trochę kazałem czekać, ale wiecie, majówka...
Niedziela 28.04.2019
Cracovia Maraton
10' trucht + 2x100 + GR6' + 100 +
42,49km 2:38:03 ~3:43/km ~174HR
Wstałem wyspany. Niestety już od rana był mały fuckup, bo w wynajętym apartamencie nie działał czajnik. Ostatecznie, po walce z płytą indukcyjną, udało się zalać moją owsiankę. Musiałem podgrzewać wodę na patelni

Pogoda jaka była każdy już chyba wie... Od poprzedniego dnia padało non stop. Mokro. Na rynek mieliśmy blisko (700m), więc wyszliśmy możliwie późno, żeby nie stać w deszczu. Standardowa rozgrzewka i w międzyczasie siku. Jak na ilość zarejestrowanych zawodników (ponad 6000) toi toi'ów było mało, ale jakoś udało mi się to ogarnąć w miarę szybko. Czułem się dobrze. Moją obawą było to, że w ostatnich dniach nie regenerowałem się tak, jakbym chciał... Maratonem zaczynałem majówkę, na którą i przed którą miałem jeszcze dużo do załatwienia, więc wtorek-czwartek byłem do nocy w biegu, spałem nawet nie tyle ile bym chciał

Od piątku jednak już był chillout, sobota poza podróżą to głównie relaks, liczyłem, że to wystarczy by na starcie być jednak świeżym. Rozebrałem się do startu niemal na ostatnią chwilę, zostawiłem ciuchy dziewczynie i wskoczyłem do strefy gdzieś 3 rzędy za elitą.
Początek był w dół, pilnowałem, żeby nie złapać tam zbyt szybkiego tempa. 1km wyszedł w 3:40 czyli ok. Na drugim - wypłaszczenie i już widzę, że panowie, którzy biegli obok mnie, zwalniają. Norma. Wracam więc na swoje tempo i szukam jakiejś grupy. Biegnąć dookoła Błoni widzę, że kilkadziesiąt metrów przede są trzy panie w towarzystwie kilku panów. To jest to! Tam na pewno będzie równe, dobre tempo - pomyślałem. Tym bardziej, że biegną chyba podobnym tempem. Nie decyduję się na jakiś pojedynczy zryw, żeby ich złapać, tylko daję sobie nawet kilka kilometrów, aby spokojnie, powoli ich dojść. Udało się to około 6km. Wcześniej lapuję 4km, bo tak mam wyznaczone tempo.
Każda czwórka w 15 minut i będzie sukces. Pierwsza jest nawet wolniej ~15:10. Niestety niektóre znaczniki kilometrów na całej trasie były przesunięte, co myliło. Grupka się ustaliła i pozostały w niej Białorusinka, Ukrainka, jeden pan i ja. Etiopka i reszta - odpadli. Panie dyktowały tempo z przodu co mi odpowiadało. Skupiłem się na swoim biegu. Było chłodno. Kiedy zawiało - jeszcze bardziej. Na szczęście przy zachodnim wietrze pierwszą część mieliśmy podmuchy raczej w plecy. Ulica mokra z kałużami. Momentami takimi nie do ominięcia. Jeszcze przed dychą miałem buty całkowicie przemoczone, ale jakoś specjalnie mi to nie przeszkadzało. 8km w 29:59 czyli wyrównałem, idealnie. Jest dobrze. Około 10km zacząłem reflektować się, że panie przyspieszają. Tempo chwilowe jest 3:40 i zaczyna muskać 3:35. Wbiegając na 11km nad Wisłę wiedziałem już, że zaraz puszczam tę grupkę. 50m przed nami było kilku panów, do których się zbliżaliśmy, więc chciałem, żeby mnie chociaż do nich dociągnęły i tam się zahaczę na
stałe. Trzecia trójka 14:45 i po chwili doszliśmy zawodników z przodu. Szybki mix grupy i obie zawodniczki poszły od razu mocno same. Na 14km zjadłem planowo pierwszego żela. Panowie zachęceni chyba przez panie też dyktowali mocne tempo. Znowu za mocne. Jeszcze przed 16km podjąłem decyzję, że nie trzymam ich na siłę, bo się wypalę. Puściłem, a czwarta czwórka w 14:34! Na szczęście czułem się jeszcze dobrze. Dolinowało mnie to, że teraz już czeka mnie walka solo i to pewnie do samego końca, a to jeszcze tyle kilometrów... Był to pierwszy moment zwątpienia, ale po prostu biegłem swoje dalej, bo szło to jakoś automatycznie.
Połówka w
1:18:30. Planowałem w 1:19, ale przez to szybsze kilometry wyszło tak. Na połówce dogoniłem i minąłem Ukrainkę, z którą wcześniej biegłem. Zrobiłem przegląd sił i wyszło, że czuję się całkiem ok. Oczywiście pierwsze objawy zmęczenia się pojawiały, ale nadal biegło mi się w miarę lekko i nie było problemów z utrzymaniem tempa. Było mi zimno. Dłonie zgrabiałe, ciuchy całe mokre, buty mokre. Na 24km zjadłem drugiego żela i zalapowałem ósemkę (bo wcześniej przegapiłem 20km). Wyszła w 29:48. Bardzo dobrze, w tempie, mimo, że sam. Ale jednak tam przyszedł drugi gorszy moment. Przyszło w końcu zmęczenie, zrobiło się trudniej. Zacząłem doganiać biegaczy, którzy wcześniej mi uciekli - nie wyglądali dobrze, słabli. Niby powinno mnie to napędzić, ale do mety wciąż daleko, obawiałem się, że mnie ta ściana też w końcu dopadnie. Ale przecież jakoś biegłem i to w swoim tempie. Zmobilizowałem się, że nie ma odpuszczania i do 32km muszę dobiec swoje, powalczyć, a potem zobaczymy. Tam, wg planu, wypadały 2h biegu. Nie po to tyle treningu, kibiców, ludzi śledzących live, żebym ot tak sobie odpuścił, bo zrobiło się ciężko. Cokolwiek się miało dziać trzeba było dać z siebie wszystko. To jest maraton i musi być ciężko. Zresztą wcale tak źle nie było, bo nie zwalniałem. Inni zwalniali. Na 28km łapię czwórkę w 15:08. Nadal ok. I mam w głowie teraz tylko 32km. Po drodze wpadam w kałużę po samą kostkę - orzeźwiająco... Za 30km chcę zjeść trzeci, ostatni żel. Mam z tym spory problem. Dłonie mam tak zmarznięte, że nie mogę otworzyć opakowania. Męczyłem się z tym ładne kilkaset metrów. W końcu nadszedł wyczekiwany 32km. Lapuję zegarek, ale spoglądam tylko na czas całkowity, gdzie jest 1:58:20, czyli bardzo duży zapas, w zasadzie na 2:37! To mnie uskrzydla, pobudza. Wow! Nie zauważyłem tego, że znacznik był źle ustawiony, za wcześnie (czwórka wyszła niby w 14:06?!). Tempo chwilowe z zegarka było nadal 3:45 i to było najważniejsze. Cieszyłem się, że w końcu jestem w tym miejscu, sporo (błędnie myśląc) poniżej 2 godzin! To mnie pokrzepiło, dodało animuszu. Za moment dopadłem grupkę z Rumunką i kilkoma osobami, które otwierały połówkę w 1:17:30. Niby chcę się podłączyć, odpocząć, ale swoim tempem mijam ich bardzo szybko, jestem jakby rozpędzony. Mimo zmęczenia, moje nogi, zaprogramowane, biegną ustalonym tempem. Jest dobrze, ale nie do końca. Niestety zaczynam czuć mięsień dwugłowy w prawej nodze. Delikatne kłucie. Czwórki też jakieś takie sztywne, zbite, może od zimna, ale z tym dało się żyć. Ta dwójka przeszkadzała. Bałem się, że w końcu strzeli na dobre i będzie po zabawie. Z lekkim bólem, ale na szczęście mogłem biec dalej. I nawet całkiem żwawo dokulałem się do 35km. Tam było trochę z górki, chwila wytchnienia. Doganiam i mijam Angelikę Mach, najlepszą Polkę, a z za moich pleców wyskakuje zawodnik, który mocno ciągnie do przodu. Dla mnie za mocno. I znowu jestem sam i tak już do końca.
Dystans zaczyna mi się dłużyć. Marzę o 37km gdzie wbiegniemy nad Wisłę, na "ostatnią prostą". Wbieg na wał przy rzece to było kilka metrów mocnego skosu w górę. Ledwo się tam wdrapałem, co pokazało mi, że moje nogi były już w opłakanym stanie. To był już ten fragment gdzie nie ma kalkulacji, kiedy przyspieszyć, kiedy zwolnić. Tam biegłem już ile się jeszcze dało, w cierpiętniczym, maratońskim transie przedfiniszowym. Kilkadziesiąt metrów przede mną zawodnik w czarnej koszulce, który był dla mnie drogowskazem. Delikatnie się do niego zbliżałem co było dobrym znakiem. Noga kłuła coraz bardziej, ale dało się biec. Zresztą bolało już prawie wszystko. To był odcinek gdzie prawie nie spoglądałem na zegarek. Po prostu biegłem ile mogłem, motywując się wewnętrznie żeby dotrzeć do 40km, który wizualizowałem sobie niemal jako koniec biegu. Było ciężko, bo ten fragment był pod wiatr. I cholernie zimno!!! Jak się okazało już po biegu, po analizie z zegarka, tempo było tam nadal bardzo dobre. Zwolniłem tylko minimalnie utrzymując średnią 3:47/km. Jednakże lapując 40km zobaczyłem czwórkę w 16:29 (doszło do tego wyrównanie zbyt krótkiej poprzedniej czwórki) co mnie trochę przeraziło, bo pomyślałem, znów błędnie, że jednak sporo zwolniłem, że lekka bomba. Dało to ostry sygnał, żeby jeszcze zebrać się na końcówkę. Wszystko było na szczęście pod kontrolą, bo na 40km byłem kilkanaście sekund przed 2:30. Czyli biegłem na założone 2:38! Noga pozwalała biec. Wtedy już wiedziałem, że to zrobię. Podbieg pod Wawel zabrał trochę sekund, ale było już tak blisko! Ostatni kilometr - mimo grymasu na twarzy wewnątrz już była radość. Cała końcówka lekko pod górkę, trzeba było się zmusić do jeszcze większego wysiłku, cisnąć, ale to już też celebracja tego co udało się zrobić. Ostatnia prosta dłuży się. Myślałem, że przebiegłem 600m, patrzę na zegarek - minęło 300m... A to wszystko w maksymalnym wysiłku, nogi już nie słuchają. Doganiam powoli zawodnika przede mną. Wbiegając na ostatnie 195m próbuję jeszcze docisnąć, choć już za bardzo nie ma z czego. Niebieski dywan, jeszcze ostatnie kroki i mam metę. Wbiegam sekundę za zawodnikiem w czarnej koszulce (Brytyjczyk jak się okazało). Była ogromna radość, że ta męka się skończyła i że zrobiłem to, co miałem do zrobienia. Wynik
2:38:03. Czułem się totalnie pozamiatany i przeszczęśliwy. Zrobione.
Podsumowując, pobiegłem dobre zawody w tych niełatwych warunkach. Jestem z siebie zadowolony. Tam gdzie trzeba było odpuścić zbyt szybką grupę - zrobiłem to, tam gdzie trzeba było wytrzymać, walczyć, wycisnąć z siebie maksa - też. Psycha dała radę - to też duży sukces w tym biegu. Mam w końcu maraton poniżej 2:40.

Pokazuje to też, że mój trening, który zrobiłem pod ten wynik był dobry. Zestawienie moich przygotowań do Krakowa wrzucę w tym tygodniu.