16.11.2014 - Walencia Marathon - 2.55.41 - tempo średnie 4.10
Krwią i blizną
Ten dzień ma dla mnie znaczenie symboliczne bo dokładnie 16.11 trzy lata temu wyszedłem na pierwszy trening, wcześniej kupiłem sobie pierwsze prawdziwe buty biegowe (Nike Pegazy), przeczytałem Skarżyńskiego i postanowiłem potrenować

Teraz się mogę śmiać z tego ale ten dzień w pewien sposób zmienił moje życie, był jak inicjacja.
Ruszamy z mostu nad Miastem Nauki i Sztuki, na dwóch pasach jezdni rusza do przodu ponad 20 tys biegaczy.
DSCF3420-2.jpg
Mimo, że stoję w pierwszej strefie do startu idzie to jak krew z nosa, myślę, że zacznę chyba marszem ale jak już jestem tuż przed linią startu rzeka ożywa i rusza wartko do przodu. Mijam kilku ludków, którzy nie powinni tam być ale nie ma dramatu - okrutny i gęsty tłum wartko i równo napiera w jedynie słusznym kierunku - kierunku mety.
Pierwsza piątka - 20,55
Po kilometrze spokojnego przedzierania się do przodu natykam się na ścianę, biegnącą ścianę. Przedemną jest ogromna i zwarta grupa podążająca za balonikiem z napisem 3,00; nie ma mowy bym ich wyprzedził, ominął czy pozbył się w inny sposób. Jest ich wielu, ubici są gęsto od kraja do kraja. Stado to prowadzi zając kiler - mój ulubiony i chyba najczęściej spotykany typ zająca, leci równo po 4,11 czyli tak w sam raz dla mnie, dla tych nieboraków w grupie to będzie pewnie egzekucja ale cóż - wolny wybór i każdy kowalem...... Na trzecim km zegar uliczny z termometrem - 20 stopni
Pod wiatr ma być gdzieś przed 5tym więc na razie grupa chcąc nie chcąc mi musi odpowiadać. Jak będzie wiać to powiozę się z nimi dłużej i to może być świetna i niespodziewana opcja, ale może przy pierwszej sposobności podejmę próbę ucieczki - ucieczki do przodu. Powoli staram się przebijać do przodu grupy ale idzie słabo. Kilkaset metrów przed 5tym kmem korzystam z wolnego kawałka chodnika, przyspieszam bardzo swobodnie i wychodzę przed grupę - lubię jednak jak jest luźniej przy wodopoju. Piątkę zamykam równo po 4,11 - super i wg planu.
Druga piątka - 20,54 - tempo 4,11
Wodę podają w butelkach (Rewelacja) - 300ml nadziei bo lecimy jak na razie w pełnym słońcu i robi mi się gorąco. Butelka jak znalazł, leję się po łbie i karku oraz zapijam to obficie. Dodam tylko, że wolontariusze butelki podają, nie trzeba nic brać ze stołów czy inne takie dziadostwo, stoły i ludzie rozstawieni po obu stronach na znacznej długości, wszystko oznaczone - patrzcie i uczcie się jak to trzeba robić. Trasa biegnie na razie peryferiami, trochę wzdłuż plaży i po osiedlach - jest troszkę kibiców ale szału nie ma. Biegnę teraz w sznurku biegaczy i powolutku wyprzedzam, staram się biec równo i ekonomicznie i łapać choć trochę cienia bo w cieniu jest super a w słońcu nie za bardzo fajnie. Do dychy sporo słońca niestety.
Trzecia piątka - 20,56 - tempo 4,11
Biegnę swoje, odcinki, które miały być pod wiatr są pod wiatr ale on jest znośny, nie przeszkadza za bardzo i mam nadziej, ze tak będzie do końca. Robi mi się bardzo ciepło bo dalej sporo w słońcu
Czwarta piątka - 20,45 - 4.09
Trasa wraca w stronę centrum i nagle pojawiają się kibice, dużo kibiców, bardzo dużo. Długimi odcinkami biegniemy w szpalerach ludzi, który drą się wniebogłosy, trąbią, gwiżdżą - to jest gorący doping. Wreszcie bardzo dużo cienia i biegnie się naprawdę świetnie. Pojawia się też mocniejszy wiatr ale tym razem wieje w plecy - wszytko to niesie jak cholera, dalej biegnę w sznurku i delikatnie podnoszę pozycję. Na dwudziestym kilometrze zegar uliczny z termometrem - 23 stopnie. Patrzę na swoją koszulkę białą na półmetku i już mam piękne krwawe plamy na sutach, oj pięknie zafarbuję sobie tą koszulinę na barwy narodowe.
Piąta piątka - 20,53 - 4,11
Na półmetku jestem w 1.28.04 - o prawie pół minuty szybciej niż w planie na 100% ale postanowiłem lecieć plan B - ten na 110% bo wyczułem szansę w powietrzu. Zrobić NSa i będzie super a może nawet bardziej niż super. Od 23 kma zaczyna się bieg pod wiatr. Trasa zaczyna zmierzać na zachód i wije się miastem w tym kierunku, wyraźnie się rozwiewa i niektóre odcinki zaczynają być naprawdę ciężkie. Od razu zaczynam wyprzedzać więcej osób i szukam sposobu na ten wiatr bo wiem, że walka z nim potrwa prawie godzinę - do 34 kma, wybieram taktykę przeskoków bo o zadnym schowaniu się w autobusie nie ma mowy. Biegnę chwilę za kimś kto dobrze wygląda, zbieram siły i dochodze sam grupę przed nami by się tam ukryć, grupa jednak okazuje się iluzją bo to kilku słabnących biegaczy i ze 2-3 co się trzymają, znowu chwila za tymi lepszymi i daję im zmianę by zrobić kolejny skok do kolejnej grupki itd itd
Szósta piątka - 20,53 - 4,11
Zbliżamy się do ścisłego centrum, szpalery ludzi, drą się , wciąż słyszą jak krzyczą do mnie "Misial, Misial Va, Va" albo i "Misial - Campeone - Va". Ludzi tyle, że totalnie zasłaniają znaki z oznaczeniami kilometrów, wchodzą na drogę, robią szpaler - fajnie ale trudniej kontrolować tempo bo i zegar słabo pokazuje. Trasa płaska ale centrum jest wyżej, gdzieś na kilometrach trzeba łapać ze 20m w górę, niewiele ale dodając wiatr to jakoś tam męczy nieco człowieka. Przed samym centrum doganiam wielkiego Fina i siadam mu na ogonie. Facet się nie szczypie, nie chowa tylko napiera a ja za nim, wbiegamy w kanion wielkich kamienic centrum Walencji a Garmin od razu wariuje i pokazuje tempo 3,55, trzymam się Fina i olewam Garmina i w ten sposób jestem już na pięknym Placu Ratuszowym
DSCF3256-3.jpg
Garmin wciąż ściemnia a ja daję Finowi zmianę i już więcej go tego dnia nie widziałem
Tera ja napieram sam, znowu z kilometr pod wiatrt i w końcu chwila spokoju w uliczkach.
Siódma piątka - 20,49 - tempo 4,10
Sznurek biegaczy zrzedł bardzo, to już pojedyncze sztuki czy tylko duety a ja wyraźnie łapię trans, zaczyna mi się biec po prostu wspaniale, podkręcam tempo i wiem, że jeszcze tylko 2kmy pod wiatr a potem tylko juz z wiatrem i iluzorycznie z górki. Nie czaję się już, nie zasłaniam bo i nie ma za kim, dociskam tempo do 4.05 i jadę radośnie, wiem, ze to dobiegnę, czuje to i ten entuzjazm mnie niesie, już blisko 9km tylko. To było jak jazda na kolejce górskiej gdy wciąż się wznosiłem i wznosiłem. Ale dalej ta opowieść nie będzie już tak nudna i jednostajna bo gdy już widziałem przed sobą rondo imienia "Pożegnania z wiatrem" to nagle poczułem znajome drżenie w udzie. Nagle dopadła mnie trwoga i panika, za chwilę złapie mnie kurcz w pieprzoną lewą dwójkę, co robić, co robić. Pierwsza myśl to rozciągnąć dziada i ta pustka w głowie - jak to się naciąga, później paniczne poszukiwanie murka czy czegoś na czym można by oprzeć nogę.W końcu zatrzymuję się przy wysokim krawężniku i chwilę naciągam udo - to moje pierwsze zatrzymanie się w biegu maratońskim, czuję się jakbym dostał mocny cios. Nie stoję długo, może z 5-10 sekund i ruszam, od razu rozpacz bo to naciąganie nic nie dało. Pomysł drugi więc - zwalniam nieco by może biegnąc wolniej uspokoić sytuację. No i jak pisałem na początku przygotowań - jednak jestem teraz jak Walter White, już wszystko wydaje się załatwione i nagle niespodzianie wszystko się pieprzy, wszystko wali, witajcie kłopoty, znowu trzeba iść nago do supermarketu albo wyprodukować prąd z marchewki by uratować swoją dupę. Jak Pan White postanowiłem nie pęknąć, wymyślić coś, przełamać by na końcu być jak Heisenberg. Zwolnić, uspokoić głowę i pozałatwiać te sprawy sposobem. Za chwilę mijam rondo i wydaje mi się, że biegnę wolno, bardzo wolno. Nie jest jednak tak źle, przestałem biec pod wiatr i nieco zwolniłem więc jest dużo lżej stąd wrażenie - biegnę po ok 4,14
Ósma piątka - 20,53 - 4,11
Udo się uspokaja i delikatnie przyspieszam, kilometr pęka po 4,09 więc staram się jeszcze deczko podkręcić i to jest błąd bo nagle łapie mnie bardzo bolesna kolka - to chyba już skutek sporego zmęczenia i szarpania tempem, Chwilę trzymam rytm by może ją jakoś przemęczyć ale nasila się do stanu trudnego do wytrzymania więc znowu zwalniam i szukam najwyższego tempa przy którym to puszcza. Ponad kilometr po 4,18 i kolka choć dalej trzyma to daje się z nią żyć. Zaczynam liczyć kilometry do mety i szacować wynik by zaplanować co robić. jestem tak zmęczony, że idzie mi to kiepsko. Jeśli dobiegnę tym tempem to 2,56 zrobię więc trzymam się tego planu. Ale jestem już tak zmęczony, że nie bardzo mi to wychodzi a nogi same podkręcają tempo - czterdziesty km robię w 4,02
40 - meta - 8.44 - tempo 3,58
Na 40 tym jestem zbolały i mam naprawdę dosyć, patrzę na czas i wychodzi mi, że muszę się mocno sprężyć, by zejść poniżej 2,57 - coś mi się totalnie popieprzyło i mam stracha, że złamię życiówkę tak niewiele i to będzie moja porażka. Postanawiam na spokojnie zejść poniżej 9 minut z 40 tego do mety - tempo 4,05 wystarcza więc tak cisnę 41km, potem krótki zbieg do Miasta Sztuki i Nauki i wbiegam w szpaler ludzi stojący pomiędzy basenami. Powiedzieć, że tam był szalony doping to nic nie powiedzieć, patrzę na swoją zakrwawioną koszulinę i wpadam w trans, zapominam o bólu, zmęczeniu i cały staję się tylko biegiem, nawet nie myślę o mecie tylko biegnę. Na tym krótkim odcinku wyprzedzam 36 osób i biegnę po 3,51 - tak jestem pieprzony Heisenberg, jestem bestią

. Dwa zakręty i jestem już na niebieskim dywanie rzuconym na kładkę pomiędzy basenami a za chwilę dopadam metę.
DSCF3419-2.jpg
Za kreską na chwilę staję na czterech łapkach - udało się kurde, udało, dobiegłem. I tu najlepsze - bonus finałowy, patrzę na zegarek a tam 2,55, nie wierzę, byłem pewny, że pobiegłem 2,56- pierwsza myśl to, że coś źle zmierzyłem, że to pomyłka ale patrzę na zegar zawodów - tak, tak 2,55 - jest, jest.
Biorę medal i całuję go, ściągam zakrwawioną koszulkę - starczy tego epatowania martyrologią. Jeszcze tylko chwilę czekam na żonę, obserwuję przez wodę jej finisz - pewien etap mam za sobą
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.