Zawody: 11.08.2012 Walka o Ogień w ramach Biegu Katorżnika
Jestem padnięta, ale muszę na bieżąco spisać najświeższe emocje, które z dnia na dzień parują z głowy-więc sorki za chaotyczność. Osób zapisanych na walkę o ogień było 42. Kobiet 5, na starcie stawiły się 3 kobiety- jedną z nich była córka z ojcem, która chyba jednak zrezygnowała. Tak więc byłam ja i jeszcze jedna kobieta plus chyba nie pełen komplet facetów, ale nie jestem pewna... z obcokrajowców trochę Niemców i Holendrów. Wedle regulaminu, ten "bieg" miał być łatwiejszą wersją katorżnika, zasady były takie: odpalamy pochodnie na starcie, wchodzimy do jeziora, trasa ma mierzyć ok 2km (miała być otaśmowana) i z palącą pochodnią trzeba dotrwać do mety. Tuż przed startem Wolfik otaśmował mi buty i zrobił ze mną rozgrzewkę przed wejściem do wody-byłam tak wystraszona, że nie mogłam sama przeprowadzić rozgrzewki...
Bardzo byłam ciekawa tej pochodni-były to takie drewniane pały owinięte filcem, który był chyba zanurzony w jakimś płynie, a góra była zakończona kawałkiem papieru, coby pochodnię odpalić. Zdziwiłam się trochę, że na dwie godziny przed startem żadnych oznakowań trasy na jeziorze nie było, znajomy, z którym się zabraliśmy (stary Katorżnik) uspokoił mnie, że mam się nie stresować, bo na tego typu zawodach nic nie jest do końca wiadome i część „atrakcji” zatrzymują w tajemnicy do końca. No dobra, skoro tak... Poszłam więc na start, wzięłam swoją pochodnię i Pan na starcie objaśnia, że z suchą pochodnią mamy dotrzeć do palącego się światełka oddalonego (nie wiem ile od startu), gdzieś tam hen na jeziorze, odpalić i wrócić z płonącą pochodnią-dowolną drogą wedle własnego uznania….tak oto zmieniły się zasady . No nic, dowolną, to dowolną, byłam tam po raz pierwszy, to którędy niby miałam zacząć? Na starcie stał jakiś pan z leksza przerażoną córką i tłumaczył jej, jak można obejść trasę, że na początku obejść start, iść drogą wzdłuż jeziora, a potem w znanym mu miejscu w miarę płytkim wejść do wody, chyba w okolicy tataraków, odpalić ogień i tą samą ścieżką wrócić… Zagadałam do faceta i spytałam, czy mogę iść z nimi, zgodził się, no więc taki był mój pierwotny plan-facet mówił, że to nie jego pierwszy Katorżnik i że zna tereny. Jednak na starcie, nie wiem, dlaczego, zwyciężył owczy pęd i poszłam z tym kijem cholernym zaraz za resztą stawki czyli Sru do wody i jazda! Bałam się tej lodowatej wody w jeziorze (na zewnątrz było 12 stopni) i niepotrzebnie, bo woda była cieplutka-wszyscy mi to mówili, ale jakoś nie mogłam uwierzyć…
No to hop idziemy! Wszyscy z łapami w górze co by nie zamoczyć tych pochodni. Na początku było ok, woda do pasa i trochę wyżej, później straszna ilość zielska-glonów, oplatająca nogi od stóp do pach, no nic, idziemy, odgarniamy wszyscy te glony od siebie i walimy do przodu. Było spoko, dopóki czułam grunt pod nogami, zaczęło się robić nieciekawie, gdy przestawałam go czuć…jakoś tak jednak miałam nadzieję, że to tylko tak miejscami będzie, a później poziom wody się obniży…Idziemy do tego światełka, raz jest płyciej, raz głębiej jednak chłopak, który prowadził (a był wyższy ode mnie-ja mam 174 cm wzrostu), mówi: słuchajcie, kurde, tu nie ma gruntu pod nogami, trzeba płynąć… Tylko jak tu płynąć, glony do nosa, prawa ręka z pochodnią o żesz kurde bele niewesoło się zrobiło… Niektórzy płynęli trzymając pochodnie w zębach, bądź wsadzone za koszulki-ale nie zdało to egzaminu, bo i tak się zamaczały. Niektórzy płynęli machając jedną ręką, ale ile można tak płynąć? Obok mnie z lewej płynie jakiś barczysty Niemiec , delikatnie łapię go za ramię, przepraszam, uśmiecham się i mówię, że nie umiem pływać..(nie wiem, czy zrozumiał, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że jest Niemcem); tak czy siak, on też się uśmiechnął i nie miał chyba nic przeciwko, bo służył mi swoim ramieniem, zresztą ja nie wieszałam się na nim, tylko delikatnie wspierałam jedną ręką i cały czas solidnie machałam nogami 1(było to jednak coraz trudniejsze, bo ilość zielska zwiększała się) i w pewnym momencie ktoś stwierdził: cholera, nie posuwamy się w ogóle do przodu… W pewnym momencie za dużo już mi zaczęło brakować tego gruntu pod nogami, zanurzyłam się raz czy dwa pod wodę, złapałam tego Niemca i po prostu zaczęłam wołać: „ratunku, na pomoc, ja nie umiem pływać, wyciągnijcie mnie!”.. pewnie było w tym trochę paniki, zaczęłam bardziej machać nogami, no ale nie umiałam niestety się utrzymać na powierzchni do tego splątana tym zielonym gównem…
Modliłam się tylko o to, żeby ten ponton zdążył podpłynąć do mnie, zanim zejdę na dno…. Mieli problem z podpłynięciem (pewnie dlatego, że wokoło było trochę ludzi i może przez to zielsko?) nie wiem, na czym ten problem polegał, tak czy siak w końcu dopłynęli , złapałam się linki i mnie wciągnęli…Przeprosiłam grzecznie stwierdzając, że nie spodziewałam się tu takich głębokości. Pozostała część zawodników złapała się liny wokół pontonu i z powodu braku gruntu pod nogami, zbyt dalekiej odległości od „światełka” zrezygnowała. Byli jeszcze jacyś ludzie oddaleni od pontonu, ale nie wiem, czy dopłynęli, pan z pontonu nawoływał ich, aby wrócili, że przerywamy zawody, ale o tym później). Tu chciałam bardzo mocno podziękować Mariuszowi Kamińskiemu z Elbląga, (numer 422) który już był na łódce, za to, że kiedy pani z ekipy nakryła mnie kocem, cały czas mnie rozgrzewał, żebym nie zamarzła…nie wiem, Mariusz, czy to przeczytasz, ale BARDZO, BARDZO CI DZIĘKUJĘ. Po podjęciu decyzji, że przerywamy „zabawę”, ludzie trzymający ponton będący w wodzie pomagali go jeszcze doprowadzić do brzegu (jednocześnie faceci z pontonu wiosłowali wiosłami). I tu ten sam Mariusz zauważył, że jednen chłopak poza pontonem wygląda nieciekawie-zaczynal tracić siły i że trzeba go wciągnąć… tak więc został wciągnięty…był to chyba jedne z Holendrów, ale nie jestem pewna. Brawa dla Mariusza! Na początku było ciężko ruszyć, bo trzeba było ponton obrócić, silnika nie mogli odpalić, bo pourywałoby co niektórym nogi i chyba było też za dużo zielska. Tak czy siak dzięki zawodnikom będącym cały czas w wodzie i ekipie na pontonie, dotarliśmy bezpiecznie na brzeg….Stamtąd ścieżką do mety, jeszcze raz do wody, siup i koniec. Pan prowadzący zaprosił na metę zawodników, aby odebrali pochodnie, więc zawróciłam, bo już szłam z Wolfikiem aby się szybko przebrać żeby całkiem nie zamarznąć….Zdążyłam jeszcze podziękować temu Niemcowi, palił nerwowo papierosa, ale uśmiechnął się do mnie, że wszystko OK… Wolfik pomógł mi się ogarnąć, ja się rozpłakałam i ucieszyłam się, że żyję. Jak bardzo… nie macie pojęcia… Jak wracaliśmy do namiotu, spotkaliśmy faceta biegnącego z pochodnią.. to był ten tata, który znał drogę-zawody ukończył, nie wiem, ile osób ukończyło, bodajże 4, ale szczerze mówiąc, jakie to ma teraz znaczenie wobec tego, że żyję, że wszyscy żyją i nic nikomu się nie stało? Na drugi dzień przed Katorżnikiem Wolfik pokazywał mi miejsce na jeziorze, dokąd dotarliśmy, nie mogłam w to uwierzyć, że ja się na to zdobyłam, że wlazłam za tymi harpagonami i ile mogłam, tyle dałam radę… Tak czy siak, pochodnia zdobyta…W regulaminie było, że na zawody dobrze by mieć minimum 160cm wzrostu) i zalecana umiejętność pływania… tylko nie wiem, na co komu umiejętność pływania, gdy glony oplatają cię od stóp po szyję, nie masz już gruntu a jednej ręce trzymasz pochodnię….
A tu relacja TVN24, która pokazuje dramatyzm tego biegu:
http://www.tvn24.pl/ciekawostki-michalk ... 70579.html
I kilka fotek Wolf Teamu:
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.