31eme 10km de Lausanne
1:00:06.3 (szwajcarska dokładność)
Buty Hyperspeed
A to było tak:
Do końca się wahałam jak się dostać na miejsce zawodów, bo na piechotę zdawało mi się za dużo tuż przed biegem, a komunikacja najwygodniejsza już była zawieszona. Wreszcie padło na podróż dookoła metrem. Postanowiłam pojechać już wyszokowana do startu i bez niczego, co musiałabym zostawiać w depozycie. W międzyczasie zaszło trochę słońce, więc by nie zmarznąć w metrze i wracając, dołożyłam rękawki. Podczas podróży metrem poświęcono mi więcej uwagi, niżbym sobie życzyła, ale ja nieprzyzwyczajona, bo na codzień w takich krótkich kieckach nie chadzam. Na drugie metro trzeba było dość długo czekać, ale zapas czasu był, zresztą na tamtej stacji już było też sporo innych startujących. Wysiadłam na stacji nad miejscem startu i w ramach rozgrzewki postanowiłam dojść ten kawałek przez park, zamiast jechać specjalnym autobusem. Myślałam o podbiegnięciu, ale jakoś wszyscy wokół szli, to ja też, przebiegnę się chwilę nad jeziorem. Niestety realia były inne, cały zapas czasu przed startem spędziłam w kolecje do kibelka. Ale w strefie startowej byłam dokładnie 10 minut przed odjazdem, jak kazali. Baloniki na 1h były sporo z tyłu, nie było szans się przebić, stwierdziłam, że mnie dogonią na trasie. Jest duszno samo w sobie + grzeje tłum. Strzał i pooooszli. Sierotka wystartowała garmina pod bramą startową chociaż maty były nieco dalej. I maty nie zalapowała. Bywa.
Mając słowa Kachity wyryte w pamięci mocno pilnuję tempo (i wewnętrznego Kenijczyka), czyli w zasadzie na początek wszyscy mnie mijają. Dopiero potem się wytworzy kilka stałych postaci w moim otoczeniu. Przesuwam się stopniowo do brzegu jezdni, łatwiej się biegnie jak wyprzedzają tylko z jednej strony. Jest dobrze gdyby nie to, że prawie od startu boli w prawym boku, piłam więcej niż zwykle przed startem + kiepska rozgrzewka, sama chciałam. Na szczęście w tym tempie ból jest, ale da się biec. Za jakiś czas boli już cały brzuch, ale oddech wciąż równy, więc mówię sobie, że przejdzie. Sporo osób wokół oddycha już znacznie głębiej. Zanim się pojawi tabliczka 2km już pierwsi idący.
Garmin mówi - pierwszy 1km + coś - 6:13.6
Kilometry 2 i 3 (złapane razem, nie wiem dlaczego) - 11:52.6
Bierzemy zakręt (dotąd biegliśmy po bulwarze nad jeziorem, koło Muzeum Olimpijskiego m.in) i zaczyna się zabawa, wspinamy się na Golgotę..tj. Górę Oliwną (Montolivet). Wciąż w gęstej grupie, jest nieźle duszno. Wszyscy oczywiście zwolnili, niektórzy od razu idą, ja zasuwam na wyczucie, na garmina nie patrząc, ale ogólnie raczej przesuwam się w przód grupy. Najgorsza część kończy się na pierwszym przystanku autobusowym i w sumie byłam zaskoczona, że tak szybko ten przystanek. Ale potem jeszcze sporo trochę mniej stromego, ale wciąż odczuwalnego. Spacer akurat nie kusi, natomiast tuż po osiągnięciu szczytu jestem w zasadzie pod domem i kusi, oj kusi by sobie powiedzieć dość. Ale nic to, przecież zaraz będzie z górki, dalej naprzód ku tabliczce 5km - kontrola czasu, tak jak mi sie zdawało nie straciłam na podbiegu więcej niż 30 sekund - tak szacowałam w sumie przed biegiem.
Garmin - (4km) 6:22.9
(5km) 5:52.9
Czas dobry, ale czuję się nieźle zmęczona. Tabliczka, że za 100m punkt odżywczy. Mamy tzw. faux plat montant, czyli górką ciężko to nazwać, ale swoje się czuje. Myślę, czy mi bardziej zaszkodzi (-> ból brzucha) czy pomoże picie (duuuszno). Decyuję, że skorzystam i to nawet w marszu, by porządnie wypić. Ustawiam się głupio do pierwszego stolika z brzegu, gdzie nie nadążają z podawaniem, a wewnętrzy leń się cieszy z momentu w bezruchu. Piję idąc, potem reszta na twarz i dajemy. Jest trochę w dół, ale tylko po to, żeby znów było w górę.

Na treningu wtorkowym tę górkę łyknęłam bez mrugnięcia, ale teraz zwalniam, zaciskam zęby, to przecież ostatnia. Lecimy uliczką osiedlową, z jednego z ogródków usłużnie polewają wodą z węża, z radością wbiegam pod strumień. No i jest zbieg przez park, na początek nie mam za bardzo siły przyspieszyć, potem nogi poniosą same. W zasadzie tracę orientację, czy jeszcze biegnę na <1h, przecież sporo zwalniałam, ale baloniki też mnie nie przegoniły. Biegnę bo biegnę, na czuja trochę. Aż w tym zawieszeniu
zapominam zalapować siódmy kilometr (szósty też się nie złapał, jak teraz widzę). Kończy się zbieg i jednak jest kolejny mały podbieg, by wybiec spod ronda. Zaraz będziemy tuż przy stadionie, na którym meta, przebiegniemy koło miejsca startu, ale tylko po to, by wyruszyć na jeszcze pętlę dwukilometrową. Wszyscy mi mówili, że to ciężki psychicznie moment.
Garmin - (6+7+8km) 18:30.7
I rzeczywiście tak jest. Jestem prawie zdecydowana urwać się właśnie tu. Bo czuję, że już nie mogę. W ogóle już kilkakronie na trasie sobie myślałam, że ja za słabą mam psychikę na zawody, biegać sobie swobodnie fajnie, ale by konkretnie pocisnąć, to za miękkam. Zaraz za stadionem biegniemy równolegle do tych, którzy już kończą. Jednocześnie widzę tych co pętelkują hen, hen daleko. Nie dam rady tyle (znów lekkie faux plat montant). Nagle przerwa w użalaniu się, dostrzegam, że dziewczyna przede mną się chwieje na nogach. Zrównuję się i kilkukrotnie pytam, czy wszysko ok. Odpowiada słabo, może to przez słuchawki na uszach, niemniej mnie to raczej martwi niż uspokaja. Pytam się bezpośrednio, czy nie potrzebuje pomocy. Wreszcie więcej reakcji, dziękuje za troskę, ona już po prostu prawie nie może. Hmm, zostaję przy jej boku i biegniemy razem. Zostawię ją dopiero, gdy zdecyduje się przejść do marszu niedaleko od sanitariuszy. Mimo wolniejszej chwili biegu mam ogólnie dość, niemniej mówię sobie, że się dowlokę, po tego medala. I zauważam, że właśnie niedawno mnie minęły baloniki 1h. Wystarczy tylko się do nich przykleić. Tylko...no niestety za szybko idą (swoją drogą jestem ciekawa, jak zając rozłożył tempo na takiej trasie). Żeby było ciekawiej biegniemy teraz przez tereny zielone nad jeziorem, gdzie odchodzi ostre grilowanie. Zapach niemal zwala z nóg. W oddali tabliczka 9km, no, tam zejdę. Jak przez cały czas od startu i tu przybijam piątki wszystkim kibicującym dzieciakom, biegam dużo ich wokół trasy, biegam w tempie żałosnym, to chociaż im sprawiam radochę. I niewiele przed tym 9km przybijająca mi piątkę mała dziewczynka mówi: "Vous êtes tous que des meilleurs" (jesteście bez wyjątku wszyscy najlepsi - tak mniej więcej) . Ależ chwyciło za serce tę biedną zadyszaną strasb. Jeszcze kolejny z mijaliśmy właśnie śpiewającego pana i to już co najmniej drugi z "punktów muzycznych" na trasie, gdzie spiewają repertuar mojego ulubionego piosenkarza. I jak tu brzydko dać nogę w takich okolicznościach. Ale najbardziej w sumie pomagają wolontariusze, którzy odliczają głośno dla nas: jeszcze tylko 600m, tylko 500m. Już skręcamy na stadion. O żesz, to oznacza spore zwężenie. Z automatu zmierzam ku najbardziej wewnętrznemu torowi i jednak szykuję się na finałowy sprint. Ale jakoś jedyna mam chyba taki zamiar wokół ludzie biegną gęsto i wolno, przeskakuję między nimi karkołomnie, ostatni zakręt i meta jednak w połowie prostej a nie na końcu, dopalacz na maxa, ale trzeba było zacząć wcześniej. Reszta powoli wtruchtuje na metę, dziwne.

Ja tam jestem cała szczęśliwa, garmin pokazuje 1:00:17 (o, wow, myślałam, że więcej będzie), medal na szyję. Odsapka na przy barierce.
Garmin - (9km) 5:47.2
(10km) 5:37.2
Teraz picie, batoniki, banany, jest tego pod dostatkiem. Przy masażach dziwnie mała kolejka, to może ja też, ale po chwili już wiem, czemu mała kolejka - można przyjść dopiero po przysznicu. Nie ma co marznąć, podciągam rękawki i maszeruję w stronę domu. Skręcam tak, by iść wzdłuż trasy 20 kilometrowców i trochę pokibicować. Przechodzę przez miejsce, gdzie zostawiałam tę słaniającą się dziewczynę. O, wciąż tam jest, siedzi w otoczeniu trójki sanitariuszy. Chcę podejść, zapytać, czy wszystko OK. Ale w ostatnim momencie dostrzegam, że dziewczyna starsznie płacze. Oj, chyba nie będzie jej przyjemnie oglądać mnie z medalem, rezygnuję.
Trasę dwudziestki osiągam w miejscu, gdzie zaczyna się wspinanie od poziomu jeziora pod katedrę (na przestrzeni około 5km). Ludzie biegną dość porozrzucani, walczą z tym podbiegiem. I niemal sami faceci, aż zaczynam liczyć kobitki, długo się zatrzymuję na czterech. Potem dobiję do 14 aż mnie minie zając z flagą na 1h:30. No tak to tłumaczy, dlaczego przed nim głównie panowie.
