Ok, małe podsumowanie biegu z okazji Dnia Niepodległości 2017.
Na zawody pojechałem praktycznie z marszu. W tygodniu przedzawodowym zrobiłem 1x 7km gdzie najwyższe tempo z kilometra to 5:08.
Wstałem rano, młodzian dał pospać, więc się pobyczyliśmy w łóżku do 9, potem lekkostrawne śniadanie w postaci jajecznicy na kiełbasie

i około 10.35 wsiadam w auto. Normalnie to bym tam pobiegł, ale to 4km, więc bałem się, że mnie to trochę zbyt mocno wyeksploatuje.
Zaparkowałem 500m od startu, potruchtałem kilka minut, zrobiłem ze 2-3 przebieżki po 50 metrów i ustawiłem się na starcie. I tu błąd, myślałem, że będę w połowie stawki, ale pierwsze 500m to slalom między ludźmi którzy przyszli potruchtać, albo generalnie zabiegać mi drogę. I tu chyba pomysł la organizatorów biegów - powinny być ulotki z zasadami dla świeżaków, jak biegać i jak NIE biegać.
Przede mną dwie pętle, w tym cztery nawrotki o 180 stopni na każdej z nich. Trasa nieźle poprowadzona, pierwszy delikatnie w dół, drugi płasko, trzeci trochę pod górkę, czwarty najpierw w dół a potem pod górkę, i tutaj można się zmęczyć - trzeba pamiętać, że to jest też 9 km.
Hymn, wystrzał startera i lecimy. Początek lekko, ale zadziwiająco szybko. Uprzedzając fakty - trochę za szybko

4:54, 4:53, wciąż lekko i przyjemnie, więc stwierdzam, że lecę tak jak najdłużej, a najwyżej będę walczył potem. Trzeci 4:40, OOoops, czwarty ciągnąc już siłą - 4:57 i zwalniam. Piąty, z górki - 4:59, a ja zwalniam dalej. Szósty - dalej zwalniam 5:05, siódmy - 5:28, walka trwa. Nie z wydolnością, nie z szybkością, ale z siłą i wytrzymałością, nogi nie nadążały, góra chciała, dół może i też, ale nie miał z czego. Przynajmniej nie na tym etapie.
Ósmy, ze świadomością, że niedaleko meta, przyspieszyłem - 5:08, dziewiąty, pod górkę, trochę odpuściłem - 5:21 - trochę podkopało psychikę, ale z drugiej strony - to nie jest docelowy start, więc tragedii nie ma. Dziesiąty kaem to nawrotka 150 stopni-płasko-z górki-zakręt o 90 stopni-płasko (300m).
Zaczynam przyspieszać, na tyle znam już swój organizm, że wiem, ze tyle uciągnę. Lecę trochę poniżej 5:00, zakręt, 300 metrów do mety, zebrałem się i dysząc jak lokomotywa przyspieszam, ze świadomością, że tych 50 to jednak nie złamię, ale gonię jakichś dwóch gości, rzut oka na zegarek (310 to cudo z dużymi cyframi

), 49:46:xx, ten sam rzut oka na odległość o mety - kalkulacja szybsza niż myśl - CHYBA dam radę. No to co? No to nitro ;D
Łyknąłem tych gości (chyba

), wpadłem na metę z mroczkami, mając na tyle przytomności umysłu, żeby nie wy...bać w barierki, bo ktoś genialnie zrobił wyjście z mety pod kątem 90 stopni w prawo kilka metrów za matami

Z dziesięć sekund oglądania butów i można iść po wodę i medal.
Kurde, myślałem, że w maju kończąc sprintem w 3:20 to prułem. Tutaj miałem 2:57 maksymalne tempo
Ze startu i wyniku jak na ostatni miesiąc (5x7km) jestem zadowolony, 51 wcześniej wziąłbym w ciemno, zresztą nie było z czego dużo więcej nabiegać. Z taktyki - nie, bo pojechałem jak Kawaguchi w wersji polskiej, czyli Kawagupi

ale czasem trzeba się przeczołgać żeby się ogarnąć. Teraz trochę i lecę z planem pod dychę.
Aha, w niedzielę trzeci trening, 10,5 km, w formie 9km BNP - od 6:08 do 4:56, tak żeby się trochę sprawdzić, czy tam coś w baku zostało po piątku. Zostało
EDIT:
Tak sobie pomyślałem, że 2, może 3 tygodnie regularnego biegania to 48 by pękło w cuglach. A tak, kalkulator pokazuje VDOT 40...
A żeby zatrzymać Garmina tak, to trzeba być pro:
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.