Sobota 10/11/2012
Forcethon Talent, 12,?km ok. 200m do 400m D+/D-, 1h14'34'' brutto, buty SKORA FORM
Dzień próby, lało nocą, lało rano. I pewnie gdyby nie to, że byłam umówiona z dwoma jeszcze towarzyszami niedoli i że bieg był na rzecz badań w onkologii dziecięcej, to bym się jeno w łóżeczku na drugi bok przewróciła. A tak suche rzeczy na przebranie bo biegu + ręcznik zawinęłam szczelnie w torbę foliową przed włożeniem do plecaka, telefon do zamykanego foliowego woreczka, czapeczka z daszkiem na głowę i ruszyłam. To będzie ultimate chalenge dla SKORA.

Byliśmy na miejscu w ostatnim chyba dogodnym momencie do parkowania, w strugach deszczu po numery startowe. Czipy do pomiaru czasu były wielgachne i przypinane opaską wokół nogi - chyba jak w triatlonie, przy tej ilości opadów to zrozumiałe.

W biurze zawodów nawet sporo osób, jeden z panów wziął mnie kogoś z ekipy organizacyjnej - komentarz pana obok - "ten to jeszcze żyje w czasach, gdy kobiety nie biegały za bardzo w zawodach."

Wyszliśmy odłożyć rzeczy do auta i trzeba było zdecydować - zostaje kurtka z membraną czy nie. Jak zdjeliśmy, to deszcz zelżał. Chwila rozgrzewki, życzę chłopakom powodzenia i uciekam na tył peletonu tuż przed strzałem.
No to lecimy (mam taką nieśmiałą nadzieję, że tym razem uda się pobiec ze średnim tempem <6'/km), na początek asfalt i pod górkę, potem droga gruntowa, ale zupełnie przyzwoita i na zmianę góra dół. Droga się robi coraz ciekawsza - np. kamieniste drogi pod góre, które zamieniły się w strumyki. O dziwo są regularne oznaczenia km (co 2km).
2km - 11'03'' (wszystkie międzyczasy z pamięci, więc z pewnym marginesem błędu) - oj, czy nie za szybko? choć może to zbiegi
4km - 23'30'' - podbiegi przeważyły i wygląda to "normalniej"
a potem zbiegamy, więcej i więcej - co biorąc pod uwagę, że wyścig jest pętlą, niesie wiadome implikacje.

Niby trochę ten las znam, ale nie te ścieżki, którymi prowadzi trasa chwilowo. Pozostaje więc pytanie - czy to będzie jeden wielki podbieg killer czy powolne umieranie.

Póki co fruniemy w dół. Przecinamy szosę i widzę, że na zbiegu tuż za nią ludzie jak na komendę maszerują. Strachajły, ja tam zbiegnę - i z rozpędem ląduję na liściach przemielonych z błotem po kostki, ledwo udaje się wyhamować na brzegu ścieżki bez podcięcia kogoś z towarzystwa. Samemu można by ryzykować ślizg w dół, ale nie zygzakiem. Niemniej przechodzę ponownie do biegu jako jedna z pierwszych. Na dalszej części zbiegu wymijam grupę, za którą trzymałam się dotąd i już jestem na asfalcie przy wodopoju. Omijam szerokim łukiem, nauczona ostatnim doświadczeniem, gorąco nie jest, a nie chcę złapać kolki. Za wodopojem nie ma błota, za to ścieżka zaczyna się konsekwentnie powolutku piąć pod górę, bardziej to czuć w nogach niż widać. Niemniej wciąż
6km - 34'45''
Droga się trochę wije i za każdym zakrętem mam nadzieję zobaczyć, że jest już w dół albo chociaż płasko. Staram się trzymać trzyosobowej grupki przede mną i nie myśleć o tym, że ciężko, tylko uparcie napierać. Zaczynam łykać pana nr 1, czy to ja przyspieszam czy on słabnie? Referencyjna kobitka wciąż w takiej samej odległości, więc to raczej on odpadł, jak i następny niebawem. Dochodzą niemiłe kawałki o coraz większym stopniu nachylenia, ale wreszcie jest
8km - 47'14'' - cel wciąż realny, jeszcze tylko 3km, polecieć po 6' i starczy, przecież to musi się już zaraz wypłaszczyć
Niestety - wręcz przeciwnie, nogi ważą już po 100kg sztuka, w okolicach żołądka nieprzyjemne uczucie coraz ciężej ingerować. Coraz więcej osób idzie, ja dyszę jak lokomotywa, ale wymijam.
10km - 1h00'15'' - zaraz koniec męczarni, jak będzie z górki, to się jeszcze zawalczy
Zrównałam się z panią referencyjną, wymieniamy zwyczajowe "oj ciężko", pani ma kryzys, bo jej mąż powiedział, że bieg na 10km i tak się nastawiła. Słychać już spikera na mecie, więc to naprawdę prawie już. Tylko, że my... wciąż w lesie. Na zegarku 1h05', 1h06' - no nic, nie udało się, 1h08', 1h10' yyyy - zakrzywienie czasoprzestrzeni? Wreszcie jakiś asfalt na horyzoncie i grupka wolontariuszy - ale to wciąż nie meta, przybijają piątkę i każę dalej napierać. Podbieg w błocie, mam wrażenie, że nogi kręcą się w miejscu. Wreszcie asfalt i w dół, rozpoznaję okolicę. Wymijamy centrum sportowe, zakręt na szosę i już tylko pod górkę w stronę widocznej mety, wzdłuż drogi ku parkingowi zmierzają Ci szczęśliwi już przebrani na sucho i super dopingują. Nawet się udało wykrzesać sprint do mety. Uffff, ciężko było.
Co się okazało - trasa biegu została zmieniona w ostatniej chwili w powodu powalonych drzew i tym podobnych. Było około 12km. Dorzucam wykres trasy z GPS kolegi:
forcethon.jpg
SKORA spisały się nadzwyczaj dobrze, ślizgałam się jedynie w błocie po kostki. Nie ma agresywnego bieżnika, ale dobrze dobrana guma, który się dobrze trzyma podłoża, ale błoto na stałe się nie przyczepia. Pomimo padającego deszczu, kałuż itp. nie miałam wrażenie, że buty po namoknięciu zrobiły się ciężkie, w środku buta komfortowo. Ilość ochrony od kamieni optymalna (ale nie był to górski szlak tylko pagóry w lesie). Świetnym patentem okazało się przymocowanie numeru startowego do gumki założonej w talii - nie trzeba było znów dziurawić kurtki.
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.