1 września 2019 - VIII Tyski Półmaraton
Jak by tu zacząć, prawdę mówiąc najlepszym komentarzem jest stwierdzenie, że jak ktoś ma pecha to i palec w dupie złamie.
To zdanie oddaje doskonale warunki pogodowe na jakie trafiliśmy tego dnia. Generalnie nie chodzi o samą temperaturę, która zamykała się w przedziale 30-37 stopni, ale również o zachmurzenie, a właściwie całkowity jego brak i wilgotność, która według różnych źródeł miała 60-80%. Bieg ukończyło 1343 osoby z 1640.
Już na samej rozgrzewce, którą ogarnąłem w dosłownie 5 minut w cieniu tętno było bardzo wysokie, co wskazywało, że będzie dzisiaj umieralnia. Stąd w ostatnim momencie podjąłem decyzję, że będę się trzymał tempa 5:15-5:20.
I z perspektywy dnia następnego uważam, że był to strzał w dziesiątkę. Na czym polegał pech zapytacie? A no na tym, że to był kulminacyjny dzień gorąca, już dzisiaj temperatura spadła poniżej 20 stopni, jest zachmurzenie, deszczyk itd itp.
Oficjalny czas z SMSa po zawodach: miejsce 315/1640, osób, czas 1:51:37 netto. Edit. w wynikach jestem 314 nie 315, miejsce w kategorii M30-39: 120/472
Czas mógłby spokojnie o minutę lepszy, ale zadecydowało o tym kilka czynników w tym ludzka empatia i brak doświadczenia na punktach z wodą. Żeby w zeszłym roku być 315 trzeba było nabiegać 1:42, w tym roku wystarczyło 10 minut mniej. Ale po kolei, kilka ostatnich dni wiedzieliśmy, że będzie patelnia/umieralnia jak to woli. Stąd już dzień wcześniej w hotelu, wiedziałem, że muszę się bardzo dobrze nawodnić. Przez cały dzień piłem powoli izotonik własnej roboty: woda, sól, cytryna, miód. Do tego jadłem to co trzeba cukier, węglowodany itp. Dzień wcześniej odebrałem pakiet w galerii Gemini Park, żeby się nie motać w godzinach porannych.Pakiet, jak pakiet, dupy nie urywa, poza koszulką, która jest najwyższej jakości, zarówno projektowo, jak i wykonawczo.
Dzień startu
Spałem dobrze, choć w hotelach bywa różnie, pobudka 6:15, standardowo wizyta w toalecie, dwójka dwa razy, kontrola moczu, dodatkowe picie, żeby uzupełnić płyny. Śniadanie: bułeczki, nutella, dżemer, ciasto strucla, sok pomarańczowy. Wymeldowanie z hotelu, spotkanie na parkingu z siostrą i jej koleżanką, torba do bagażnika i na start. W tym miejscu podziękowania właśnie dla mojego osobistego supportu: żony, siostry i jej koleżanki za wspieranie na trasie, pomoc oraz miło spędzony czas po samych zawodach. Parę minut przed startem, jeszcze łyk picia, polanie głowy wodą, polanie białej czapki wodą i na start. Tutaj warto napisać, że złoty medal należy się białej czapeczce, z wszytym tymczasowo kawałkiem materiału chroniącym/chłodzącym kark.
Myślę, że właśnie dzięki tej czapce, którą zanurzałem na punktach z wodą w lodowatej wodzie, bieg poszedł dobrze, czytaj bez umierania, udaru cieplnego i innych tego typu historii.Na starcie miałem małą buteleczkę, którą niosłem w ręku przed pierwsze kilometry, sumiennie popijając 1 łyk co parę minut. Ustawiłem się trochę za balonikami na 1:50, zastanawiając się jak bardzo przesrane mają pejsi, którzy muszą biec na 1:30, 1:40 itp. Moje obawy jak się później okazało miały uzasadnienie, z informacji od spikera, zwycięzca miał czas około 1:17 (nie ma jeszcze oficjalnych wyników), dla porównania rok wcześniej w idealnych warunkach zwycięzca miał 1:08.
Start
Ruszyliśmy, pierwsze kilometry luźne rozmowy, samopoczucie bardzo w porządku, wpadające tempa kilometrów 5:10, 5:14, 5:13 więc zgodnie z planem. Gorzej, że już na tych kilometrach tętno było w przedziale 91-92% (jak bym biegał po 4:45 na treningach). Tętno, tętnem, jednak samopoczucie bardzo w porządku, więc biegniemy. Baloniki na 1:50 odjeżdżają, więc biegną szybciej, więc podejmuję decyzję, że trzymam tempo, a nie baloniki na siłę. Kolejne kilometry to tempo 5:16 i 5:14, czyli zgodnie z planem. Jednak 5 kilometr już niepokojąco pokazuje tętno 94%, jednak samopoczucie jest ok, więc trzymam, popijając cały czas wodę co parę minut, zostaje mi ok 100ml w butelce 330ml.
Nawrót, pierwszy punkt z wodą na 5,4 km, jeden kubek, łyk wody reszta na głowę, chwilę później miska z lodowatą wodą, cała czapka z doszywką pod wodę i na głowę. "Jezu jak dobrze" wyrwało mi się, za mną odgłosy, kolejnych zawodników, którzy osiągnęli tą samą metodą orgazm.Z zimnym karkiem i głową, kapiąc z daszka, biegniemy dalej. Przybijam piątkę z bardzo atrakcyjną panią policjant, warto było nadłożyć parę metrów, uśmiecha się, nie wiem kto ma gorzej ona w tym mundurze, czy my biegnąc w tym upale. Na 6 km (chyba), pierwsza strefa kibica i teraz najlepsze, ładne panie, opalone, w kusych sukienkach ze słomy, z biustonoszami z połówek łupin kokosa, zagrzewają do walki, pryskając zawodników zraszaczami. Od razu banan na gębie, biegniemy dalej, tempo 6 km lekko za szybko 5:08, postanawiam lekko zwolnić na następnych do do mety daleko, a biegniemy pełną szeroką ulicą i zaczyna się robić mega gorąco. 7 km wpada na 5:18, 8km na podbiegu 5:24, otrząsam się zamyślenia które mnie dopada i przyspieszam.
Zaczynamy biec 9 km, dobiegamy do startu, który przebiegamy podbiegając pod górę do drugiego punktu z wodą. Tutaj czekają na mnie moi kibice, otrzymuje doping, który jest cenny, wyrzucam prawie pustą butelkę z ciepłą już resztką wody, dostaję do ręki 0,5 litra własnego izotonika. Biegnę dalej, choć już wiem, że ta butelka będzie niewygodna, ale myśl jest jedna, biegnij nie marudź to picie uratuje ci dupę. I tak robię, 200m dalej jest kurtyna wodna: wąż strażacki z podłączonym żółwikiem, rozbryzgującym wodę na lewo i prawo. 20 metrów przede mną gość przebiega centralnie nad kurtyną, nie zauważając tego węża, potyka się i leci na klatę na beton. Podbiegają ludzie podnoszą go. Jezu przed oczami mam widok jak leci na klatę, nawet nie starając się amortyzować rękami upadku.
Przebiegam tuż obok kurtyny wodnej, która daje mi drugie życie, ale zalewa mi też trochę lewego buta, co jeszcze na tym etapie nie stanowi problemu. Biegnę dalej, 100 metrów dalej na górce jest punkt z wodą, dzieciak daje mi do ręki izotonik, kufa, prawię sobie go wylewam na głowę w ostatniej chwili orientuję się, że to nie woda. Odstawiam kubek, szukam miski z wodą, żeby czapkę zmoczyć i jej nie widzę na żadnym ze stołów, przeklinając łapę inny kubek, tym razem z wodą i leję na głowę. Zmarnowałem 10-15 sekund jak nic. Przyspieszam, żeby odrobić trochę na zbiegu. 9 km wpada 5:12, skręt w prawo lekki podbieg, nawrót, zbieg i 10 km wpada 5:18.
Pomiar na 10 km pokazuje 53:00 chyba, więc ok 52:30, ok jest w porządku, czuję się ok, cały czas popijam izotonika. W butelce ubyło 20%, więc lekko ją zgniatam, żeby lepiej się trzymała, pomaga. Same oznaczniki kilometrowe są ładnie ustawione i widoczne, zegarek pokrywa się mniej więcej z oznaczeniami organizatorów. Na 10 km mam na zegarku 10,1 km więc dużego rozrzutu nie ma. Na 11 kilometrze, rozmawiamy chwilę z innymi biegaczami, słyszę teksty: "Jezu po co mi to było" albo "Jeszcze połowa". Pod koniec 11 km widzę znak Park Wodny i rzucam: "To co panowie i panie ten park wodny brzmi kusząco skręcamy??".
Chwilę później są strefy kibica, kątem oka wyłapuję super zgrabne tancerki, które nas dopingują, gościa na perkusji, jakie inne instrumenty, bramy mocy, mini mgiełki, które przebiegam, przybijając piątki z dziećmi i innymi kibicami. Dociera do mnie, na 11 km, że czuje się dobrze, choć najbardziej przeszkadza mi przekładanie butelki z izo z ręki do ręki. Zaczynam regularnie mijać ludzi, którzy charczą jak stary wartburg, a do mety jeszcze 10km.
Mają przesrane myślę, biegnę dalej. Na 12 kilometrze mega wtopa organizatorzy źle ustawili stoły przez co robi się korek, przepychanki, wyrywanie sobie kubków i inne historie, po zmarnowaniu cennych sekund, klnę pod nosem omijam stanowisko z kubkami, ktoś mnie chlapie izotonikiem, wkładam czapkę do miski z wodą, potem na głowę, działa jak złoto. Ruszam znowu, patrzę na zegarek, tempo średnie kilometra jest 5:38, klnę po raz kolejny i przyspieszam, 12 kilometr zamyka się czasem 5:27, wtopa jak nic. Mogłem spokojnie olać te kubki, w końcu cały czas mam i sumiennie popijam izotonika. Straciłem 15 sekund jak nic. Zjadam żela SiS, wchodzi gładko, kulturalnie wyrzucam opakowanie do kosza.
Wbiegam nad jezioro, Boże jakie duże jest, ale nic skręt w prawo i biegniemy. W głowie kołyszą mi słowa kolegi Siedlaka, który mówił, że tu będzie najgorzej. Czuje się jednak ok, więc biegnę dalej. Kilometr 13 wpada w 5:14 więc trzymam. Tętno trochę spada w cieniu, więc trochę się uspokajam. Kilometry lecą: 14 km w 5:16, kilometr 15 km w 5:16 na tętnie 94% (ja pierdziolę, jak to jest wogóle możliwe). Mijam dużo zawodników, niektórzy wyglądają jak zombie, trzymam się nieźle, choć zaczynają mnie boleć plecy od trzymania tej butelki i przekładania jej z lewej do prawej.
Cierpi na tym technika i trochę czas, ale izotonik to życie, więc regularnie pije, zostaje mi ok 200 ml.
Na 16 km mega nieprzyjemne zdarzenie, przed nami biegacz schyla się, może sznurówka myślę, jednak nie, słabnie, kładzie się bez czucia i ma lekkie drgawki. Zatrzymujemy się, i przesuwamy go na bok, żeby odpoczął. Zajmuje się z nim kilka osób, ktoś daje wodę chyba, ktoś krzyczy żeby dzwonić.
Ale nikt nie ma telefonu, więc biegniemy dalej, kawałek dalej jest ktoś z służby, powiadamiamy, że ktoś zasłabł, mówi, że wie, już mu parę minut temu mówili, a my, że niemożliwe bo to przed minutą się stało. Jak się okazuje zasłabły 2 osoby ;( Biegniemy dalej, dosłownie 2 minuty później na sygnale jedzie ambulans, mija nas jadąc ścieżką w przeciwnym kierunku, chyba z 50km na godzinę.
Wracam do biegu, łyk wody, patrzę na zegarek, średnie tempo kilometra 5:45, myślę pięknie, dużo straciłem na tych rozmowach, dociskam, choć lekko nie jest, 16 km zamykam czasem 5:22, ale płacę za ten zryw duża cenę. Zaczynam 17 kilometr widać końcówkę ścieżki i chyba park linowy, kończy się jezioro i kończy się ta odrobina cienia którą dawały momentami drzewa, 17 km czas 5:12.
Na 18 kilometrze jest krótki ostry podbieg dopijam resztki picia i wyrzucam butelkę, bolą mnie plecy od trzymania tej butelki i momentami drętwieje mi bark (miałem kiedyś problem od podciągania na drążku). Widzę, że zaczyna kuleć moja technika, przestaję panować i nie prowadzę równo rąk, ale jestem już zmęczony więc mi nie zależy, skupiam się na oddechu. Pod koniec 18 km nawrotka, druga kurtyna wodna i tu popełniam błąd, chcąc się chłodzić przebiegam nad kurtyną i znowu moczę lewego buta, tym razem mocno. Kurtyna pomaga, jednak chwilę dalej są stoliki z wodą i tłumy ludzi, którzy piją wodę, polewają się jak by to była meta, przepycham się (co było bez sensu, łapę kubek z izo, znowu klnę, wylewam go bo ktoś mnie popycha, łapę następny pusty, wkurw jest mega, zostawiam ludzi moczę czapkę w misce z wodą i podbiegam, krótki ostry podbieg.
Tempo średnie kilometra spada chyba do 5:40, na zegarku są krople wody, nie wycieram, dociskam, kosztuje mnie to sporo sił, 18 kilometr zamyka się czasem 5:21, tętno średnie 95%, więc już jest jazda bez trzymanki. I tu zaczynam płacić za głupotę, mokra skarpeta obciera środkowy palec u nogi i jest tam na 100% już pęcherz, może nawet z krwią. Nic z tym nie zrobię, wypieram problem z głowy i biegnę dalej.
19 kilometr znowu po betonie, dopiero teraz widzę, jakie tu jest piekło na tym betonie, temperatura odczuwalna od betonu 35-37 stopni lekko szacując, beton nagrzany, do tego nie pomaga fakt, że biegniemy jednym pasem, obok auta kopcą z wydechu jakby jeździły na oleju po frytkach.
Do mety już blisko, ale kończy się lekki zbieg, 19 kilometr wpada na 5:16, baloników na 1:50 nie widać, więc decyduję się trzymać tempo i nie szarpać. Jest gorąco, to bieg, czy marsz, mijam ludzi, jednego za drugim, którzy idą zataczając się. Mnie mija tylko jeden biegacz, który za wcześnie zaczął finiszować, doganiam go znowu, przechodzi w marsz. Wszędzie zombie, biegacze, zombie, bez czapek, niektórzy ubrani na czarno, masakra.
Skupiam się jednak na sobie wypatruję flagi z 20 km. Nie widzę jej, nie wiem czy mam już omamy, czy jej nie ma. Zegarek pika 20km z czasem 5:15, tętno 95%. Już niedługo, 200 metrów później mijam namalowany markerem znacznik 20km, więc dołożyliśmy trochę metrów na incydentach w lesie i przy punktach z wodą. Nie myślę o tym, biegnę, potem sobie uświadamiam, że ten 20 kilometr był pod górkę. Chwilę później widać zakręt przed ostatnim podbiegiem, myślę, sobie: Trzymaj @#$%^, jak nie teraz to kiedy. Nie mam siły, żeby bardzo przyspieszyć, wbiegam na samą górę, gdzie był start, pika 21 kilometr w 5:06, tętno 97%. Został finish, puszczam nogi luźno, bolą mnie plecy, trochę bark, nie prowadzę równo rąk, staram się cisnąć ile mogę.
Wpadam na ostatnią prostą, wszędzie kibice, muzyka, doping, oklaski, ostatnie metry, cisnę ile mogę, unoszę ręce w geście triumfu, widzę na zegarze 1:52:00, uśmiecham się i wpadam na metę. Tempo ostatniego kilometra między 20.29 - 21.29km 4:45, tempo ostatnich 200m. 3:47, tętno średnie ostatniego km 98% (maks 192 - 99%). W zmęczeniu zapominam wyłączyć zegarka co robię 18 sekund po mecie.
Za metą medal, zimne piwo 0%, bez umierania, nogi w porządku, bolą plecy trochę i ręce od trzymania tych butelek.
Przychodzi SMS - 315 miejsce, 1:51:37. Odnajduje moich kibiców, cieszę się jak dziecko, chwilę spaceruję, żeby się wystudzić i siadamy w cieniu.
Zdejmuję buty, spuszczam krew z osoczem z bąbla, robię prowizoryczny opatrunek, paznokieć będzie ok chyba, na drugiej stopie, też jest lekki bąbel, ale bez krwi. Odpoczywam 15 minut, idę zagłosować na strefę kibica i do łazienki się umyć i przebrać. Potem już wizyta w knajpie Retro Diner, piwo, szejki, jakieś jedzenie.
Co się sprawdziło
1. Przygotowanie do zawodów, nawodnienie, jedzenie, znajomość trasy (podziękowania dla kolegi Siedlaka), strój, czapka z ochroną karku (złoty medal).
2. Strategia, czyli naprawdę dobrze dobrane tempo do swoich możliwości i przede wszystkim warunków pogodowych.
3. Żel SiS, izotonik domowej roboty, nawadnianie się podczas biegu nawet kosztem trzymania butelki w ręce i niewygody.
4. Lekka rozgrzewka i oszczędzanie energii w tym piekle.
5. Koszulka jest mega fajna. Full szpanerka.
Co się nie sprawdziło
1. Pogoda się nie sprawdziła, ale za to można mieć pretensję tylko do siebie. Następnym razem trzeba rozsądniej dobierać termin startu, chociaż w zeszłym roku było tu zimno, deszcz i zachmurzenie.
2. Brak doświadczenia na punktach z wodą, zamota, która kosztowała mnie łącznie pewnie z minutę i dodatkowo wytrącała z rytmu biegu. Trzeba było tylko moczyć czapkę i olewać te kubki, w końcu picie miałem swoje.
3. Za blisko kurtyny wodnej, mokre buty to zło. Bombel z krwią to zło. Na maratonie trzeba by było robić opatrunek w punkcie medycznym.
4. Mięśnie mojego core, są za słabe na dłuższej trasie, co przekłada się potem na gorszą pracę rąk i jakieś bóle. Muszę skutecznie nad tym popracować i wzmocnić korpus. Wracam do pompek, podciągania, jogi itd.
Najbliższy tydzień regeneracja, odpoczynek, jakaś joga i przemyślenie co dalej. Na pewno skupiam się teraz na dystansach 5 i 10km.
Praca nad szybkością, core i pracą rąk.
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.