, woda w butelkach na dobrze rozmieszczonych punktach, spora ilość mat pomiarowych i kibice, fajna oprawa w necie gdzie można sobie obejrzeć (i kupić) swoje zdjęcia jak i zobaczyć swój bieg na kilku filmikach z 5 miejsc na trasie. To wszystko za przystępne pieniądze (45 E wpisowe w tym 2 koszulki i pasta party). Polecam
- najpiękniejsza trasa maratońska jaką biegłem, na pewno coś dla miłośników biegania turystycznego bo widoki piękne a atrakcje przyrodnicze mieszają się i stykają z wspaniałą tkanką miejską
- minusy to pewna ilość nieprzyjemnego bruku, pierwsze dwa kilometry na podpuchę pod górkę, trzy strefy startowe w tym pierwsza poniżej 3.15. Ale ten problem załatwia wcześniejsze wejście do strefy. Początek jest bardzo szeroki i nie ma w zasadzie problemów z tłokiem. Sam bieg to ok 6 tys biegaczy.
Na koniec chciałem podziękować Wszystkim, którzy czasami zaglądali do tego bloga przez te kilka lat. Przez ten czas przeszedłem a w zasadzie przebiegłem długą drogę co starałem się opisywać w sposób niebanalny i tak, by dzielić się pewną wiedzą i zdobywanym doświadczeniem. Prowadzenie tego bloga dodawało mi motywacji i pomagało budować i realizować kolejne cele biegowe oraz dojść do poziomu, o którym nawet kiedyś nie marzyłem bo to było poza moimi wyobrażeniami. Gdybym tu teraz powiedział, że Sky is the limit to na pewno byłaby spora przesada bo moje "osiągi" nie upoważniają do stosowania takich górnolotnych frazesów. Niemniej jakaś trzecia pochodna w temacie jest. Wczoraj po południu biegałem bieg regeneracyjny na zmęczonych jeszcze nogach. Na 10 tym kilometrze pomyślałem sobie, ze na tej samej trasie w listopadzie 2011 biegłem pierwszy raz sprawdzian na 10km i ku swojemu wielkiemu wtedy zadowoleniu pobiegłem 48.09 co uznałem za świetny wynik. Wczoraj regeneracyjnym truchtem ten sam dystans pokonałem o 40 sekund szybciej. Taką metaforyczną klamrą spinam te 6 lat mojego biegania, ten dystans jaki przebyłem.
Nie powiem, łezka mi się trochę w oku kręci ale koniec to koniec.
Jeszcze kilka słów tytułem podsumowania czy wniosków do treningu oraz startów. Pytanie w mojej głowie rodzi się jedno, dlaczego życiowa forma, którą osiągnąłem w tym cyklu nie przełożyła się na życiowe wyniki? Odpowiedź może być prosta ale w życiu zwykle nic proste i jednoznaczne nie jest a niepowodzenia biegowe mają zwykle więcej przyczyn. Bieganie często jest sportem niewdzięcznym bo wymaga wielkiego nakładu pracy, wielu treningów ciężkich, które bolą a ten nakład pracy bywa, ze nie przynosi zwrotu. Tu niepowodzenia są tak samo frustrujące jak budujące bywają sukcesy. Trochę to czarno białe ale też nie do końca. Widzenie tu więcej niż dwóch biegunów na pewno ułatwia akceptacje stanu rzeczy ale też może powodować relatywizowanie własnych osiągnięć czy wyników co może nie być korzystne mentalnie w trudnych momentach zawodów. Te sprawy trzeba nauczyć się rozdzielać, oddzielnie budować motywacje do osiągnięcia zakładanego wyniku a dopiero po zawodach starać się trzeźwo ocenić dany start i wynik.
Ale wrócę do meritum bo trochę się rozfilozofowałem.
Odpowiedź dlaczego mi się nie udało tym razem ma "trzy konteksty", które sie zahaczają i niestety sumują:
1/ Brak szczęścia - po prostu w tegorocznych startach biegowych nie miałem szczęścia do warunków. Kolejny raz okazało się, że nie potrafię biegać gdy wieje, że niestety wtedy bardzo dużo tracę i wypadam o klasę gorzej. Wydawało mi się, że bardzo ten element poprawiłem ale to nie znalazło potwierdzenia w żadnych zawodach i wynikach. Na treningach pod wiatr, (czasem silny) biegałem skuteczniej niż zwykle ale to są odcinki góra 1.5km więc to dało mylny obraz i choć faktycznie w startach dobrze radziłem sobie pod wiatr przez pewien czas ale niestety we wszystkich tych biegach ciągłe odcinki pod wiatr były długie i choć początkowo szło bez problemu to z czasem bardzo słabłem i notowałem spore straty. Bieganie oparte na bardzo długim kroku i niższej kadencji jest w takich warunkach dużym problemem, musiałbym to zmienić ale jak to zrobić by to miało sens. Rzecz do przemyślenia i może do pracy nad poprawą czy zmianą.
2/ Zbyt mocny trening - tu też nie ma prostej odpowiedzi bo robiłem mniej więcej to samo, co dało mi sukcesy rok i dwa temu. Niemniej zasada kalki tu niekoniecznie musi działać bo choć na papierze to wygląda podobnie to organizm może to widzieć inaczej. Kilka wątków więc tu jest i podejrzeń:
- jestem w formie od ponad 5 lat, w zasadzie nie miałem w tym czasie żadnej znaczącej przerwy, żadnego głębokiego roztrenowania, zawsze zaczynałem trening na poziomie na jakim go kończyłem. Ostatniej zimy już był z tym pewien problem ale spadek mocy był raczej minimalny.
- kolejny bardzo długi sezon, letnie starty w triatlonie wymagające formy i płynne przejście do treningu maratońskiego mogło zmęczyć.
- lat więcej a treningu też trochę dodaję, może te linie które zmierzają w odwrotnych kierunkach niebezpiecznie się do siebie zbliżyły i może już teraz nie mogę podnosić obciążenia treningowego.
- same treningi jakościowe były ok ale błąd może też był w doborze tempa biegów ciągłych. Bieganie tempem 3.56-3,57 odczuwalnie było ok ale takie odczucia bywają złudne, może lepiej było to biegać po 2-3 sek wolniej. Mała różnica niby ale diabeł tkwi w szczegółach. Zbyt szybkie bieganie mocno podbija ale też daje zbyt szybki i krótkotrwały szczyt formy a kontynuowanie obciążeń po nim prowadzi już tylko do strat.
- w biegach jesiennych miałem bardzo dziwne odczucie braku siły, na zmęczeniu nie byłem w stanie wejść w wyższą intensywność, w wyższy zakres i kończyłem zawody gdzieś na granicy 1-2 zakresu. Nie miałem problemu z nogami, mięśniami czy oddechem. Po prostu na zmęczeniu nie miałem siły by generować wyższe tempo. Skutek był taki, że metę połówki i maratonu osiągnąłem mając wrażenie, ze mam jeszcze sporo sił i to nie były biegi, które mnie mięśniowo czy organicznie kosztowały tyle co zwykle, takie bieganie nie do końca. Co z tego, jeśli nie mogłem skorzystać z tego zasobu. To było tak trochę jakbym uczestniczył w wyścigu na wypicie na czas trzech kufli piwa tylko trzeci kazaliby mi pic przez słomkę. Frustracja i bezsilność
3/ Motywacja - bez siły nie ma motywacji, nie da się biegać samą głową i słabość pogrąży każdy plan i cel. W tym sezonie odniosłem wrażenie, że nie jestem w stanie biegać w "strefie cierpienia". Tylko raz na 10km tak pobiegłem, później już nic, wszystko było odpuszczane i zawsze wygrywała zimna kalkulacja. Nie mam jednak pretensji do siebie, bo ta kalkulacja nie była tchórzostwem tylko bardzo realną oceną sił i niekorzystnych warunków. Budowanie motywacji na walce o odpowiedni wynik ma taką wadę, że gdy już wiem, że go nie będzie to brakuje motywacji by walczyć o wynik jak najlepszy. To jak w maratonie w Porto, gdy już wiedziałem, że 2.49 nie złamię to w zasadzie wynik końcowy był mi obojętny. Trudno tu wtedy zmobilizować się do szybkiego biegu, biegnie się po prostu w komforcie jeśli można tak powiedzieć o ostatniej dyszce maratonu.
Sam maraton jednak oceniam pozytywnie i realnie patrząc to w tych warunkach i w takim momencie mojego biegania był to dobry wynik. Pobiegłem największego PSa w życiu - 4 minuty, normalnie masakra ale przeglądając wyniki z Porto to PSy typu 3-4 minuty to jedne z mniejszych. Czołówka mojej kategorii czyli biegacze z poziomu mocno poniżej 2.40 tego dnia robili kolejno takie PSy: 1. +4 min. 2. +7 min, 3. +8 min.
Warunki były dosyć trudne, połączenie mocnego słońca i wiatru robiło swoje, trasa to też nie żadne "Berliny czy Frankfurty", 150m podbiegów coś tam znaczy niemniej to tylko nieco więcej niż rok temu we Włoszech. Warunki jednak rok temu miałem bajkowe i to robi na pewno różnicę. Te czynniki pozwalają spojrzeć z umiarkowanym zadowoleniem na ten bieg i ten rezultat. Fajne też było to, że mimo spadku mocy nie zaliczyłem ściany, nie było żadnej traumy czy bólu, w dosyć dobrej formie i w niezłym tempie doczłapałem do mety.
Sama taktyka biegu, czy tu nie było błędu. Może nieco za szybko pobiegłem pierwsze 10km, może lepiej było to zrobić 20-30 sekund wolniej? Czy to by coś zmieniło? Możliwe. Może jednak pomysł by na 40 km nazbierać minutę zapasu a potem połowę z tego oddać na wietrznej końcówce był zły?
Co do Lidki to dodam tylko, że za drugie miejsce w kategorii dostała nagrodę od orgów - 150 euro. To jej drugie podium za granicą po wygraniu kategorii w Rawennie.
Maratona do Porto
Na koniec kilka słów o samej imprezie:
- bieg znakomicie zorganizowany i poza drobiazgami nie ma sie do czego doczepić. Na plus fajna i jednak szybka trasa, woda w butelkach na dobrze rozmieszczonych punktach, spora ilość mat pomiarowych i kibice, fajna oprawa w necie gdzie można sobie obejrzeć (i kupić) swoje zdjęcia jak i zobaczyć swój bieg na kilku filmikach z 5 miejsc na trasie. To wszystko za przystępne pieniądze (45 E wpisowe w tym 2 koszulki i pasta party). Polecam
- najpiękniejsza trasa maratońska jaką biegłem, na pewno coś dla miłośników biegania turystycznego bo widoki piękne a atrakcje przyrodnicze mieszają się i stykają z wspaniałą tkanką miejską
- minusy to pewna ilość nieprzyjemnego bruku, pierwsze dwa kilometry na podpuchę pod górkę, trzy strefy startowe w tym pierwsza poniżej 3.15. Ale ten problem załatwia wcześniejsze wejście do strefy. Początek jest bardzo szeroki i nie ma w zasadzie problemów z tłokiem. Sam bieg to ok 6 tys biegaczy.
Na koniec chciałem podziękować Wszystkim, którzy czasami zaglądali do tego bloga przez te kilka lat. Przez ten czas przeszedłem a w zasadzie przebiegłem długą drogę co starałem się opisywać w sposób niebanalny i tak, by dzielić się pewną wiedzą i zdobywanym doświadczeniem. Prowadzenie tego bloga dodawało mi motywacji i pomagało budować i realizować kolejne cele biegowe oraz dojść do poziomu, o którym nawet kiedyś nie marzyłem bo to było poza moimi wyobrażeniami. Gdybym tu teraz powiedział, że Sky is the limit to na pewno byłaby spora przesada bo moje "osiągi" nie upoważniają do stosowania takich górnolotnych frazesów. Niemniej jakaś trzecia pochodna w temacie jest. Wczoraj po południu biegałem bieg regeneracyjny na zmęczonych jeszcze nogach. Na 10 tym kilometrze pomyślałem sobie, ze na tej samej trasie w listopadzie 2011 biegłem pierwszy raz sprawdzian na 10km i ku swojemu wielkiemu wtedy zadowoleniu pobiegłem 48.09 co uznałem za świetny wynik. Wczoraj regeneracyjnym truchtem ten sam dystans pokonałem o 40 sekund szybciej. Taką metaforyczną klamrą spinam te 6 lat mojego biegania, ten dystans jaki przebyłem.
Nie powiem, łezka mi się trochę w oku kręci ale koniec to koniec.
Najszybsza kupa złomu w galaktyce
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
- mihumor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 6204
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 14:14
- Życiówka na 10k: 36:47
- Życiówka w maratonie: 2:48:13
- Lokalizacja: Kraków
Pozdrawiam z mety maratonu w Dusseldorfie. 2.48.15 z treningu minimalistycznego. Jednak złamałem to tempo 4.00
Najszybsza kupa złomu w galaktyce
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
- mihumor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 6204
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 14:14
- Życiówka na 10k: 36:47
- Życiówka w maratonie: 2:48:13
- Lokalizacja: Kraków
Troszkę tytułem aneksu do mojego już "nieczynnego bloga" opiszę jak obiecałem przygotowania do wiosennego maratonu. Były to przygotowania z wielu względów nietypowe i może zainteresuje to kilka osób. To będzie opowieść o tym, że solidna praca, którą kiedyś tam wykonaliśmy nie idzie całkiem w piach, że coś tam w nas z tego pozostaje, mieszka i czeka by odnaleźć to drzemiące w ukryciu. Tylko trzeba się nie bać się tego wykorzystać.
Kac po słodkim Porto
Po maratonie w Porto i kiepskich startach jesienią czułem pewne wypalenie. Kiepski nastrój psychiczny nałożył się na zmęczenie po ciężkim i długim sezonie co w końcu roku przełożyło sie na kiepskie bieganie i żadne trenowanie. Kulalem się po parkach minimalistycznie w tempach niskich i do tego krótko. Jesienna deprecha i sportowa równia pochyła. Coś tam jeszcze pływałem ale to szło podobnie słabo. Koło świąt stwierdziłem, ze jak tak dalej pójdzie to sczeznę marnie i się skończę. Postanowienia noworoczne, wspaniały wynalazek ludzkości. Trudno mi sobie było wyobrazić bieganie wiuec wybrałem jako cel triatlon i lato ale by cokolwiek biegać wymyśliłem start w maratonie krakowskim z treningu do triatlonu, bez ambicji czasowych i bez treningu specjalistycznego pod ten start. Tak z ciekawości co się z takiego czegoś da nabiegać. Rzuciłem tą myśl zonie ale ta mi odparła, ze ona by wolała może pobiec gdzieś na wyjeździe, może na majówce by coś przy okazji zwiedzić itp itd. Patrze w kalendarz i to jako turystyka biegowa miało sens.
W styczniu zacząłem coś próbować trenować biegowo ale nie szło mi zupełnie. Kilku akcentów nie byłem w stanie zupełnie zrobić mimo, ze biegałem na tempach niższych niż jesienią. Nawet biegi ciągłe, które zawsze były dla mnie treningami łatwiejszymi zapinałem ledwo co bardziej widząc tempo 4,00 jako max niż jako tempo maratońskie.Do tego coś dziwnego zaczęło się dziać z moja kadencją bo choć "normalnie biegam na zbyt niskiej to ta jeszcze bardziej spadła nie wiedzieć dlaczego (tempo 4,00 biegam na ok 168 a w styczniu biegałem na 162!!!) Nie biegałem też przesadnie dużo, 4-5x tydzień i po 50-60km, dużo za to pływałem bo mi basen wpadał nawet po 5-6x tydzień. W styczniu też "zapisałem " się na tygodniowy marcowy obóz treningowy na Sycylii (z grupą triatlonistów, których znałem tak poniekąd) Do lutego szło źle i dopiero koło połowy miesiąca nagle coś drgnęło, ze 3 treningi pobiegłem dobrze, w obiecujących tempach na poziomie tylko nieco niższym niż biegałem jesienią. To wlało optymizmu deko w serducho. Wtedy też zaczęliśmy się rozglądać za maratonem i wyszedł do wyboru Hamburg albo Dusseldorf, oba na 29.04. W końcu decyzja, biegamy w DUS i spedzamy tam cały majowy tydzień. W tak optymistycznym nastroju bo jest przełom, jest termin i fajny wyjazd w planie pojechałem na tydzień na feryjne narty z zamiarem złapanie świeżości i po powrocie podciśnięcia tej rosnącej dyspozycji pod start 19.03 w półmaratonie, potem tydzień treningu tri na obozie i później 5 tygodni roboty maratońskiej. Wyglądało to fajnie i logicznie i nawet o bieganiu czegoś konkretnego w DUS zacząłem rozmyślać.
Nóżki w beton
Z nart niestety wróciłem z ciężką grypą, przez tydzień na termometrze najniższą temperaturę zanotowaną miałem 37,5 st. Do biegania wróciłem wiec dopiero 5.03 po 16 dniach przerwy. Pierwsze spokojne biegi szły słabo i po trzech dniach po 14km wolnego wybiegania moje uda odczuwały coś jakbym zaliczył maraton. Tak mnie bolały czwórki, że miałem kłopoty z siadaniem i chodzeniem po schodach. Nie zrażony tym rypałem kilometry dalej realizując motto "w poszukiwaniu straconego czasu", tydzień po chorobie zamknąłem długim wybieganiem 25km (wiecej nie dałem rady bo mi nogiu zbetonowało) i wynikiem 103km razem. To mnie dobiło nieco, za szybkie wejście na obroty, za mocne i efekt był odwrotny do zamierzonego. Wizyta u fizjo, który stwierdził, że nigdy nie widział tak zbetonowanych mięśni, że o bieganiu zadnych pół i całych maratonów mowy być nie może a miast do treningu nadaje się na serię masaży leczniczych. Odpuszczam, biegam mniej ale biegam, do tego roluje się w ilościach hurtowych i odpuszczam start w półmaratonie marzanny. Końcem tygodnia jednak czuje się jakby lepiej i postanawiam pobiec treningowo, powiedzmy 2-3 x 5km w tempie 4,00 czyli raczej łatwy trening. Warunki na starcie fatalne a ja już po pierwszej piątce jestem wykończony, druga wolniej ale ze mną coraz gorzej i już na drugiej piatce tempa 4,00 to ja nawet wykrzesać nie mogę. Po 11 kilometrze ledwo biegnę wolno, jakbym ścianę złapał. Wyprzedzają mnie "miljony" biegaczy a ja po prostu prawie umieram. Na 17tym schodzę bo czuje, ze nogi znowu betonuje mi.
Załamka normalnie. Jestem w czarnej dziupli a do tego 21.03 wczesnym rankiem lecę na obóz treningowy na Sycylię. Miało być fajnie, miałem tam potrenować z innymi ludźmi, może się czegoś nauczyć, może znaleźć nową motywacje a tymczasem wygląda to na całkowitą głupotę i zły moment. Trteningo9wo to mam już "nóżki w beton" i teraz sycylijską metodą pójdę z nimi na dno. Ale co robić, najwyżej głowę przewietrzę, zjem pizzę itp." Milijon" złych myśli.
Postanowiłem na tym wyjeździe spróbować spokojnie się odbudować, odtworzyć i tylko na tym skupić. Żadnych intensywności, żadnych szaleństw i dużo odpoczynku. Szło to przez 6 dni podobnie, o ósmej rano godzina basenu, śniadanie, 90 minut leżenia, 2-3 godziny roweru, 90 minut leżenia - 10-14km biegu, obiadokolacja i spać. Dwa dni padało wiec w miejsce roweru zrobiłem więcej biegania (21 i 28 km). Z dnia na dzień czułem się lepiej, mięśnie zaczęły puszczać a bieganie stawało się luźniejsze, łatwiejsze i lepsze. To się wie, to się czuje. Przez 8 dni włączając dzień dojazdu i powrotu przepłynąłem 10km, na rowerze zrobiłem 270km a przebiegłem 130km. Całkiem niezła ilość jak na gościa co na wejściu był delikatnie rzecz ujmując kiepski. Tyle, ze to było wszystko wolno i na spokojnie, tempa remontowe ale o to przecież szło.
Do Krakowa wróciłem 28.03 i od tego dnia zacząłem trening właściwy pod maraton. Robiąc pierwsze bieganie wieczorem tego dnia nie przypuszczałem jeszcze, ze dokładnie miesiąc później wieczorem będę przypinać numer do koszulki koncentrując się na dopinaniu motywacji by pobiec maraton tempem średnim szybszym niż 4 minuty.Ale jak to mi się udało to w kolejnym wpisie bo ten już jest nieco za długi ale musiałem zarysować tło delikatnie.
Kac po słodkim Porto
Po maratonie w Porto i kiepskich startach jesienią czułem pewne wypalenie. Kiepski nastrój psychiczny nałożył się na zmęczenie po ciężkim i długim sezonie co w końcu roku przełożyło sie na kiepskie bieganie i żadne trenowanie. Kulalem się po parkach minimalistycznie w tempach niskich i do tego krótko. Jesienna deprecha i sportowa równia pochyła. Coś tam jeszcze pływałem ale to szło podobnie słabo. Koło świąt stwierdziłem, ze jak tak dalej pójdzie to sczeznę marnie i się skończę. Postanowienia noworoczne, wspaniały wynalazek ludzkości. Trudno mi sobie było wyobrazić bieganie wiuec wybrałem jako cel triatlon i lato ale by cokolwiek biegać wymyśliłem start w maratonie krakowskim z treningu do triatlonu, bez ambicji czasowych i bez treningu specjalistycznego pod ten start. Tak z ciekawości co się z takiego czegoś da nabiegać. Rzuciłem tą myśl zonie ale ta mi odparła, ze ona by wolała może pobiec gdzieś na wyjeździe, może na majówce by coś przy okazji zwiedzić itp itd. Patrze w kalendarz i to jako turystyka biegowa miało sens.
W styczniu zacząłem coś próbować trenować biegowo ale nie szło mi zupełnie. Kilku akcentów nie byłem w stanie zupełnie zrobić mimo, ze biegałem na tempach niższych niż jesienią. Nawet biegi ciągłe, które zawsze były dla mnie treningami łatwiejszymi zapinałem ledwo co bardziej widząc tempo 4,00 jako max niż jako tempo maratońskie.Do tego coś dziwnego zaczęło się dziać z moja kadencją bo choć "normalnie biegam na zbyt niskiej to ta jeszcze bardziej spadła nie wiedzieć dlaczego (tempo 4,00 biegam na ok 168 a w styczniu biegałem na 162!!!) Nie biegałem też przesadnie dużo, 4-5x tydzień i po 50-60km, dużo za to pływałem bo mi basen wpadał nawet po 5-6x tydzień. W styczniu też "zapisałem " się na tygodniowy marcowy obóz treningowy na Sycylii (z grupą triatlonistów, których znałem tak poniekąd) Do lutego szło źle i dopiero koło połowy miesiąca nagle coś drgnęło, ze 3 treningi pobiegłem dobrze, w obiecujących tempach na poziomie tylko nieco niższym niż biegałem jesienią. To wlało optymizmu deko w serducho. Wtedy też zaczęliśmy się rozglądać za maratonem i wyszedł do wyboru Hamburg albo Dusseldorf, oba na 29.04. W końcu decyzja, biegamy w DUS i spedzamy tam cały majowy tydzień. W tak optymistycznym nastroju bo jest przełom, jest termin i fajny wyjazd w planie pojechałem na tydzień na feryjne narty z zamiarem złapanie świeżości i po powrocie podciśnięcia tej rosnącej dyspozycji pod start 19.03 w półmaratonie, potem tydzień treningu tri na obozie i później 5 tygodni roboty maratońskiej. Wyglądało to fajnie i logicznie i nawet o bieganiu czegoś konkretnego w DUS zacząłem rozmyślać.
Nóżki w beton
Z nart niestety wróciłem z ciężką grypą, przez tydzień na termometrze najniższą temperaturę zanotowaną miałem 37,5 st. Do biegania wróciłem wiec dopiero 5.03 po 16 dniach przerwy. Pierwsze spokojne biegi szły słabo i po trzech dniach po 14km wolnego wybiegania moje uda odczuwały coś jakbym zaliczył maraton. Tak mnie bolały czwórki, że miałem kłopoty z siadaniem i chodzeniem po schodach. Nie zrażony tym rypałem kilometry dalej realizując motto "w poszukiwaniu straconego czasu", tydzień po chorobie zamknąłem długim wybieganiem 25km (wiecej nie dałem rady bo mi nogiu zbetonowało) i wynikiem 103km razem. To mnie dobiło nieco, za szybkie wejście na obroty, za mocne i efekt był odwrotny do zamierzonego. Wizyta u fizjo, który stwierdził, że nigdy nie widział tak zbetonowanych mięśni, że o bieganiu zadnych pół i całych maratonów mowy być nie może a miast do treningu nadaje się na serię masaży leczniczych. Odpuszczam, biegam mniej ale biegam, do tego roluje się w ilościach hurtowych i odpuszczam start w półmaratonie marzanny. Końcem tygodnia jednak czuje się jakby lepiej i postanawiam pobiec treningowo, powiedzmy 2-3 x 5km w tempie 4,00 czyli raczej łatwy trening. Warunki na starcie fatalne a ja już po pierwszej piątce jestem wykończony, druga wolniej ale ze mną coraz gorzej i już na drugiej piatce tempa 4,00 to ja nawet wykrzesać nie mogę. Po 11 kilometrze ledwo biegnę wolno, jakbym ścianę złapał. Wyprzedzają mnie "miljony" biegaczy a ja po prostu prawie umieram. Na 17tym schodzę bo czuje, ze nogi znowu betonuje mi.
Załamka normalnie. Jestem w czarnej dziupli a do tego 21.03 wczesnym rankiem lecę na obóz treningowy na Sycylię. Miało być fajnie, miałem tam potrenować z innymi ludźmi, może się czegoś nauczyć, może znaleźć nową motywacje a tymczasem wygląda to na całkowitą głupotę i zły moment. Trteningo9wo to mam już "nóżki w beton" i teraz sycylijską metodą pójdę z nimi na dno. Ale co robić, najwyżej głowę przewietrzę, zjem pizzę itp." Milijon" złych myśli.
Postanowiłem na tym wyjeździe spróbować spokojnie się odbudować, odtworzyć i tylko na tym skupić. Żadnych intensywności, żadnych szaleństw i dużo odpoczynku. Szło to przez 6 dni podobnie, o ósmej rano godzina basenu, śniadanie, 90 minut leżenia, 2-3 godziny roweru, 90 minut leżenia - 10-14km biegu, obiadokolacja i spać. Dwa dni padało wiec w miejsce roweru zrobiłem więcej biegania (21 i 28 km). Z dnia na dzień czułem się lepiej, mięśnie zaczęły puszczać a bieganie stawało się luźniejsze, łatwiejsze i lepsze. To się wie, to się czuje. Przez 8 dni włączając dzień dojazdu i powrotu przepłynąłem 10km, na rowerze zrobiłem 270km a przebiegłem 130km. Całkiem niezła ilość jak na gościa co na wejściu był delikatnie rzecz ujmując kiepski. Tyle, ze to było wszystko wolno i na spokojnie, tempa remontowe ale o to przecież szło.
Do Krakowa wróciłem 28.03 i od tego dnia zacząłem trening właściwy pod maraton. Robiąc pierwsze bieganie wieczorem tego dnia nie przypuszczałem jeszcze, ze dokładnie miesiąc później wieczorem będę przypinać numer do koszulki koncentrując się na dopinaniu motywacji by pobiec maraton tempem średnim szybszym niż 4 minuty.Ale jak to mi się udało to w kolejnym wpisie bo ten już jest nieco za długi ale musiałem zarysować tło delikatnie.
Najszybsza kupa złomu w galaktyce
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
- mihumor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 6204
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 14:14
- Życiówka na 10k: 36:47
- Życiówka w maratonie: 2:48:13
- Lokalizacja: Kraków
Trening przykrótki do maratonu czyli o jeden most za daleko?
Tydzień 1 - 87 km
28.03 robię pierwszy trening tempowy do maratonu, poprzedni tego typu sensowny robiłem w połowie lutego. To ma być po prostu trening sprawdzający czy się odbudowałem, czy jestem w stanie biegać akcenty tempowe i czy głowa chce współpracować z ciałem. Stąpam ostrożnie po tym kruchym lodzie i wrzucam na warsztat dosyć łatwą jednostkę czyli 4x2km TM - 10 sek. Wchodzi to w miarę wg planu, tempo średnie 3.50 idzie ale szału nie ma, robię ale jest ciężko, po odcinkach oglądam chwilę buty a końcówki są nieco ciężkie. Sprawdzian wypada pozytywnie ale niczego specjalnego w kwestii formy nie obiecuje. Końcem tygodnia robię test prawdy, 13km w TMie, ma wejść koło 4,00 i jeśli tego nie będę w stanie pobiec to odpuszczam start w Dusseldorfie, pobiegnę jako pies-mejker mojej żony. Początek biegu obiecujący ale na piątym kilometrze jest już ciężko, zbyt ciężko. Wyraźnie muszę też "odcedzić kartofelki" wiec wykorzystuje ten pretekst by na chwilę stanąć. Czarne myśli w głowie, skreślam start maratoński i zmieniam tre3ning w 3x5km po 4,00. Na końcu drugiej piątki jednak jest nieźle, nie staję wiec i dobiegam to ciągiem i idzie nieźle, bez szału ale idzie. Temat do poprawki i odkładam egzekucję maratońskiego startu jeszcze o dni kilka.
Tydzień 2 - 105km
Znów dwa akcenty, pierwszy to 3x3km po 3,50 i idzie wyraźnie lepiej niż tydzień wcześniej, nawet para jest bez problemu by biegać poniżej 3,50. Dalej to jeszcze nie poziom z jesieni ale czuć postęp. W sobotę z 90km w bagazniku dokręcam drugi test prawdy, tym razem 15km ciągłego w tempie maratonu ale nie zakładanym tylko już z elementem czucia tempa. Ma iść jak na maratonie, żadnej rzeźby i albo rybki albo....;. Warun średni, nieco wieje i jest ciepło i słonecznie - lato w kwietniu każdy w3idział i czuł zapewne ten temat w tym sezonie. Powinienem teoretycznie polec a tymczasem idzie jak w najlepszych momentach kariery, odcinki nie pod wiatr bajecznie łatwo wchodzą, pod wiatr ciężko ale zamykam w 4,00. Pojawia się momentami taka dziwna siła jakby mnie wyciągarka ciągnęła. 15tkę zamykam na pewnym luzie w tempie 3.58 i na spokojnie, treningowo bym tego dnia połówkę zrobił w 1.23.30 bez żadnej rzeźby. Zrodziła się wielka nadzieja choć w kartach mam nadal mało i jedna jaskółka..... Powinienem w tym tygodniu jeszcze longa zrobić bo to był ostatni na to gwizdek ale nie było decyzji, ta przyszła na 105tym w sobotnie popołudnie, trudno, będzie bez longa.
Tydzień 3 - 92 km
Początkiem tygodnia 2x5km po 3,47, podniosłem poprzeczkę i spokojnie ją pokonałem. Te piątki weszły pięknie, czułem jak rosnę bo po 2-3kmach tym tempem byłem jeszcze swieży, żadnej gadki o oglądaniu butów, piękne, luźne, swobodne bieganie bez spinania się. Na koniec tygodnia 16km TM, popołudniowe spore ciepełko i słoneczko ale wiatru mało i slalomowanie w tłumie spacerowiczów i rolkarek I znowu idzie dobrze, bardzo równo. Zamy7kam to po 3.58 z rezerwą choć na końcu jestem bardzo zmęczony jakoś takim zmęczeniem całkowitym a nie intensywnością biegu bo ta jest bardzo maratońska. Biorę to na karb odwodnienia bo jednak jest bardzo ciepło a ja tren robię o suchym pysku. Jestem raczej zadowolony
Tydzień 4 - 79 km
Ostatni tydzień treningowy, zaczynam luzować. We wtorek mam w planie 4x2km P (3,45) bo czas pobiegać progowe adekwatne pod planowany rezultat a już wiem, że w DUS pobiegnę na 2.48 bo w wieku lat 49 czas złamać 2.49 Po pierwszej dwójce bieganej z wielką swobodą nie jestem wcale zmęczony wiec postanawiam tylko przedłużyć do wariantu 4x2,5km. Robię ten trening bardzo lekko, jest powiedzmy łatwo, jak w momentach najwyższej formy. Nie mogę wprost uwierzyć, ze w 2-3 tygodnie nastąpił tak wielki postęp.
W piątek rano w godzinie startowej robię ostatni trening, 16km w TMie, na odpoczynku bo czwartek zrobiłem sobie wolny, warunek niezły. Zapowiadało sie piekne podsumowanie treningu i zbudowanie pewności siebie bo miało być spacerowo, zawsze ostatni TM przed maratonem tak mi wchodził. Niestety juz na początku biegu ta bajeczka się rozmydliła i pękła. Od początku szlo marnie, już po 3kmach czułem się jak po 25ciu maratonu.WTF? Nic nie rozumiem, nie tak to miało byc. Ledwo biegnę po 4,00 i to jest na granicy odmowy, to nie żaden TM tylko totalna rzeźba., Na 8mym przerywam, to bez sensu. Wszystko się rozpływa, tracę mentalny pion i mój kruchy układ odniesienia rozpada sie jak domek z kart. Po chwili ruszam by to skończyć ale przełomu nie ma, idzie niby nieco lepiej ale to dalej lipa. Na 15tym kończę by sobie wstydu ocenić. Żenada i niesmak. Poległem. Niespodziewana porażka na koniec. W najmniej odpowiednim momencie
Tydzień 5 - startowy,
Już luzy jak rajtuzy, staram się głownie wyprzeć z głowy piątkową klęskę ale to nie jest takie proste. Na testy i sprawdzam brak już czasu i miejsca. We wtorek robię tylko 4x1,2 km w progowej, wchodzi luźno i łatwo ale to żaden trening, żadne wyzwanie i żadne sprawdzam. Cóż, jest jak jest, lista moich braków i zaniechań jest długa i szkoda nad niż płakać. Trzeba zaufać atutom a tych nie jest wiele ale są, liczę na starcie na wypracowaną w krótkim czasie wysoką formę i lekkość biegania, na absolutny brak zmęczenia długim cyklem treningowym i na to, ze w zasobach mam solidna pracę z poprzednich lat, zwłaszcza tą jesienną co owoców nie dała ale zasiane zostało.
Jedno długie wybieganie 28km, dla wielu nawet na tą nazwę nie zasługuje zapewne, no jeszcze jedno 25km - siła tego. Ale to mnie "nie kłopota", nie widzę tu problemu, mam wiarę w swoja wytrzymałość i ekonomiczność , przecież do poprzednich maratonów wiele więcej tych longów nie biegałem. No i nigdy na trenie nie zrobiłem 30km wiec wielkiej różnicy tu nie ma, po prostu krótszy cykl, mniej wszystkiego. Trzeba jakoś z tym będzie biec i to udźwignąć. 4 tygodnie treningu właściwego i jeden long 5 tygodni przed startem + bagaż doświadczeń i kilka lat biegania. To się może udać ale jest kilka warunków koniecznych: przyzwoity warun , chłodna głowa przez cały bieg i luz w dupie od samego początku do końca. Tylko i aż tyle. I motywacja ale tą akurat mam, też wypracowana w krótkim czasie z fragmentów tej jesiennej co legła w letkich gruzach.
Tydzień 1 - 87 km
28.03 robię pierwszy trening tempowy do maratonu, poprzedni tego typu sensowny robiłem w połowie lutego. To ma być po prostu trening sprawdzający czy się odbudowałem, czy jestem w stanie biegać akcenty tempowe i czy głowa chce współpracować z ciałem. Stąpam ostrożnie po tym kruchym lodzie i wrzucam na warsztat dosyć łatwą jednostkę czyli 4x2km TM - 10 sek. Wchodzi to w miarę wg planu, tempo średnie 3.50 idzie ale szału nie ma, robię ale jest ciężko, po odcinkach oglądam chwilę buty a końcówki są nieco ciężkie. Sprawdzian wypada pozytywnie ale niczego specjalnego w kwestii formy nie obiecuje. Końcem tygodnia robię test prawdy, 13km w TMie, ma wejść koło 4,00 i jeśli tego nie będę w stanie pobiec to odpuszczam start w Dusseldorfie, pobiegnę jako pies-mejker mojej żony. Początek biegu obiecujący ale na piątym kilometrze jest już ciężko, zbyt ciężko. Wyraźnie muszę też "odcedzić kartofelki" wiec wykorzystuje ten pretekst by na chwilę stanąć. Czarne myśli w głowie, skreślam start maratoński i zmieniam tre3ning w 3x5km po 4,00. Na końcu drugiej piątki jednak jest nieźle, nie staję wiec i dobiegam to ciągiem i idzie nieźle, bez szału ale idzie. Temat do poprawki i odkładam egzekucję maratońskiego startu jeszcze o dni kilka.
Tydzień 2 - 105km
Znów dwa akcenty, pierwszy to 3x3km po 3,50 i idzie wyraźnie lepiej niż tydzień wcześniej, nawet para jest bez problemu by biegać poniżej 3,50. Dalej to jeszcze nie poziom z jesieni ale czuć postęp. W sobotę z 90km w bagazniku dokręcam drugi test prawdy, tym razem 15km ciągłego w tempie maratonu ale nie zakładanym tylko już z elementem czucia tempa. Ma iść jak na maratonie, żadnej rzeźby i albo rybki albo....;. Warun średni, nieco wieje i jest ciepło i słonecznie - lato w kwietniu każdy w3idział i czuł zapewne ten temat w tym sezonie. Powinienem teoretycznie polec a tymczasem idzie jak w najlepszych momentach kariery, odcinki nie pod wiatr bajecznie łatwo wchodzą, pod wiatr ciężko ale zamykam w 4,00. Pojawia się momentami taka dziwna siła jakby mnie wyciągarka ciągnęła. 15tkę zamykam na pewnym luzie w tempie 3.58 i na spokojnie, treningowo bym tego dnia połówkę zrobił w 1.23.30 bez żadnej rzeźby. Zrodziła się wielka nadzieja choć w kartach mam nadal mało i jedna jaskółka..... Powinienem w tym tygodniu jeszcze longa zrobić bo to był ostatni na to gwizdek ale nie było decyzji, ta przyszła na 105tym w sobotnie popołudnie, trudno, będzie bez longa.
Tydzień 3 - 92 km
Początkiem tygodnia 2x5km po 3,47, podniosłem poprzeczkę i spokojnie ją pokonałem. Te piątki weszły pięknie, czułem jak rosnę bo po 2-3kmach tym tempem byłem jeszcze swieży, żadnej gadki o oglądaniu butów, piękne, luźne, swobodne bieganie bez spinania się. Na koniec tygodnia 16km TM, popołudniowe spore ciepełko i słoneczko ale wiatru mało i slalomowanie w tłumie spacerowiczów i rolkarek I znowu idzie dobrze, bardzo równo. Zamy7kam to po 3.58 z rezerwą choć na końcu jestem bardzo zmęczony jakoś takim zmęczeniem całkowitym a nie intensywnością biegu bo ta jest bardzo maratońska. Biorę to na karb odwodnienia bo jednak jest bardzo ciepło a ja tren robię o suchym pysku. Jestem raczej zadowolony
Tydzień 4 - 79 km
Ostatni tydzień treningowy, zaczynam luzować. We wtorek mam w planie 4x2km P (3,45) bo czas pobiegać progowe adekwatne pod planowany rezultat a już wiem, że w DUS pobiegnę na 2.48 bo w wieku lat 49 czas złamać 2.49 Po pierwszej dwójce bieganej z wielką swobodą nie jestem wcale zmęczony wiec postanawiam tylko przedłużyć do wariantu 4x2,5km. Robię ten trening bardzo lekko, jest powiedzmy łatwo, jak w momentach najwyższej formy. Nie mogę wprost uwierzyć, ze w 2-3 tygodnie nastąpił tak wielki postęp.
W piątek rano w godzinie startowej robię ostatni trening, 16km w TMie, na odpoczynku bo czwartek zrobiłem sobie wolny, warunek niezły. Zapowiadało sie piekne podsumowanie treningu i zbudowanie pewności siebie bo miało być spacerowo, zawsze ostatni TM przed maratonem tak mi wchodził. Niestety juz na początku biegu ta bajeczka się rozmydliła i pękła. Od początku szlo marnie, już po 3kmach czułem się jak po 25ciu maratonu.WTF? Nic nie rozumiem, nie tak to miało byc. Ledwo biegnę po 4,00 i to jest na granicy odmowy, to nie żaden TM tylko totalna rzeźba., Na 8mym przerywam, to bez sensu. Wszystko się rozpływa, tracę mentalny pion i mój kruchy układ odniesienia rozpada sie jak domek z kart. Po chwili ruszam by to skończyć ale przełomu nie ma, idzie niby nieco lepiej ale to dalej lipa. Na 15tym kończę by sobie wstydu ocenić. Żenada i niesmak. Poległem. Niespodziewana porażka na koniec. W najmniej odpowiednim momencie
Tydzień 5 - startowy,
Już luzy jak rajtuzy, staram się głownie wyprzeć z głowy piątkową klęskę ale to nie jest takie proste. Na testy i sprawdzam brak już czasu i miejsca. We wtorek robię tylko 4x1,2 km w progowej, wchodzi luźno i łatwo ale to żaden trening, żadne wyzwanie i żadne sprawdzam. Cóż, jest jak jest, lista moich braków i zaniechań jest długa i szkoda nad niż płakać. Trzeba zaufać atutom a tych nie jest wiele ale są, liczę na starcie na wypracowaną w krótkim czasie wysoką formę i lekkość biegania, na absolutny brak zmęczenia długim cyklem treningowym i na to, ze w zasobach mam solidna pracę z poprzednich lat, zwłaszcza tą jesienną co owoców nie dała ale zasiane zostało.
Jedno długie wybieganie 28km, dla wielu nawet na tą nazwę nie zasługuje zapewne, no jeszcze jedno 25km - siła tego. Ale to mnie "nie kłopota", nie widzę tu problemu, mam wiarę w swoja wytrzymałość i ekonomiczność , przecież do poprzednich maratonów wiele więcej tych longów nie biegałem. No i nigdy na trenie nie zrobiłem 30km wiec wielkiej różnicy tu nie ma, po prostu krótszy cykl, mniej wszystkiego. Trzeba jakoś z tym będzie biec i to udźwignąć. 4 tygodnie treningu właściwego i jeden long 5 tygodni przed startem + bagaż doświadczeń i kilka lat biegania. To się może udać ale jest kilka warunków koniecznych: przyzwoity warun , chłodna głowa przez cały bieg i luz w dupie od samego początku do końca. Tylko i aż tyle. I motywacja ale tą akurat mam, też wypracowana w krótkim czasie z fragmentów tej jesiennej co legła w letkich gruzach.
Najszybsza kupa złomu w galaktyce
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
- mihumor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 6204
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 14:14
- Życiówka na 10k: 36:47
- Życiówka w maratonie: 2:48:13
- Lokalizacja: Kraków
Dusseldorf Marathon - 2.48.13 tempo 3.59
Mechaniczna pomarańcza
Prognoza pogody na czas biegu przez kilka dni zmieniała się i pokazywała chyba każde warunki, skrajne możliwości od świetnych do tragicznych. Ale im bliżej startu tym mocniej wskazywała na mocno deszczowy dzień, słaby wiatr i temperaturę 12-15 stopni. Dla mnie warunki świetne oczywiście z kontekstem pewnej niewiadomej w odbiorze biegu w mocnym deszczu bo tego się nie trenuje i to niesie element pewnej niewiadomej. Niemniej życiówkę we Włoszech robiłem w mżawce i deszczu w niższej temperaturze i choć marzłem momentami to narzekać nie było za bardzo na co poza niespecjalnie przyjemnym odczuwaniem takiej pogody. Zawsze na taki warun jest pewna zagwozdka jak się ubrać, dół totalnie lekko, to nie problem ale na górę zdecydowałem się na koszulkę z krótkim rękawem a nie ramiączkowy singlet. Koszulka z Maratonu Lago Magiore, dodatkowo motywująca bo ten wynik jest do poprawienia i kolor pobudzający, mocno agresywna pomarańcza.
Wychodzimy z mieszkania o ósmej i na rozgrzewkę kilometr dobiegu do tramwaju po trasie maratonu. To będzie odcinek kluczowy, 32gi z ostatnim podbiegiem na wiadukt więc to testujemy bo to może być moment kluczowy. Dal mnie ważny bo z tego wiaduktu jeśli wszystko będzie ok mam zamiar zaatakować metę. Plan bowiem mam prosty, 32 kmy mam biec równo po 4,00 i z tego wiaduktu do mety nieco szybciej jeśli mnie wystarczy. Plan B jest drastycznie inny, nie będzie tak szło jak w planie to po prostu schodzę z trasy. Podbieg na wiadukt wygląda spoko ale na rozgrzewce to wszystko wygląda spoko na po 30 tym maratonu optyka potrafi drastycznie się zmieniać więc nie lekceważę tematu i trudności postanawiam dopiero ocenić po ich pokonaniu.
Na start docieramy nieco za późno i jest nerwowo. Najpierw kolejka do kibla co jak to zwykle idzie zbyt wolno. Później szybko do depozytu i kłusem kilometr do startu pod lekko kapiącym niebem. W nerwach z depozytu wyciągam o dwa zele za mało i chce mnie szlag trafić. Bierzemy wiec po trzy, musi starczyć. Do strefy wchodzę tuż przed startem , od razu zjadam jednego żela i postanawiam polecieć na dwa plus ten wejściowy. Start jest bardzo szeroki i w strefi nie ma przesadnego tłoku. Maraton w DUS to taki niemiecki średniak a może i nawet maluch bo tylko 3 tysiące biegaczy na starcie i jest dosyć kameralnie. Poziom za to był wysoki bo tu właśnie odbywały się Mistrzostwa Niemiec elity i w kategoriach co wraz z bardzo szybką trasą obiecującą dobre wyniki przyciągnęło w tym roku ponadprzeciętna ilość bardzo dobrych amatorów i sporo zawodników.
Start zupełnie bez problemu, żadnych przepychanek, po prostu idealnie wiec od razu łapię równy rytm i wchodzę na planowane tempo przelotowe. Równo ze startem zaczęło naprawdę mocno padać i początkowo robi mi się zimno a rozgrzewam się gdzie dopiero koło 5km. Pierwsze kilometry i pierwsza odpowiedź czyli jak dziś idzie, jak noga podaje i jak to sie przekłada na odczuwaną intensywność. Odpowiedź od organizmu jest bardzo pozytywna bo biegnie mi się bardzo lekko i swobodnie, bardzo luźno a odbiór intensywności na początku jest bardzo pozytywny, jest po prostu łatwo na tym tempie tak oddechowo jak i odczuwalny nakład siły i energii by biec po te 4 minuty wydaje się być niski. Do piątego biegnę w grupie ale szarpią i ich odpuszczam, nie lubię maratonu w grupie, lepiej mi zawsze szło samemu lub z drugą osobą tylko. Pierwsza dycha 39.50 i wygląda to obiecująco a dodatkowo przestaje padać. Skupiam się tylko na sobie, staram się trzymać bardzo spokojny, wolny i głęboki oddech, luźno pracować nogami bez podganiania tempa, bez angażowania żadnej siły by ten bieg był maksymalnie ekonomiczny i tani jak najdłużej. Od dychy biegnę razem z Kobietą, ona strasznie ciężko oddycha, wręcz rzekłbym, że dyszy. Na tym etapie biegu źle to wróży i nie daję jej większych szans niemniej trzyma tempo. Na 13tym most na Renie i to ma byc pierwszy test. Pamiętam mosty w Rydze czy Porto, które mnie po prostu niszczyły wiec wspomnienia z dużych mostów mam takie sobie. Ale tym razem to strachy na lachy, podbieg jest bardzo długi, kilometrowy i bardzo łagodny wiec strata na tempie jest minimalna i odrabiam ja na długim, łagodnym zbiegu. Od 15tego do 20 tego biegnie mi sie gorzej i nie chodzi o aspekt fizyczny ale psychiczny. Biegnę razem z Kobietą i strasznie to zaczyna mi się dłużyć i muli mnie jakoś tak psychicznie (jeszcze aleko, jeszcze długo, nie dam rady i takie tam złe myśli). Dogania nas jakiś kolo i się podłącza, zagaduje w języku Gethego a ja mu odpowiadam, że tempo 4,00 co pytaniem jest dziwnym zważywszy, ze ma garmina. Lecimy, kolo ma na koszulce napisane, ze zwie się Andre i szybko się niecierpliwi podkręcając tempo i powolutku się oddala.
Na 20 tym wybiegamy na długą prostą prowadzącą na most na Renie, nagle zmulenie mnie opuszcza i zaczyna mi się znowu biec lepiej. Połówka w 1.24.13 i jest bardziej niż ok, biegnę dalej z razem z Kobietą, ta ciągle ciężko dyszy ale napiera równo. Most w drugą stronę bez historii, chwila kluczenia przez miasto i na 25tym jestem w kilka sekund niżej niż 1.40. Biegnę niesamowicie równo, zaprogramowany człowiek-maszyna. Po chwili znowu zaczyna padać, nie nie padać, zaczyna lać. To ulewa w rodzaju oberwania chmury bo woda nie nadąża schodzić z ulic i lecimy w zasadzie po wielkiej kałuży. Dogania nas jakiś Młody i Dziewczyna, lecimy w czwórkę a Kobieta nie wiem czy dyszy bo tylko ulewę słyszę . Na 26tum stoją moje córki, zbieram doping i zaczynam obiegać "naszą dzielnicę" (tu mieliśmy wynajęte mieszkanie) by na 33 km wrócić w to samo miejsce. Teraz biegnie się ciężko bo wraz z ulewą pojawił się wiatr i zrobiło mi się nawet nieco zimno. Na 28mym upierdliwy podbieg na wiadukt i robi się trochę za dużo tych przeciwności. Zbieg z wiaduktu, leje jak cholera, biegniemy po tej wodzie a przekraczając obniżone nieco torowiska walimy już w wodzie po kostki. Idzie jednak nadal równo a czas jako9ś szybciej zaczyna płynąć bo już jestem na 30tym. Czas 1.59.53 i to moja życiówka na 30km, jestem szybciej o 10 sek niż jesienią w Portugalii tyle, ze wtedy już walczyłem o utrzymanie tempa a teraz jeszcze luźny jestem i samo się biegnie. Poi 30 tym gdzieś sie gubi Kobieta, później przepada Dziewczyna i biegnę tylko z Młodym, dwa podbiegi i jesteśmy na wiadukcie na który testowałem rano z żoną podczas rozgrzewki. Podbieg jest łatwy i ze szczytu zaczynam atak. Zbieg jest dobrym otwarciem a po chwili na asfalcie oznaczenie 10km do mety, mam na budziku 2.09.03 więc trzeba ttą dyszkę poniżej 40 min zrobić. Tylko tyle i aż tyle. Podkręcam delikatnie i od razu gubię Młodego. Na 33 cim córki mi krzyczą, ze Lidka też dobrze biegnie i jest ok. To mnie dodatkowo podkręca, łapie świetny trans biegowy i ten odcinek do 37 mego idzie jak bajka, już wchodzę do ogródeczka, już witam się z gąską. Tu mijam znajomego Andre co wolno szedł w kierunku mety popijając wodę z kubka. Było tak się spieszyć Andre? Ale zaczynają się powoli schodki, każdy kolejny kilometr jest trudniejszy ale za to jest coraz bliżej. Od 39 -go już lekka rzeźba niemniej na 40 tym mam 2.39.43 i wiem, ze to 2.49 złamię a na więcej szans już nie ma. 41 wszy bardzo ciężki bo biegnę do nawrotu i z przeciwka już mkną do mety a mi się cholernie dłuży i mam dosyć. Trochę tracę ale zachowuje spokój, od 41 szego atakuję i wrzucam wszystko co mi zostało. Doganiam biegacza, który niespodzianie mówi do mnie, ze też biegał Lago Maggiore dwa lata temu. Charakterystyczna koszulka pomarańczowa. Z pomocą przychodzi jeszcze krótki zbieg na bulwar nadrzeczny i widzę metę. Wydaje sie, ze jest szansa na 2.47 wiec atakuję, nie kalkuluję już nic tylko mocno cisnę. Meta - 2.48.13. Chwilę patrzę na buty, ktoś mnie klepie ktoś gratuluje, przybijam piątki, chwilę po mnie wbiega Młody i też 2.48, po nim chwilę Dziewczyna(2.49). Opieram sie o barierki i łzy wzruszenia ciekną mi po policzkach. Po chwili biegnie Kobieta, widać, ze końcówka jest dla niej bardzo ciężka i nie udaje jej się złamać 2.50 (3 sek jej brakło). Podchodzę i chcę podziękować za ponad 20km wspólnej walki ale ona w tym momencie puszcza pawia. Romantyka biegania. Biorę folię, wodę medal i idę do depozytu, dwa piwa (no alko niestety) po drodze, przebierka i czekam na żonę na wyjścia ze strefy mety. Po pół godzinie ta pojawia się, jak zwykle nie do końca zadowolona, no wynik słaby, ciężko, droczy się ze mną. Ale jest życióweczka - 3.17.09. I o to chodziło.
Mechaniczna pomarańcza
Prognoza pogody na czas biegu przez kilka dni zmieniała się i pokazywała chyba każde warunki, skrajne możliwości od świetnych do tragicznych. Ale im bliżej startu tym mocniej wskazywała na mocno deszczowy dzień, słaby wiatr i temperaturę 12-15 stopni. Dla mnie warunki świetne oczywiście z kontekstem pewnej niewiadomej w odbiorze biegu w mocnym deszczu bo tego się nie trenuje i to niesie element pewnej niewiadomej. Niemniej życiówkę we Włoszech robiłem w mżawce i deszczu w niższej temperaturze i choć marzłem momentami to narzekać nie było za bardzo na co poza niespecjalnie przyjemnym odczuwaniem takiej pogody. Zawsze na taki warun jest pewna zagwozdka jak się ubrać, dół totalnie lekko, to nie problem ale na górę zdecydowałem się na koszulkę z krótkim rękawem a nie ramiączkowy singlet. Koszulka z Maratonu Lago Magiore, dodatkowo motywująca bo ten wynik jest do poprawienia i kolor pobudzający, mocno agresywna pomarańcza.
Wychodzimy z mieszkania o ósmej i na rozgrzewkę kilometr dobiegu do tramwaju po trasie maratonu. To będzie odcinek kluczowy, 32gi z ostatnim podbiegiem na wiadukt więc to testujemy bo to może być moment kluczowy. Dal mnie ważny bo z tego wiaduktu jeśli wszystko będzie ok mam zamiar zaatakować metę. Plan bowiem mam prosty, 32 kmy mam biec równo po 4,00 i z tego wiaduktu do mety nieco szybciej jeśli mnie wystarczy. Plan B jest drastycznie inny, nie będzie tak szło jak w planie to po prostu schodzę z trasy. Podbieg na wiadukt wygląda spoko ale na rozgrzewce to wszystko wygląda spoko na po 30 tym maratonu optyka potrafi drastycznie się zmieniać więc nie lekceważę tematu i trudności postanawiam dopiero ocenić po ich pokonaniu.
Na start docieramy nieco za późno i jest nerwowo. Najpierw kolejka do kibla co jak to zwykle idzie zbyt wolno. Później szybko do depozytu i kłusem kilometr do startu pod lekko kapiącym niebem. W nerwach z depozytu wyciągam o dwa zele za mało i chce mnie szlag trafić. Bierzemy wiec po trzy, musi starczyć. Do strefy wchodzę tuż przed startem , od razu zjadam jednego żela i postanawiam polecieć na dwa plus ten wejściowy. Start jest bardzo szeroki i w strefi nie ma przesadnego tłoku. Maraton w DUS to taki niemiecki średniak a może i nawet maluch bo tylko 3 tysiące biegaczy na starcie i jest dosyć kameralnie. Poziom za to był wysoki bo tu właśnie odbywały się Mistrzostwa Niemiec elity i w kategoriach co wraz z bardzo szybką trasą obiecującą dobre wyniki przyciągnęło w tym roku ponadprzeciętna ilość bardzo dobrych amatorów i sporo zawodników.
Start zupełnie bez problemu, żadnych przepychanek, po prostu idealnie wiec od razu łapię równy rytm i wchodzę na planowane tempo przelotowe. Równo ze startem zaczęło naprawdę mocno padać i początkowo robi mi się zimno a rozgrzewam się gdzie dopiero koło 5km. Pierwsze kilometry i pierwsza odpowiedź czyli jak dziś idzie, jak noga podaje i jak to sie przekłada na odczuwaną intensywność. Odpowiedź od organizmu jest bardzo pozytywna bo biegnie mi się bardzo lekko i swobodnie, bardzo luźno a odbiór intensywności na początku jest bardzo pozytywny, jest po prostu łatwo na tym tempie tak oddechowo jak i odczuwalny nakład siły i energii by biec po te 4 minuty wydaje się być niski. Do piątego biegnę w grupie ale szarpią i ich odpuszczam, nie lubię maratonu w grupie, lepiej mi zawsze szło samemu lub z drugą osobą tylko. Pierwsza dycha 39.50 i wygląda to obiecująco a dodatkowo przestaje padać. Skupiam się tylko na sobie, staram się trzymać bardzo spokojny, wolny i głęboki oddech, luźno pracować nogami bez podganiania tempa, bez angażowania żadnej siły by ten bieg był maksymalnie ekonomiczny i tani jak najdłużej. Od dychy biegnę razem z Kobietą, ona strasznie ciężko oddycha, wręcz rzekłbym, że dyszy. Na tym etapie biegu źle to wróży i nie daję jej większych szans niemniej trzyma tempo. Na 13tym most na Renie i to ma byc pierwszy test. Pamiętam mosty w Rydze czy Porto, które mnie po prostu niszczyły wiec wspomnienia z dużych mostów mam takie sobie. Ale tym razem to strachy na lachy, podbieg jest bardzo długi, kilometrowy i bardzo łagodny wiec strata na tempie jest minimalna i odrabiam ja na długim, łagodnym zbiegu. Od 15tego do 20 tego biegnie mi sie gorzej i nie chodzi o aspekt fizyczny ale psychiczny. Biegnę razem z Kobietą i strasznie to zaczyna mi się dłużyć i muli mnie jakoś tak psychicznie (jeszcze aleko, jeszcze długo, nie dam rady i takie tam złe myśli). Dogania nas jakiś kolo i się podłącza, zagaduje w języku Gethego a ja mu odpowiadam, że tempo 4,00 co pytaniem jest dziwnym zważywszy, ze ma garmina. Lecimy, kolo ma na koszulce napisane, ze zwie się Andre i szybko się niecierpliwi podkręcając tempo i powolutku się oddala.
Na 20 tym wybiegamy na długą prostą prowadzącą na most na Renie, nagle zmulenie mnie opuszcza i zaczyna mi się znowu biec lepiej. Połówka w 1.24.13 i jest bardziej niż ok, biegnę dalej z razem z Kobietą, ta ciągle ciężko dyszy ale napiera równo. Most w drugą stronę bez historii, chwila kluczenia przez miasto i na 25tym jestem w kilka sekund niżej niż 1.40. Biegnę niesamowicie równo, zaprogramowany człowiek-maszyna. Po chwili znowu zaczyna padać, nie nie padać, zaczyna lać. To ulewa w rodzaju oberwania chmury bo woda nie nadąża schodzić z ulic i lecimy w zasadzie po wielkiej kałuży. Dogania nas jakiś Młody i Dziewczyna, lecimy w czwórkę a Kobieta nie wiem czy dyszy bo tylko ulewę słyszę . Na 26tum stoją moje córki, zbieram doping i zaczynam obiegać "naszą dzielnicę" (tu mieliśmy wynajęte mieszkanie) by na 33 km wrócić w to samo miejsce. Teraz biegnie się ciężko bo wraz z ulewą pojawił się wiatr i zrobiło mi się nawet nieco zimno. Na 28mym upierdliwy podbieg na wiadukt i robi się trochę za dużo tych przeciwności. Zbieg z wiaduktu, leje jak cholera, biegniemy po tej wodzie a przekraczając obniżone nieco torowiska walimy już w wodzie po kostki. Idzie jednak nadal równo a czas jako9ś szybciej zaczyna płynąć bo już jestem na 30tym. Czas 1.59.53 i to moja życiówka na 30km, jestem szybciej o 10 sek niż jesienią w Portugalii tyle, ze wtedy już walczyłem o utrzymanie tempa a teraz jeszcze luźny jestem i samo się biegnie. Poi 30 tym gdzieś sie gubi Kobieta, później przepada Dziewczyna i biegnę tylko z Młodym, dwa podbiegi i jesteśmy na wiadukcie na który testowałem rano z żoną podczas rozgrzewki. Podbieg jest łatwy i ze szczytu zaczynam atak. Zbieg jest dobrym otwarciem a po chwili na asfalcie oznaczenie 10km do mety, mam na budziku 2.09.03 więc trzeba ttą dyszkę poniżej 40 min zrobić. Tylko tyle i aż tyle. Podkręcam delikatnie i od razu gubię Młodego. Na 33 cim córki mi krzyczą, ze Lidka też dobrze biegnie i jest ok. To mnie dodatkowo podkręca, łapie świetny trans biegowy i ten odcinek do 37 mego idzie jak bajka, już wchodzę do ogródeczka, już witam się z gąską. Tu mijam znajomego Andre co wolno szedł w kierunku mety popijając wodę z kubka. Było tak się spieszyć Andre? Ale zaczynają się powoli schodki, każdy kolejny kilometr jest trudniejszy ale za to jest coraz bliżej. Od 39 -go już lekka rzeźba niemniej na 40 tym mam 2.39.43 i wiem, ze to 2.49 złamię a na więcej szans już nie ma. 41 wszy bardzo ciężki bo biegnę do nawrotu i z przeciwka już mkną do mety a mi się cholernie dłuży i mam dosyć. Trochę tracę ale zachowuje spokój, od 41 szego atakuję i wrzucam wszystko co mi zostało. Doganiam biegacza, który niespodzianie mówi do mnie, ze też biegał Lago Maggiore dwa lata temu. Charakterystyczna koszulka pomarańczowa. Z pomocą przychodzi jeszcze krótki zbieg na bulwar nadrzeczny i widzę metę. Wydaje sie, ze jest szansa na 2.47 wiec atakuję, nie kalkuluję już nic tylko mocno cisnę. Meta - 2.48.13. Chwilę patrzę na buty, ktoś mnie klepie ktoś gratuluje, przybijam piątki, chwilę po mnie wbiega Młody i też 2.48, po nim chwilę Dziewczyna(2.49). Opieram sie o barierki i łzy wzruszenia ciekną mi po policzkach. Po chwili biegnie Kobieta, widać, ze końcówka jest dla niej bardzo ciężka i nie udaje jej się złamać 2.50 (3 sek jej brakło). Podchodzę i chcę podziękować za ponad 20km wspólnej walki ale ona w tym momencie puszcza pawia. Romantyka biegania. Biorę folię, wodę medal i idę do depozytu, dwa piwa (no alko niestety) po drodze, przebierka i czekam na żonę na wyjścia ze strefy mety. Po pół godzinie ta pojawia się, jak zwykle nie do końca zadowolona, no wynik słaby, ciężko, droczy się ze mną. Ale jest życióweczka - 3.17.09. I o to chodziło.
Najszybsza kupa złomu w galaktyce
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
- mihumor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 6204
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 14:14
- Życiówka na 10k: 36:47
- Życiówka w maratonie: 2:48:13
- Lokalizacja: Kraków
Kilka wniosków po imprezie
Maraton pobiegłem w zasadzie równo: 1.24.13 - 1.23.59. Najszybciej weszła ostatnia dycha bo w 39.10 co jest moim rekordem na 10km w maratonie, nieco brakło do rekordowej połówki, szkoda bo to by dało też 2.47 na mecie i to było do zrobienia tego dnia ale za późno to zaatakowałem, zbyt bylem skupiony na realizacji taktyki i w zasadzie nie żałuję. Nie chciałem popełnić błędów z Porto gdzie wszystko mi się pomieszało i pobiegłem nieco na żywioł, brakło zdecydowanie wyrachowania i po odebraniu sygnału, że bie3gnie się dobrze od razu walczyłem o pewne 2.47 i taka taktyka w połączeniu z trudnymi warunkami była samobójcza. Lekcje zostały odrobione i postanowiłem robić swoje i walczyć do końca o cel realny i planowany by tego nie spieprzyć przez zachłanność.
Kilka wniosków:
- już jesienią w przygotowaniach zony widziałem, ze da się bardzo dobrze pobiec maraton z bardzo krótkiego cyklu. Ona wtedy otarła się o życiówkę w niespełna 2 miesiące po artroskopii kolana, wróciła do biegania 5 tygodni przed maratonem i robiła tylko 4 tygodnie treningu z jednym długim 9 nawet nie bardzo długim bo 26km zrobiła) wybieganiem. Też jej odbiór tego startu był ciekawy bo stwierdziła, że biegło jej sie bardzo dobrze i pierwszy raz w maratonie nogi do końca były w bardzo dobrym stanie. To bardzo podobny odbiór do mojego ze startu w DUS czyli fizycznie świetnie do samego końca, luźno i bez problemów mięśniowych. Tu mi chodzi po głowie takie zdanie, które mam od lat, że plany treningowe dla amatorów do maratonu są za długie i za dużo w nich wszystkiego. Plany po 18-24 tygodnie moim zdaniem prowadzą do zamęczania trenującego, który często na starcie jest już przejechany albo na spadku formy i siły.
- wybiegania długie bo tu często słyszałem, ze bez tego sie nie da pobiec dobrze maratonu. Ja zwykle do maratonu robiłem tylko dwa ale wtedy miałem podkład z treningów i startów w triatlonie wiec uważałem, ze ta forma treningu nie jest mi specjalnie potrzebna. Teraz siłą rzeczy tego podkładu nie było a ta nawet mniejsza ilość kilometrów w długich wybieganiach całkowicie wystarczyła. To dosyć ciekawa obserwacja zarówno od strony energetycznej jak i wytrzymałości mięśniowej. Tym bardziej, że trening do tego maratonu choć na solidnym krotkótrwałym kilometrażu (380km w marcu, w kwietniu lekko ponad 300) nie obfitował w długie jednostki treningowe. Często biegałem dwa razy dziennie i wraz z longami to ze 2-3 treningi jeszcze otarły się o 20km, reszta to były wybiegania 8-14km. Czyżby w tym przypadku świeżość i brak zmęczenia cyklem treningowym brały górę nad wagą długich i ciężkich treningów? To takie tylko rozważania i luźne obserwacje.
- córka mnie zapytała o to co jest najważniejsze w takim biegu. Chwile sie zastanowiłem i taką dałem odpowiedź: najważniejsza jest precyzyjna i trzeźwa ocena swoich możliwości w danym momencie, nie ma takiego treningu i przygotowania który to pomija, przestrzelenie celu i swoich możliwości położy każdego mniej ale zapewne częściej bardziej. No i warunki, które w maratonie przekładają się czasem na bardzo konkretne straty czasowe liczone niestety w minutach. Wiec jak się trafi na dobre warunki trzeba je koniecznie wykorzystać. Ja przez cały bieg miałem za uszami mantrę: "Stary, spokojnie, tylko tego nie spieprz".
Dusseldorf Maraton
Bardzo dobra i szybka trasa, płaska z kilkoma lekkimi podbiegami na mosty i wiadukty, dosyć kręta, kilometr bruku. Wpisowe dosyć drogie, płaciłem 70 euro a w pakiecie ni9e ma nic, koszulka to dopłata 30 euro, nawet ładna ale jakościowo słaba na poziomie polskich pakietowych koszulek wiec raczej słabo. Ilość biegaczy pod 3000 tys wiec jest w miarę kameralnie i wygodnie zwłaszcza na starcie. Poziom biegu bardzo wysoki, nie wiem czy tak jest zawsze tutaj czy tylko w związku z Mistrzostwami Niemiec w tym roku. W kwestii poziomu to w mężczyznach to 10% złamało trojke, ja z czasem 2.48 byłem 110ty open co na taka ilość uczestników jest miejscem dosyć odległym, w kategorii M49 byłem 15 ty wiec tak daleko to nie byłem bardzo dawno, nawet w biegach na ok 10 tys osób. W kobietach to samo, zona była piąta w kategorii i chyba to pierwszy raz od pięciu lat gdy nie była na pudle w kategorii.
Do Dusseldorfu jest dobry dojazd bo lotnisko obsługuje dużo lotów do Polski, można też lecieć do Dortmundu lub Kolonii bo przejazd z tamtych lotnisk jest też bardzo szybki. Miasto samo w sobie bardzo fajne, spor5o do zobaczenia dla miłośników dobrej, współczesnej architektury. Miasto ma fjny, kosmopolityczny, luźny klimat, można zrobić przyjemne zakupy na każdą kieszeń, otrzeć się o luksus i zjeść bardzo dobrze w ogromie knajpek rozsianych po całym mieście, od wursta po kuchnie świata, co kto lubi. Duże miasto ale bez upierdliwego ruchu samochodowego i całego zgiełku.
I to by było na tyle w temacie.
Dopisałem ten aneks by zamknąć jednak tego bloga pozytywnym akcentem.
Pozdrawiam tych co do tego miejsca doczytali jeśli takowi byli
Maraton pobiegłem w zasadzie równo: 1.24.13 - 1.23.59. Najszybciej weszła ostatnia dycha bo w 39.10 co jest moim rekordem na 10km w maratonie, nieco brakło do rekordowej połówki, szkoda bo to by dało też 2.47 na mecie i to było do zrobienia tego dnia ale za późno to zaatakowałem, zbyt bylem skupiony na realizacji taktyki i w zasadzie nie żałuję. Nie chciałem popełnić błędów z Porto gdzie wszystko mi się pomieszało i pobiegłem nieco na żywioł, brakło zdecydowanie wyrachowania i po odebraniu sygnału, że bie3gnie się dobrze od razu walczyłem o pewne 2.47 i taka taktyka w połączeniu z trudnymi warunkami była samobójcza. Lekcje zostały odrobione i postanowiłem robić swoje i walczyć do końca o cel realny i planowany by tego nie spieprzyć przez zachłanność.
Kilka wniosków:
- już jesienią w przygotowaniach zony widziałem, ze da się bardzo dobrze pobiec maraton z bardzo krótkiego cyklu. Ona wtedy otarła się o życiówkę w niespełna 2 miesiące po artroskopii kolana, wróciła do biegania 5 tygodni przed maratonem i robiła tylko 4 tygodnie treningu z jednym długim 9 nawet nie bardzo długim bo 26km zrobiła) wybieganiem. Też jej odbiór tego startu był ciekawy bo stwierdziła, że biegło jej sie bardzo dobrze i pierwszy raz w maratonie nogi do końca były w bardzo dobrym stanie. To bardzo podobny odbiór do mojego ze startu w DUS czyli fizycznie świetnie do samego końca, luźno i bez problemów mięśniowych. Tu mi chodzi po głowie takie zdanie, które mam od lat, że plany treningowe dla amatorów do maratonu są za długie i za dużo w nich wszystkiego. Plany po 18-24 tygodnie moim zdaniem prowadzą do zamęczania trenującego, który często na starcie jest już przejechany albo na spadku formy i siły.
- wybiegania długie bo tu często słyszałem, ze bez tego sie nie da pobiec dobrze maratonu. Ja zwykle do maratonu robiłem tylko dwa ale wtedy miałem podkład z treningów i startów w triatlonie wiec uważałem, ze ta forma treningu nie jest mi specjalnie potrzebna. Teraz siłą rzeczy tego podkładu nie było a ta nawet mniejsza ilość kilometrów w długich wybieganiach całkowicie wystarczyła. To dosyć ciekawa obserwacja zarówno od strony energetycznej jak i wytrzymałości mięśniowej. Tym bardziej, że trening do tego maratonu choć na solidnym krotkótrwałym kilometrażu (380km w marcu, w kwietniu lekko ponad 300) nie obfitował w długie jednostki treningowe. Często biegałem dwa razy dziennie i wraz z longami to ze 2-3 treningi jeszcze otarły się o 20km, reszta to były wybiegania 8-14km. Czyżby w tym przypadku świeżość i brak zmęczenia cyklem treningowym brały górę nad wagą długich i ciężkich treningów? To takie tylko rozważania i luźne obserwacje.
- córka mnie zapytała o to co jest najważniejsze w takim biegu. Chwile sie zastanowiłem i taką dałem odpowiedź: najważniejsza jest precyzyjna i trzeźwa ocena swoich możliwości w danym momencie, nie ma takiego treningu i przygotowania który to pomija, przestrzelenie celu i swoich możliwości położy każdego mniej ale zapewne częściej bardziej. No i warunki, które w maratonie przekładają się czasem na bardzo konkretne straty czasowe liczone niestety w minutach. Wiec jak się trafi na dobre warunki trzeba je koniecznie wykorzystać. Ja przez cały bieg miałem za uszami mantrę: "Stary, spokojnie, tylko tego nie spieprz".
Dusseldorf Maraton
Bardzo dobra i szybka trasa, płaska z kilkoma lekkimi podbiegami na mosty i wiadukty, dosyć kręta, kilometr bruku. Wpisowe dosyć drogie, płaciłem 70 euro a w pakiecie ni9e ma nic, koszulka to dopłata 30 euro, nawet ładna ale jakościowo słaba na poziomie polskich pakietowych koszulek wiec raczej słabo. Ilość biegaczy pod 3000 tys wiec jest w miarę kameralnie i wygodnie zwłaszcza na starcie. Poziom biegu bardzo wysoki, nie wiem czy tak jest zawsze tutaj czy tylko w związku z Mistrzostwami Niemiec w tym roku. W kwestii poziomu to w mężczyznach to 10% złamało trojke, ja z czasem 2.48 byłem 110ty open co na taka ilość uczestników jest miejscem dosyć odległym, w kategorii M49 byłem 15 ty wiec tak daleko to nie byłem bardzo dawno, nawet w biegach na ok 10 tys osób. W kobietach to samo, zona była piąta w kategorii i chyba to pierwszy raz od pięciu lat gdy nie była na pudle w kategorii.
Do Dusseldorfu jest dobry dojazd bo lotnisko obsługuje dużo lotów do Polski, można też lecieć do Dortmundu lub Kolonii bo przejazd z tamtych lotnisk jest też bardzo szybki. Miasto samo w sobie bardzo fajne, spor5o do zobaczenia dla miłośników dobrej, współczesnej architektury. Miasto ma fjny, kosmopolityczny, luźny klimat, można zrobić przyjemne zakupy na każdą kieszeń, otrzeć się o luksus i zjeść bardzo dobrze w ogromie knajpek rozsianych po całym mieście, od wursta po kuchnie świata, co kto lubi. Duże miasto ale bez upierdliwego ruchu samochodowego i całego zgiełku.
I to by było na tyle w temacie.
Dopisałem ten aneks by zamknąć jednak tego bloga pozytywnym akcentem.
Pozdrawiam tych co do tego miejsca doczytali jeśli takowi byli
Najszybsza kupa złomu w galaktyce
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
- mihumor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 6204
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 14:14
- Życiówka na 10k: 36:47
- Życiówka w maratonie: 2:48:13
- Lokalizacja: Kraków
Currywurst noch einmal bitte
No i jeb. Nagle ni z tego ni z owego stuknęło mi pół wieku. Siedzę i mieszam widelczykiem w małym kawałeczku urodzinowego tortu i miast myśleć o swoich dotychczasowych dokonaniach życiowych czy o tym, że już teraz tylko z górki i trzeba więcej na plaży leżeć by się do piachu przyzwyczajać to ja tylko czuje wielki ścisk dupy zwany lękiem przedstartowym. Za cztery dni stanę w strefie we Frankfurcie i będzie to klasyczne zaprzeczenie tezy, że się nie włazi dwa razy do tej samej rzeki. A ja włażę drugi raz do rzeki Men i to w chłodnej końcówce piźdzernika. Drugi raz robię to samo czyli będę biegł maraton z kontuzją. Ten sam maraton. Nie moja wina, to przez żonę bo dostała pakiet VIP jako nagrodę za pudło w kat w tej imprezie wiec co było robić, wykupiłem pakiet dla towarzystwa i próbowałem się przygotować ale znowu coś poszło nie tak. Półtora roku wcześniej na roztrenowaniu letnim zupełnie z niczego spuchło mi kolano i chodzić nie bardzo moglem. Biegać też nie mogłem. Po ponad miesięcznej przerwie biegać się już dało tylko zaczynałem każde bieganie kulejąc ale po kilometrze, dwóch szło już dobrze. Poza tym biegało się nieźle i nawet tempa były na dobrym poziomie. Ale stan kolana tylko minimalnie się poprawiał. Początkiem września zrobiłem rezonans i wyszło, że mam zwyrodnienie przeciążeniowe przyczepu rzepki i stan zapalny w kolanie. Musiałem poddać się zabiegom ostrzykiwania tego przyczepu zastrzykami z osocza co oznacza kilkumiesięczną przerwę w obciążaniu nogi. Treningi jednak szły dobrze wiec postanowiłem spróbować dobiegać do maratonu we Frankfurcie i zabiegi zacząć w listopadzie. We wrześniu szło dobrze, treningi zamykałem pewnie a i stan zapalny w kolanie jakby się odczuwalnie zmniejszał. Liczyłem, że do końca października to się jeszcze poprawi, forma wzrośnie i zaatakuję 2.47 bo tak z treningów to wyglądało. Niestety w październiku sprawy się skomplikowały bo stan kolana się zaczął pogarszać oraz okazało się, że tak odciążam tą uszkodzoną nogę, że mam znaczny ubytek mięśni uda (strata 3,5cm w obwodzie). Treningi przestały wchodzić i rozjechałem się tak fizycznie jak i mentalnie. Do pełni nieszczęścia dołożyły się też niedobre dla mnie warunki w zeszłym roku bo dosyć mocno wiało a ja słabo biegam przy wietrze. Co gorsza przez tą kontuzję zupełnie nie robiłem żadnej siły tak statycznej jak i biegowej. Na starcie byłem w bardzo słabym nastroju i rozpatrywałem głownie miejsce zejścia z trasy bo wiara w ukończenie biegu była mała a liczba problemów w plecaku przytłaczała
Frankfurterka z musztardą raz
Początek biegu to pętelka po Meinhatanie gdzie Garmin raczej wariuje a biegnie się w tłumie. Szło mi jak po grudzie ale pierwsza piątka mimo, że ciężko weszła w 20 minut równo. Potem dobiegł do mnie Logadin i mój stan tak fizyczny jak i mentalny zaczął się poprawiać. Z dychy do połowki miałem wrażenie, że to bieg spacerowy (HM 1.23.50) mimo, że to my dwaj ciągnęliśmy za sobą dużą grupę. Dalej też szło nieźle i nawet zacząłem wierzyć w życiówkę ale już odcinek od 27 kma gdy przyszło lecieć pod wiatr zaczął to delikatnie weryfikować. Początek końca to zderzenie z gościem który stanął na punkcie a ja w niego wyładowałem. Chwila zatrzymania i straciłem grupę. Próbowałem gonić ale ten moment okazał się też końcem grupy bo co dogoniłem to odpadało i po chwili już sam pod wiater napierałem. Na 30km było 2.59.20 czyli pół minuty zapasu ale po 32 gim wiedziałem, ze to nie pyknie, ze tempa 4.00 nie utrzymam. Na 35tym odpuściłem i dobiegłem :w komforcie: do mety (2.50.20) o nic już nie walcząc. Żona tymczasem skończyła na drugim miejscu w kat i dostała ten pakiet.
Leczenie
Gdy biegam kolana uciekają mi do zewnątrz miast iść w osi. Nobody Perfect. Przez lata wysługi organizm próbował wzmocnić przeciążane tym sposobem przyczepy rzepki ale w ruchu tego zrobić się nie da więc to się nadbudowało ale zupełnie chaotycznie nie jak włókno tylko jak kalafior. No i stałem się tym sposobem właścicielem za dużego ruchomego ciała, które przestało się mieścić w kolanie i zaczęło napierać na wszystko obok pracując przy tym zdecydowanie gorzej. Zaordynowano mi cykl zastrzyków w to ścięgno z osocza. Działa to tak, pobierają krew, dają do wirówki i odwirowują osocze z tej krwi a następnie dosyć grubą igłą wstrzykuje je lekarz w ten zdrewniały element roz-igłowujac go. Taki zastrzyk trwa koło pięciu minut i jest dosyć bolesny. Po zastrzyku zakłada sie ortezę by noga była w pełnym wyproście i by staw nie był obciążany wcale, kule i do domu. Pięć dni ze sztywną nogą, potem tydzień zwiększając powoli zginanie stawu a potem jeszcze dwa tygodnie chodząc ale unikając obciążeń. I ten proces trzy razy.Po dwóch miesiącach miałem lekkiego doła wiec sobie zrobiłem miesiąc przerwy i w lutym zrobiłem trzecia serię kończąc tą procedurę i powoli wracając do aktywności bo to co robiłem w marcu trudno nazwać powrotem do biegania. Ten powrót okazał się być dużo trudniejszy niż się spodziewałem.
No i jeb. Nagle ni z tego ni z owego stuknęło mi pół wieku. Siedzę i mieszam widelczykiem w małym kawałeczku urodzinowego tortu i miast myśleć o swoich dotychczasowych dokonaniach życiowych czy o tym, że już teraz tylko z górki i trzeba więcej na plaży leżeć by się do piachu przyzwyczajać to ja tylko czuje wielki ścisk dupy zwany lękiem przedstartowym. Za cztery dni stanę w strefie we Frankfurcie i będzie to klasyczne zaprzeczenie tezy, że się nie włazi dwa razy do tej samej rzeki. A ja włażę drugi raz do rzeki Men i to w chłodnej końcówce piźdzernika. Drugi raz robię to samo czyli będę biegł maraton z kontuzją. Ten sam maraton. Nie moja wina, to przez żonę bo dostała pakiet VIP jako nagrodę za pudło w kat w tej imprezie wiec co było robić, wykupiłem pakiet dla towarzystwa i próbowałem się przygotować ale znowu coś poszło nie tak. Półtora roku wcześniej na roztrenowaniu letnim zupełnie z niczego spuchło mi kolano i chodzić nie bardzo moglem. Biegać też nie mogłem. Po ponad miesięcznej przerwie biegać się już dało tylko zaczynałem każde bieganie kulejąc ale po kilometrze, dwóch szło już dobrze. Poza tym biegało się nieźle i nawet tempa były na dobrym poziomie. Ale stan kolana tylko minimalnie się poprawiał. Początkiem września zrobiłem rezonans i wyszło, że mam zwyrodnienie przeciążeniowe przyczepu rzepki i stan zapalny w kolanie. Musiałem poddać się zabiegom ostrzykiwania tego przyczepu zastrzykami z osocza co oznacza kilkumiesięczną przerwę w obciążaniu nogi. Treningi jednak szły dobrze wiec postanowiłem spróbować dobiegać do maratonu we Frankfurcie i zabiegi zacząć w listopadzie. We wrześniu szło dobrze, treningi zamykałem pewnie a i stan zapalny w kolanie jakby się odczuwalnie zmniejszał. Liczyłem, że do końca października to się jeszcze poprawi, forma wzrośnie i zaatakuję 2.47 bo tak z treningów to wyglądało. Niestety w październiku sprawy się skomplikowały bo stan kolana się zaczął pogarszać oraz okazało się, że tak odciążam tą uszkodzoną nogę, że mam znaczny ubytek mięśni uda (strata 3,5cm w obwodzie). Treningi przestały wchodzić i rozjechałem się tak fizycznie jak i mentalnie. Do pełni nieszczęścia dołożyły się też niedobre dla mnie warunki w zeszłym roku bo dosyć mocno wiało a ja słabo biegam przy wietrze. Co gorsza przez tą kontuzję zupełnie nie robiłem żadnej siły tak statycznej jak i biegowej. Na starcie byłem w bardzo słabym nastroju i rozpatrywałem głownie miejsce zejścia z trasy bo wiara w ukończenie biegu była mała a liczba problemów w plecaku przytłaczała
Frankfurterka z musztardą raz
Początek biegu to pętelka po Meinhatanie gdzie Garmin raczej wariuje a biegnie się w tłumie. Szło mi jak po grudzie ale pierwsza piątka mimo, że ciężko weszła w 20 minut równo. Potem dobiegł do mnie Logadin i mój stan tak fizyczny jak i mentalny zaczął się poprawiać. Z dychy do połowki miałem wrażenie, że to bieg spacerowy (HM 1.23.50) mimo, że to my dwaj ciągnęliśmy za sobą dużą grupę. Dalej też szło nieźle i nawet zacząłem wierzyć w życiówkę ale już odcinek od 27 kma gdy przyszło lecieć pod wiatr zaczął to delikatnie weryfikować. Początek końca to zderzenie z gościem który stanął na punkcie a ja w niego wyładowałem. Chwila zatrzymania i straciłem grupę. Próbowałem gonić ale ten moment okazał się też końcem grupy bo co dogoniłem to odpadało i po chwili już sam pod wiater napierałem. Na 30km było 2.59.20 czyli pół minuty zapasu ale po 32 gim wiedziałem, ze to nie pyknie, ze tempa 4.00 nie utrzymam. Na 35tym odpuściłem i dobiegłem :w komforcie: do mety (2.50.20) o nic już nie walcząc. Żona tymczasem skończyła na drugim miejscu w kat i dostała ten pakiet.
Leczenie
Gdy biegam kolana uciekają mi do zewnątrz miast iść w osi. Nobody Perfect. Przez lata wysługi organizm próbował wzmocnić przeciążane tym sposobem przyczepy rzepki ale w ruchu tego zrobić się nie da więc to się nadbudowało ale zupełnie chaotycznie nie jak włókno tylko jak kalafior. No i stałem się tym sposobem właścicielem za dużego ruchomego ciała, które przestało się mieścić w kolanie i zaczęło napierać na wszystko obok pracując przy tym zdecydowanie gorzej. Zaordynowano mi cykl zastrzyków w to ścięgno z osocza. Działa to tak, pobierają krew, dają do wirówki i odwirowują osocze z tej krwi a następnie dosyć grubą igłą wstrzykuje je lekarz w ten zdrewniały element roz-igłowujac go. Taki zastrzyk trwa koło pięciu minut i jest dosyć bolesny. Po zastrzyku zakłada sie ortezę by noga była w pełnym wyproście i by staw nie był obciążany wcale, kule i do domu. Pięć dni ze sztywną nogą, potem tydzień zwiększając powoli zginanie stawu a potem jeszcze dwa tygodnie chodząc ale unikając obciążeń. I ten proces trzy razy.Po dwóch miesiącach miałem lekkiego doła wiec sobie zrobiłem miesiąc przerwy i w lutym zrobiłem trzecia serię kończąc tą procedurę i powoli wracając do aktywności bo to co robiłem w marcu trudno nazwać powrotem do biegania. Ten powrót okazał się być dużo trudniejszy niż się spodziewałem.
Najszybsza kupa złomu w galaktyce
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
- mihumor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 6204
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 14:14
- Życiówka na 10k: 36:47
- Życiówka w maratonie: 2:48:13
- Lokalizacja: Kraków
Rehabilitacja
Zastrzyki z osocza w ścięgno (w przyczep właściwie) powodują powstanie bardzo silnego stanu zapalnego przez co organ wyraźnie przyspiesza z regeneracją. Aby ją poprawić unieruchamia się staw i przez pierwsze 10 dni po zastrzyku unika się jakichkolwiek obciążeń. Do 4 tygodni po zastrzyku te obciążenia i tak trzeba minimalizować więc nogi przez czas prowadzenia takiego leczenia podawane są bardzo małemu ruchowi, najpierw nie chodzi się wcale a później mało a jakieś tematy typu obciążanie kolana zupełnie odpadają. W czasie 4 miesięcy byłem kilka razy na basenie ale pływałem na samych rękach z tzw pullem wypierającym bezwładne nogi. Starałem się też coś ćwiczyć w domu ale zakres możliwości też był raczej tylko na górne partie i delikatnie na mięśnie brzucha. W styczniu 3 tygodnie przerwy wiec się ze trzy razy delikatnie przetruchtałem i bylem na rekreacyjnych nartach. Nie było tego ruch zbyt wiele i niestety waga też poszła w górę o 6 kg choć nie szalałem z pokarmami.
Z każdym zastrzykiem jednak znoszenie tego trybu, ból i powrót do mobilności nogi wyglądały coraz lepiej więc końcem lutego czułem się zwarty i gotowy by powoli i spokojnie wracać do biegania. Zacząłem od odcinków 7-8km bardzo wolno realizowanych co 3 dni. Tempo BSu poprawiało się z dnia na dzień ale kolano nie było całkiem ok. Co prawda uczucie kuli w kolanie minęło ale lekki rozruch kulejąc pozostał i tkliwość stawu po bieganiu oraz złe czucie przy rozciąganiu czwórek były nadal dotkliwe. Dokładałem do tego basen gdzie przy pływaniu zacząłem używać już nóg. Niestety już po 4 takich bieganiach pojawił się silny ból w kolanach obu nóg, po wewnętrznej stronie. Kontuzja te zowie się gęsią stopką i bardzo rzadko występuje u pacjenta w obu nogach naraz. Fizjo twierdził, ze moje nogi odwykły od ruchu i ze to nic takiego niemniej ja nie byłem w stanie biegać i musiałem zrobić 10 dni przerwy aż ból przy chodzeniu minął. Powrót do biegania przy tej samej procedurze i dokładna powtórka z rozrywki, cztery krótkie biegi i fatalny ból kolan (gęsie stopki). Tak minął marzec a ja nabiegałem cale 65km. Nie tak miało być. Początek kwietnia, powrót ite gęsie dalej bolą jak szlag, jestem normalnie na skraju załamania, nic prawie nie begam a to boli i boli. Rozciągam dwugłowe, robię to co każe fizjo a efektów brak. Po kilku dniach przerwy wychodzę znowu i zaczyna boleć inaczej, nie że mniej ale tak, że wydaje się, że tym biegiem nie robię sobie już krzywdy. Od drugiego tygodnia kwietnia z biegu na bieg robi się lepiej, lekko wydłużam, biegam co drugi dzień. Dodatkowo dodaję 1-2 razy w tygodniu rower i jeżdżę dużo podjazdów na bardzo twardym przełożeniu. To ma na celu mocne obciążanie czwórek by odbudowywać masę mięśniową utraconą w lewej nodze. W połowie kwietnia robię kontrolny rezonans kolana. W obrazie przyczep jest nadal powiększony ale już mniej, organ uległ lekkiej przebudowie, część zwapnień i zgrubień zniknęła i generalnie widać poprawę choć to nie jest stan nówka nieśmigana i od takiego jest on bardzo odległy. Ortopeda twierdzi jednak, ze proces przebudowy przyczepu będzie sobie jednak trwał nadal jeszcze może i pół roku i jeśli nie będę przeginał to rzecz jeszcze się trochę poprawi. W czuciu kolano jest lepsze niż w marcu, poprawił się zakres ruchu, mogę już nawet prawie przysiad zrobić czy delikatnie naciągać czwórgłowy bez odczuwania większego naciągania w kolanie niż w mięśniu. Dostaje też światło zielone na mocniejsze bieganie i koło połowy kwietnia podejmuje pierwsze próby biegania treningowego. Mam chęć, mam zapał i jestem zaciekawiony co ze mnie zostało i co z tej kupy złomu jeszcze da się wycisnąć.
Zastrzyki z osocza w ścięgno (w przyczep właściwie) powodują powstanie bardzo silnego stanu zapalnego przez co organ wyraźnie przyspiesza z regeneracją. Aby ją poprawić unieruchamia się staw i przez pierwsze 10 dni po zastrzyku unika się jakichkolwiek obciążeń. Do 4 tygodni po zastrzyku te obciążenia i tak trzeba minimalizować więc nogi przez czas prowadzenia takiego leczenia podawane są bardzo małemu ruchowi, najpierw nie chodzi się wcale a później mało a jakieś tematy typu obciążanie kolana zupełnie odpadają. W czasie 4 miesięcy byłem kilka razy na basenie ale pływałem na samych rękach z tzw pullem wypierającym bezwładne nogi. Starałem się też coś ćwiczyć w domu ale zakres możliwości też był raczej tylko na górne partie i delikatnie na mięśnie brzucha. W styczniu 3 tygodnie przerwy wiec się ze trzy razy delikatnie przetruchtałem i bylem na rekreacyjnych nartach. Nie było tego ruch zbyt wiele i niestety waga też poszła w górę o 6 kg choć nie szalałem z pokarmami.
Z każdym zastrzykiem jednak znoszenie tego trybu, ból i powrót do mobilności nogi wyglądały coraz lepiej więc końcem lutego czułem się zwarty i gotowy by powoli i spokojnie wracać do biegania. Zacząłem od odcinków 7-8km bardzo wolno realizowanych co 3 dni. Tempo BSu poprawiało się z dnia na dzień ale kolano nie było całkiem ok. Co prawda uczucie kuli w kolanie minęło ale lekki rozruch kulejąc pozostał i tkliwość stawu po bieganiu oraz złe czucie przy rozciąganiu czwórek były nadal dotkliwe. Dokładałem do tego basen gdzie przy pływaniu zacząłem używać już nóg. Niestety już po 4 takich bieganiach pojawił się silny ból w kolanach obu nóg, po wewnętrznej stronie. Kontuzja te zowie się gęsią stopką i bardzo rzadko występuje u pacjenta w obu nogach naraz. Fizjo twierdził, ze moje nogi odwykły od ruchu i ze to nic takiego niemniej ja nie byłem w stanie biegać i musiałem zrobić 10 dni przerwy aż ból przy chodzeniu minął. Powrót do biegania przy tej samej procedurze i dokładna powtórka z rozrywki, cztery krótkie biegi i fatalny ból kolan (gęsie stopki). Tak minął marzec a ja nabiegałem cale 65km. Nie tak miało być. Początek kwietnia, powrót ite gęsie dalej bolą jak szlag, jestem normalnie na skraju załamania, nic prawie nie begam a to boli i boli. Rozciągam dwugłowe, robię to co każe fizjo a efektów brak. Po kilku dniach przerwy wychodzę znowu i zaczyna boleć inaczej, nie że mniej ale tak, że wydaje się, że tym biegiem nie robię sobie już krzywdy. Od drugiego tygodnia kwietnia z biegu na bieg robi się lepiej, lekko wydłużam, biegam co drugi dzień. Dodatkowo dodaję 1-2 razy w tygodniu rower i jeżdżę dużo podjazdów na bardzo twardym przełożeniu. To ma na celu mocne obciążanie czwórek by odbudowywać masę mięśniową utraconą w lewej nodze. W połowie kwietnia robię kontrolny rezonans kolana. W obrazie przyczep jest nadal powiększony ale już mniej, organ uległ lekkiej przebudowie, część zwapnień i zgrubień zniknęła i generalnie widać poprawę choć to nie jest stan nówka nieśmigana i od takiego jest on bardzo odległy. Ortopeda twierdzi jednak, ze proces przebudowy przyczepu będzie sobie jednak trwał nadal jeszcze może i pół roku i jeśli nie będę przeginał to rzecz jeszcze się trochę poprawi. W czuciu kolano jest lepsze niż w marcu, poprawił się zakres ruchu, mogę już nawet prawie przysiad zrobić czy delikatnie naciągać czwórgłowy bez odczuwania większego naciągania w kolanie niż w mięśniu. Dostaje też światło zielone na mocniejsze bieganie i koło połowy kwietnia podejmuje pierwsze próby biegania treningowego. Mam chęć, mam zapał i jestem zaciekawiony co ze mnie zostało i co z tej kupy złomu jeszcze da się wycisnąć.
Najszybsza kupa złomu w galaktyce
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
- mihumor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 6204
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 14:14
- Życiówka na 10k: 36:47
- Życiówka w maratonie: 2:48:13
- Lokalizacja: Kraków
Spadek z progu
Po prawie 6 miesiącach przerwy wróciłem do biegania treningowego i był to powrót trudniejszy niż się spodziewałem. W drugiej połowie kwietnia 2019 biegałem już mimo sporej wagi bardzo swobodnie BSy w tempie poniżej 4.50 i czułem się dobrze. Najpierw przebieżki i zabawa biegowa ale chciałem też sprawdzić jak wygląda mój drugi zakres bo to określa miejsce, w którym wtedy byłem. Taki punkt zaczepienia. Plan miałem by pobiec 6km w tempie i czuciu 2 zakresu. Tempo - to była niewiadoma. Zacząłem bieg bardzo spokojnie i ku mojemu zaskoczeniu tempo bardzo spokojnego pierwszego kilometra weszło 4.05, drugi też tak szedł więc zacząłem już śnic o potędze, że może 8km zrobię a nie planowane 6km. Trzeci kilometr już trudniej trochę a czwarty mimo lekkiego zwolnienia to raptowny wjazd w 3 zakres i szlaban, stop, koniec. Postałem tak ze 2 min i pomyślałem by druga taką czwórkę zrobić tylko wolniej. Tempo 4.07 wydawało się spokojne na początku ale niestety dokładna powtórka z rozrywki. Brak progu tlenowego. Zupełny brak. Co tydzień zabawa biegowa i szukanie zakresu, pierwszy 6km w 4.09 weszło ciężko ale weszło. Co tydzień dodawałem kilometr i wchodziło o sekundę szybciej więc po połowie maja miałem już spokojnie zrobione 11km ciągłego w 4.06 i to już było coś. Dodałem też interwały 12x400m i 8x600 w tempie 3.33 i to też bardzo ciężko ale jednak wchodziło. Plan miałem by do połowy lipca dojść do poziomu biegania ciągłych tempem 4 minuty - szło wszystko dobrze i to wydawało się wtedy realne. Pomyślałem, że pobiegnę sobie może półmaraton jurajski i jakiś triatlon może bo poza bieganiem 50-60km/tydzień jeździłem rowerem na twardym przełożeniu oraz 3x tydzień męczyłem basen. Dodałem więc treningi na progu mleczanowym i już pierwsza jednostka 6x1,6km P mnie totalnie dojechała. Tempo 3,52 a ja już po pierwszym odcinku miałem dość. Kolejne biegałem już po 3,55 ale szósty sobie darowałem. Po tym trenie przestały mi wchodzić ciągłe i ogólnie zaczęło mi się biegać bardzo źle. Do tego w czerwcu zrobiły się upały i to jeszcze pogorszyło sprawę bo nie wiedziałem czy ja jestem taki słaby czy warunek mnie niszczy. Połówkę odpuściłem, tri także sobie darowałem bo czułem się po prostu wyjechany i zniechęcony. Coś tam biegałem ale nie robiłem jednostek tempowych tylko podbiegi i odcinki bez rozliczenia temp i wykonów. Generalnie miałem dosyć i postanowiłem w lipcu zrobić sobie 3 tygodnie zupełnej przerwy. Przed przerwą trafił się dzień fajnego warunku (poniżej 25 stopni ) więc sobie pobiegłem 10km ciągłego i weszło w 4.07 - to był promyk nadziei, który utrzymał mnie przy życiu (biegowym).
Po prawie 6 miesiącach przerwy wróciłem do biegania treningowego i był to powrót trudniejszy niż się spodziewałem. W drugiej połowie kwietnia 2019 biegałem już mimo sporej wagi bardzo swobodnie BSy w tempie poniżej 4.50 i czułem się dobrze. Najpierw przebieżki i zabawa biegowa ale chciałem też sprawdzić jak wygląda mój drugi zakres bo to określa miejsce, w którym wtedy byłem. Taki punkt zaczepienia. Plan miałem by pobiec 6km w tempie i czuciu 2 zakresu. Tempo - to była niewiadoma. Zacząłem bieg bardzo spokojnie i ku mojemu zaskoczeniu tempo bardzo spokojnego pierwszego kilometra weszło 4.05, drugi też tak szedł więc zacząłem już śnic o potędze, że może 8km zrobię a nie planowane 6km. Trzeci kilometr już trudniej trochę a czwarty mimo lekkiego zwolnienia to raptowny wjazd w 3 zakres i szlaban, stop, koniec. Postałem tak ze 2 min i pomyślałem by druga taką czwórkę zrobić tylko wolniej. Tempo 4.07 wydawało się spokojne na początku ale niestety dokładna powtórka z rozrywki. Brak progu tlenowego. Zupełny brak. Co tydzień zabawa biegowa i szukanie zakresu, pierwszy 6km w 4.09 weszło ciężko ale weszło. Co tydzień dodawałem kilometr i wchodziło o sekundę szybciej więc po połowie maja miałem już spokojnie zrobione 11km ciągłego w 4.06 i to już było coś. Dodałem też interwały 12x400m i 8x600 w tempie 3.33 i to też bardzo ciężko ale jednak wchodziło. Plan miałem by do połowy lipca dojść do poziomu biegania ciągłych tempem 4 minuty - szło wszystko dobrze i to wydawało się wtedy realne. Pomyślałem, że pobiegnę sobie może półmaraton jurajski i jakiś triatlon może bo poza bieganiem 50-60km/tydzień jeździłem rowerem na twardym przełożeniu oraz 3x tydzień męczyłem basen. Dodałem więc treningi na progu mleczanowym i już pierwsza jednostka 6x1,6km P mnie totalnie dojechała. Tempo 3,52 a ja już po pierwszym odcinku miałem dość. Kolejne biegałem już po 3,55 ale szósty sobie darowałem. Po tym trenie przestały mi wchodzić ciągłe i ogólnie zaczęło mi się biegać bardzo źle. Do tego w czerwcu zrobiły się upały i to jeszcze pogorszyło sprawę bo nie wiedziałem czy ja jestem taki słaby czy warunek mnie niszczy. Połówkę odpuściłem, tri także sobie darowałem bo czułem się po prostu wyjechany i zniechęcony. Coś tam biegałem ale nie robiłem jednostek tempowych tylko podbiegi i odcinki bez rozliczenia temp i wykonów. Generalnie miałem dosyć i postanowiłem w lipcu zrobić sobie 3 tygodnie zupełnej przerwy. Przed przerwą trafił się dzień fajnego warunku (poniżej 25 stopni ) więc sobie pobiegłem 10km ciągłego i weszło w 4.07 - to był promyk nadziei, który utrzymał mnie przy życiu (biegowym).
Najszybsza kupa złomu w galaktyce
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
- mihumor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 6204
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 14:14
- Życiówka na 10k: 36:47
- Życiówka w maratonie: 2:48:13
- Lokalizacja: Kraków
Kwo Wadis Maturzysto?
04.08.2019 wróciłem z wakacji i czas było decydować co dalej z tym bieganiem robić i do czego i po co się przygotowywać. Wiedziałem, ze żona będzie chciała biegać jakiś maraton jesienią ale stan jej formy też był raczej słaby i nie napawał optymizmem. Pobiegłem z nią 10km próbnego ciągłego i ona to ledwie spinała w tempie na 3.20 co może nie jest stanem fatalnym ale nie pamiętam kiedy biegała ciągły tak słabo bo i maratony biegała od kilku lat zawsze poniżej 200 minut. W szufladzie leżał jej pakiet na Frankfurt ale jechać tam by przebiec sensu nie miało żadnego. To nie motywuje. Ja także byłem w stanie takim, że nic nie wskazywało na to, ze w dwa i pół miesiąca będę mógł przygotować się do sensownego biegania maratonu. Treningowo byłem w lesie, miałem za sobą 5 miesięcy przerwy i 4 miesiące mozolnych i nie do końca udanych prób odbudowania się. To był jednak zupełny brak bazy i podstawy pod trening maratoński. Jedynym plusem był zdecydowanie lepszy stan kolana, które mogłem już spokojnie obciążać, biegać teren, podbiegi, robić przysiady czy różne ćwiczenia siłowe. Noga odzyskała też pełny zakres ruchu ale nie udało mi się odbudować straconej masy mięśniowej. A gdzieś w środku siedziała chora ambicja, że jak dobrze i solidnie potrenuję to może powalczę o życiówkę. Tak to człowiek ma, ze realia jedno a głowa drugie i trzeba z tym jakoś żyć.
Plan był prosty, pobiegać trening maratoński przez miesiąc i początkiem września zdecydować dopiero co będziemy biegać. Opcje były dwie, 28.10 Frankfurt lub miesiąc później baskijskie San Sebastian.
04.08.2019 wróciłem z wakacji i czas było decydować co dalej z tym bieganiem robić i do czego i po co się przygotowywać. Wiedziałem, ze żona będzie chciała biegać jakiś maraton jesienią ale stan jej formy też był raczej słaby i nie napawał optymizmem. Pobiegłem z nią 10km próbnego ciągłego i ona to ledwie spinała w tempie na 3.20 co może nie jest stanem fatalnym ale nie pamiętam kiedy biegała ciągły tak słabo bo i maratony biegała od kilku lat zawsze poniżej 200 minut. W szufladzie leżał jej pakiet na Frankfurt ale jechać tam by przebiec sensu nie miało żadnego. To nie motywuje. Ja także byłem w stanie takim, że nic nie wskazywało na to, ze w dwa i pół miesiąca będę mógł przygotować się do sensownego biegania maratonu. Treningowo byłem w lesie, miałem za sobą 5 miesięcy przerwy i 4 miesiące mozolnych i nie do końca udanych prób odbudowania się. To był jednak zupełny brak bazy i podstawy pod trening maratoński. Jedynym plusem był zdecydowanie lepszy stan kolana, które mogłem już spokojnie obciążać, biegać teren, podbiegi, robić przysiady czy różne ćwiczenia siłowe. Noga odzyskała też pełny zakres ruchu ale nie udało mi się odbudować straconej masy mięśniowej. A gdzieś w środku siedziała chora ambicja, że jak dobrze i solidnie potrenuję to może powalczę o życiówkę. Tak to człowiek ma, ze realia jedno a głowa drugie i trzeba z tym jakoś żyć.
Plan był prosty, pobiegać trening maratoński przez miesiąc i początkiem września zdecydować dopiero co będziemy biegać. Opcje były dwie, 28.10 Frankfurt lub miesiąc później baskijskie San Sebastian.
Najszybsza kupa złomu w galaktyce
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
- mihumor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 6204
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 14:14
- Życiówka na 10k: 36:47
- Życiówka w maratonie: 2:48:13
- Lokalizacja: Kraków
Trzynaste Plenum Spółdzielni Zenum
To miał być mój trzynasty maraton i w kilku przypadkach wyjątkowy. Poza debiutem do którego w ogóle się nie przygotowywałem (choć wtedy mi się wydawało, ze to robię) to przy każdym poprzednim zaczynaniu cyklu treningowego miałem w nogach pewną bazę i wiedziałem na czym stoję i co reprezentuję oraz dokąd zmierzam. Ale w sierpniu zeszłego roku było zupełnie inaczej i choć głowa w trzeciej pochodnej rozważała atak na życiówkę to jednak rozsądek to zdecydowanie wykluczał. To był tzw dysonans poznawczy bo z jednej strony wiedziałem, że mam w ciągu 10 miesięcy przebiegane bardzo mało kilometrów i mój poziom formy jest nie najlepszy ale z drugiej strony gdzieś za uszami szumiała maksyma, że rzekomo nietrudno odbudować się do dyspozycji jaką się miało. Ponoć powrót tam gdzie się już było jest łatwiejszy niż pierwotna tam droga. Rozważać sobie można, marzyć i kalkulować też niemniej to wszystko weryfikuje trening i zdrowie bo przecież wyżej tyłka nie podskoczysz.
Nie było co filozofować, trzeba było przyjąć pewien plan i próbować łapać dwie sroki za ogon czyli robić formę, nadrabiać bazę i jednocześnie brać pod uwagę swoje ograniczenia.
Postanowiłem pójść drogą taką samą jak rok wcześniej gdy przygotowywałem się do Frankfurtu z kontuzjowanym kolanem tylko zmniejszyć objętość i nie biegać więcej niż 400km miesięcznie a w sierpniu dodatkowo dorabiać bazę tlenowa rowerem i pływaniem. Sierpień to jak rok wcześniej bieganie 7 x tydzień ale bez długich jednostek by rzecz rozpoznać bojem i przywyknąć do obciążeń w poszukiwaniu optymalnego miksu trening/regeneracja. No i punkt zaczepienia czyli określenie poziomu i doboru temp, rzecz podstawowa i niezwykle ważna. Zrobiłem to po prostu po swojemu, bez wyniku z zawodów bo uznałem, ze uczciwe wobec siebie 10km ciągłego w odczuciu okołomaratońskim u mnie daje najmniejszy błąd pomiarowy. Ta dycha po ponad 3 tygodniach przerwy weszła zadziwiająco dobrze bo po 4.07, nie było łatwo ale i nie była to jazda po bandzie, rzeźba czy spacer po linie bez zabezpieczeń. No to plan był gotów. Ciągłe po 4.07 z wizją postępu, interwały po 3.33 na wejściu a za tym ukryte dużo nadziei bo przecież ważyłem 75.5kg a w treningu maratońskim zgubie ze 2-3 kg a samo to powinno wnieść duży postęp. Wróciłem kołami w wyrobione już wcześniej koleiny.
To miał być mój trzynasty maraton i w kilku przypadkach wyjątkowy. Poza debiutem do którego w ogóle się nie przygotowywałem (choć wtedy mi się wydawało, ze to robię) to przy każdym poprzednim zaczynaniu cyklu treningowego miałem w nogach pewną bazę i wiedziałem na czym stoję i co reprezentuję oraz dokąd zmierzam. Ale w sierpniu zeszłego roku było zupełnie inaczej i choć głowa w trzeciej pochodnej rozważała atak na życiówkę to jednak rozsądek to zdecydowanie wykluczał. To był tzw dysonans poznawczy bo z jednej strony wiedziałem, że mam w ciągu 10 miesięcy przebiegane bardzo mało kilometrów i mój poziom formy jest nie najlepszy ale z drugiej strony gdzieś za uszami szumiała maksyma, że rzekomo nietrudno odbudować się do dyspozycji jaką się miało. Ponoć powrót tam gdzie się już było jest łatwiejszy niż pierwotna tam droga. Rozważać sobie można, marzyć i kalkulować też niemniej to wszystko weryfikuje trening i zdrowie bo przecież wyżej tyłka nie podskoczysz.
Nie było co filozofować, trzeba było przyjąć pewien plan i próbować łapać dwie sroki za ogon czyli robić formę, nadrabiać bazę i jednocześnie brać pod uwagę swoje ograniczenia.
Postanowiłem pójść drogą taką samą jak rok wcześniej gdy przygotowywałem się do Frankfurtu z kontuzjowanym kolanem tylko zmniejszyć objętość i nie biegać więcej niż 400km miesięcznie a w sierpniu dodatkowo dorabiać bazę tlenowa rowerem i pływaniem. Sierpień to jak rok wcześniej bieganie 7 x tydzień ale bez długich jednostek by rzecz rozpoznać bojem i przywyknąć do obciążeń w poszukiwaniu optymalnego miksu trening/regeneracja. No i punkt zaczepienia czyli określenie poziomu i doboru temp, rzecz podstawowa i niezwykle ważna. Zrobiłem to po prostu po swojemu, bez wyniku z zawodów bo uznałem, ze uczciwe wobec siebie 10km ciągłego w odczuciu okołomaratońskim u mnie daje najmniejszy błąd pomiarowy. Ta dycha po ponad 3 tygodniach przerwy weszła zadziwiająco dobrze bo po 4.07, nie było łatwo ale i nie była to jazda po bandzie, rzeźba czy spacer po linie bez zabezpieczeń. No to plan był gotów. Ciągłe po 4.07 z wizją postępu, interwały po 3.33 na wejściu a za tym ukryte dużo nadziei bo przecież ważyłem 75.5kg a w treningu maratońskim zgubie ze 2-3 kg a samo to powinno wnieść duży postęp. Wróciłem kołami w wyrobione już wcześniej koleiny.
Najszybsza kupa złomu w galaktyce
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
- mihumor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 6204
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 14:14
- Życiówka na 10k: 36:47
- Życiówka w maratonie: 2:48:13
- Lokalizacja: Kraków
Jesień Muminków - wersja 2.0
Koleina była mi znana wiec szybko w niej utknąłem i żmudnie starałem posuwać się do przodu wg założeń zakładając, ze postępy tak w nadrabianiu bazy jak i w poziomie i utracie masy się prędzej czy później pojawią. Sierpień poszedł nieźle, 350km biegania i tyleż roweru oraz 12km dosyć mocnego ale tlenowego pływania, dużo krótkich treningów plus jedno długie wybieganie 29km. Waga jednak niewiele się zmieniła mimo tak sporych nakładów energetycznych, raptem zgubiłem 0,5kg i nadal ważyłem prawie 75kg wiec o jakieś dwa za dużo. Tempa też specjalnie nie wzrosły bo 11km po 4.06 i 3.32 na interwałach na początku września to był malutki postęp. Przyszedł czas by zacząć wprowadzać w miejsce treningu interwałowego VO2max treningi progowe, tu tempo ustaliłem na 3.52 i miałem je robić bez presji a one zaczęły wchodzić bardzo swobodnie tak bardziej po 3.50 co cieszyło. Rower odstawiłem, basen też i biegałem więcej celując w objętość pod 400km.
Zapisaliśmy się we wrześniu na Frankfurt, kupiłem bilety i zarezerwowałem hotel czyli klamka zapadła. Pozostał temat motywacji i celu. Sporo na wybieganiach o tym myślałem i starałem się zdefiniować to o co walczę. Tym razem nie był nim tylko wynik choć on oczywiście też był ważny. Po pierwsze postawiłem sobie warunek, ze pobiegnę to tylko wtedy gdy będę walczył o złamanie 2.55 - to jest cel minimum. Ale ważniejsza była inna sprawa, o którą walczyłem. To był trening i start, od którego zależało czy będę jeszcze to robić, czy jeszcze będę biegał na wynik, trenował i znajdę do tego serce i mobilizacje. Nie chodzi o to czy będę biegać w ogóle bo biegać a trenować to jednak dwa różne światy. Wiedziałem, że nie powalczę o życiówkę ale to nie było najważniejsze, chciałem dobrze się przygotować i pobiec dobrze i z sercem na odpowiedni wynik. Nigdy nie biegałem nie walcząc o życiówkę więc interesowało mnie jak będzie wyglądać moja motywacja i radość z walki o inne, niższe cele. To ważne bo tak może wyglądać mój świat biegowy w M50. Trzeba się trochę przedefiniować i aby to dobrze poszło ten start mógł mieć kluczowe znaczenie.
Początkiem wrześnie tempo na ciągłych wzrosło na 4.03 i to było wielkim zastrzykiem optymizmu zwłaszcza, ze zaczęło to być powtarzalne. W połowie września drugi long 29km i w tygodniu o największej objętości (99km) zaczął mnie bardziej boleć lewy achilles koło wystającej kości piętowej. Ten ból to nic nowego bo to mnie właściwie boli zawsze i od lat zwłaszcza przy dużych objętościach i po ciężkich treningach ale tym razem bolało bardziej i bolało również mocno po lżejszym bieganiu. To nie był ból rosnący i ustępujący tylko coś co czułem, ze narasta i staje się wyraźnym, poważnym problemem. Czułem dziwne ciepło w tym miejscu i pojawił się delikatny obrzęk. Fizjo orzekł, że jest tam płyn i opuchlizna i może to być stan zapalny. Szybkie USG i w opisie okazało się, ze mam lekko naderwane ścięgno i stan zapalny tylko w tym punkcie naderwania. Także szybka konsultacja z poleconym ortopedom, który okazało się, ze sam biegał i pracował z wieloma znanymi biegaczami bo z rozmowy od razu wywnioskowałem, ze temat biegania znał bardzo dobrze. Lekarz stwierdził, że trenując mniej i spokojnie na dowiezienie mam szansę to pobiec a zagrożenie urwania ścięgna jest niewielkie. Warunek, ze muszę mocno zbastować z treningiem. Dostałem receptę na środek przeciwzapalny, terapie manualną oraz nakaz biegania w butach z większym spadkiem i podkładania pod piętę jeszcze dodatkowej wkładki by odciążać pracę ścięgna. Trochę mnie to załamało bo akurat trening zaczął iść bardzo dobrze i pojawiła się szansa na zrobienie naprawdę fajnego wyniku na jaki nie liczyłem ale rzecz się nagle rozwiała we mgle bo do startu był jeszcze ponad miesiąc. Dostałem też radę by unikać dłuższych, obciążających treningów, longów itp itd. To też był problem bo wiedziałem, że brakuje mi kilometrów i powinienem jeszcze przez 2-3 tygodnie mocno pracować nad wytrzymałością. Miałem jednak w planie teraz luźniejszy tydzień i postanowiłem go mocno wykorzystać na uspokojenie tematu. To było jedyne szczęście w nieszczęściu bo mogłem to poukładać tak w głowie jak i w organizacji i motywacji.
Koleina była mi znana wiec szybko w niej utknąłem i żmudnie starałem posuwać się do przodu wg założeń zakładając, ze postępy tak w nadrabianiu bazy jak i w poziomie i utracie masy się prędzej czy później pojawią. Sierpień poszedł nieźle, 350km biegania i tyleż roweru oraz 12km dosyć mocnego ale tlenowego pływania, dużo krótkich treningów plus jedno długie wybieganie 29km. Waga jednak niewiele się zmieniła mimo tak sporych nakładów energetycznych, raptem zgubiłem 0,5kg i nadal ważyłem prawie 75kg wiec o jakieś dwa za dużo. Tempa też specjalnie nie wzrosły bo 11km po 4.06 i 3.32 na interwałach na początku września to był malutki postęp. Przyszedł czas by zacząć wprowadzać w miejsce treningu interwałowego VO2max treningi progowe, tu tempo ustaliłem na 3.52 i miałem je robić bez presji a one zaczęły wchodzić bardzo swobodnie tak bardziej po 3.50 co cieszyło. Rower odstawiłem, basen też i biegałem więcej celując w objętość pod 400km.
Zapisaliśmy się we wrześniu na Frankfurt, kupiłem bilety i zarezerwowałem hotel czyli klamka zapadła. Pozostał temat motywacji i celu. Sporo na wybieganiach o tym myślałem i starałem się zdefiniować to o co walczę. Tym razem nie był nim tylko wynik choć on oczywiście też był ważny. Po pierwsze postawiłem sobie warunek, ze pobiegnę to tylko wtedy gdy będę walczył o złamanie 2.55 - to jest cel minimum. Ale ważniejsza była inna sprawa, o którą walczyłem. To był trening i start, od którego zależało czy będę jeszcze to robić, czy jeszcze będę biegał na wynik, trenował i znajdę do tego serce i mobilizacje. Nie chodzi o to czy będę biegać w ogóle bo biegać a trenować to jednak dwa różne światy. Wiedziałem, że nie powalczę o życiówkę ale to nie było najważniejsze, chciałem dobrze się przygotować i pobiec dobrze i z sercem na odpowiedni wynik. Nigdy nie biegałem nie walcząc o życiówkę więc interesowało mnie jak będzie wyglądać moja motywacja i radość z walki o inne, niższe cele. To ważne bo tak może wyglądać mój świat biegowy w M50. Trzeba się trochę przedefiniować i aby to dobrze poszło ten start mógł mieć kluczowe znaczenie.
Początkiem wrześnie tempo na ciągłych wzrosło na 4.03 i to było wielkim zastrzykiem optymizmu zwłaszcza, ze zaczęło to być powtarzalne. W połowie września drugi long 29km i w tygodniu o największej objętości (99km) zaczął mnie bardziej boleć lewy achilles koło wystającej kości piętowej. Ten ból to nic nowego bo to mnie właściwie boli zawsze i od lat zwłaszcza przy dużych objętościach i po ciężkich treningach ale tym razem bolało bardziej i bolało również mocno po lżejszym bieganiu. To nie był ból rosnący i ustępujący tylko coś co czułem, ze narasta i staje się wyraźnym, poważnym problemem. Czułem dziwne ciepło w tym miejscu i pojawił się delikatny obrzęk. Fizjo orzekł, że jest tam płyn i opuchlizna i może to być stan zapalny. Szybkie USG i w opisie okazało się, ze mam lekko naderwane ścięgno i stan zapalny tylko w tym punkcie naderwania. Także szybka konsultacja z poleconym ortopedom, który okazało się, ze sam biegał i pracował z wieloma znanymi biegaczami bo z rozmowy od razu wywnioskowałem, ze temat biegania znał bardzo dobrze. Lekarz stwierdził, że trenując mniej i spokojnie na dowiezienie mam szansę to pobiec a zagrożenie urwania ścięgna jest niewielkie. Warunek, ze muszę mocno zbastować z treningiem. Dostałem receptę na środek przeciwzapalny, terapie manualną oraz nakaz biegania w butach z większym spadkiem i podkładania pod piętę jeszcze dodatkowej wkładki by odciążać pracę ścięgna. Trochę mnie to załamało bo akurat trening zaczął iść bardzo dobrze i pojawiła się szansa na zrobienie naprawdę fajnego wyniku na jaki nie liczyłem ale rzecz się nagle rozwiała we mgle bo do startu był jeszcze ponad miesiąc. Dostałem też radę by unikać dłuższych, obciążających treningów, longów itp itd. To też był problem bo wiedziałem, że brakuje mi kilometrów i powinienem jeszcze przez 2-3 tygodnie mocno pracować nad wytrzymałością. Miałem jednak w planie teraz luźniejszy tydzień i postanowiłem go mocno wykorzystać na uspokojenie tematu. To było jedyne szczęście w nieszczęściu bo mogłem to poukładać tak w głowie jak i w organizacji i motywacji.
Najszybsza kupa złomu w galaktyce
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880
Blog: viewtopic.php?f=27&t=29814&start=345
Koment: viewtopic.php?f=28&t=29813&start=2880