Zaczynając od zera
Moderator: infernal
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Pamięci Polskim Bohaterom"
Jak to było? Niech na razie zostanie moim wspomnieniem, którym podzielę się, gdy tylko znajdę chwilę wolnego czasu. Dziś tylko oczekiwane fotki
Czas: 01:06:58
Za rok znów pobiegnę
P.S. Na zdjęciach koszulka z zeszłego roku. W tym roku biegłam w czerwonej, ale na niej nic nie byłoby widać
Jak to było? Niech na razie zostanie moim wspomnieniem, którym podzielę się, gdy tylko znajdę chwilę wolnego czasu. Dziś tylko oczekiwane fotki
Czas: 01:06:58
Za rok znów pobiegnę
P.S. Na zdjęciach koszulka z zeszłego roku. W tym roku biegłam w czerwonej, ale na niej nic nie byłoby widać
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
" Po poznańsku"
Dzień zapowiadał się ciekawie. O 6 rano termometr wskazywał tylko 2 stopnie. Zimno. Do torby zapakowałam tyle ciuchów ile się dało, bo tak naprawdę do końca nie miałam pojęcia w co się ubrać na bieg. Zapowiadano ok 6-7 stopni z lekkim słońcem, ale jak to będzie, tego do końca nikt nie mógł przewidzieć.
W tym roku depozyt znajdował się w hali Targów Poznańskich, więc oszczędzono nam atrakcji przebierania się na kortach pod chmurką, tak jak to było poprzednio. Trochę krępujące w zeszłym roku było zmienianie bielizny wśród tłumów spacerujących biegaczy obu płci. Wtedy w mokrych ciuchach poszłam do samochodu i przebrałam się dopiero na przydrożnej stacji benzynowej. W tym roku była szansa, że narzucę na siebie czyste, suche ubranie w bardziej dyskretnym miejscu.
Odebraliśmy pakiety. Przy rejestracji zrobiłam błąd, ponieważ nie podałam swojego czasu na 10k. Jakoś dziwnie nie mogłam znaleźć tego pytania. Trudno, polecę z debiutantami, a znając swoje szczęście - w ostatniej fali.
Dostaję czerwoną torbę do ręki, zaglądam do środka z ciekawością co tym razem zawiera pakiet.
Jest mój numer startowy. Jakimś cudem nie biegnę ze strefy "I", lecz "G", czyżbym była w jakieś bazie danych u nich?
Do Poznania przyjechałam z piątką znajomych, ale w zasadzie każdy z nas startował z inną falą. No ładnie. Nie znam Poznania. Jak ja ich znajdę po ukończeniu biegu?
Nie mam bladego pojęcia jak wrócić na Targi. Na wszelki wypadek wzięłam ze sobą telefon, a wraz z nim kilka groszy na taksówkę i postanowiłam, że "koniec języka za przewodnika", jakoś dam sobie radę, a jeśli nie dam, to będę dzwonić do któregoś z kumpli z prośbą o ratunek.
Do zamknięcia stref pozostało około 10 minut, trzeba było więc się ustawić w odpowiednim dla siebie miejscu, biali na prawo - czerwoni na lewo tak, aby powstała flaga Polski.
Krótka rozgrzewka i hymn zaśpiewany przez 11.5 tysiąca głosów.
Rusza pierwsza fala, za krótką chwilę kolejna i następna. W tym roku bardzo szybko wypuszczają jednych za drugimi. Trochę ciasno, co chwilę obijam się o kogoś lub ktoś obija się o mnie.
Docieram do flagi z napisem 1km. W głowie pojawia się myśl ...co ja robię tu, przecież już jestem zmęczona, jak ja dociągnę te 9km?
Na drugim kilometrze wcale nie było lepiej. Kiedy mijałam flagę z oznaczeniem 3km pomyślałam ... jeszcze tylko 7km, mam nie po kolei w głowie
Na czwartym wyglądałam już tego progu który wyznaczał 5km. Gdy tylko tę magiczną linię przebiegłam pomyślałam sobie ... teraz tylko taki mały Parkrun ... i koniec, dam radę
Od tego momentu poszło jeż lżej. Kibice poznańscy są niesamowici i niezastąpieni. Ukłony dla nich.
W pewnej chwili jakiś gość w bardziej średnim wieku pojawił się na horyzoncie. Trochę showman, wszędzie go było pełno i wszyscy go musieli zauważyć, ale tą swoją energią dzielił się na prawo i lewo zachęcając wszystkich którzy mieli kryzys, do niepoddawania się. Podrywał do biegu każdą wędrującą ze zmęczenia osóbkę. Biegłam raz przed nim, raz za nim i tak sobie patrząc doleciałam do 7km.
Kolejny kryzys. Podbieg ok 1km. Gość znów pomaga wszystkim wkoło. Nagle na trasie mama z dwójką dzieci. W rękach trzymają garnki i łyżki, uderzają w nie ile sił zachęcając do biegu. Brawa dla tej mamy.
Kawałek dalej zespół rockowy ( a przynajmniej tak mi się wydaje) szarpie struny w piosence "Highway to Hell" , nogi same podrywają się do biegu w rytm muzyki. Ulica niemiłosiernie wznosi się w górę. Po drodze mijam jeszcze księży grających na basie, elektroakustyku i perkusji. Kiedy przebiegłam 8km wiedziałam już, że dam radę. Dalej to już był czerwony dywan, medal, rogal i lodowata Cisowianka .
Udało się. Życiówki nie ma, ale wiedziałam, że po tylu problemach, które miałam od zeszłego roku, jeśli przebiegnę w 1:10:00 to będzie sukces. Gdzieś tam w głębi serca tliła się nadzieja na 1:08:00. Gdy przebiegałam przez metę zegar odnotował:
1:06:58. Plan wykonany w całości i nawet z lekką "zakładką".
No fajnie, jeszcze tylko muszę wrócić po torbę. Złapałam się jakieś grupki biegaczy i poczłapałam za nimi. Niestety oni zaczęli iść w innym kierunku niż mi się wydawało że powinnam. Zapytałam ich więc o drogę. Wskazali mi tę, która mi się wydawała, że jest właściwa, czyli intuicja mnie nie zawiodła. Kiedy dotarłam pod umówiony filar, nie byłam ostatnia, czekaliśmy na jeszcze jedną osobę z naszej "paczki".
Dałam radę. W przyszłym roku też będę chciała pobiec, a na razie ...tę Mikołajkową Dychę chyba sobie podaruję, szczególnie, że muszę na chwilę zluzować z bieganiem i ustawić wreszcie leki, które na czas treningów i startu odstawiłam.
Plany na przyszłość?
Czekam na start zapisów na smerfną piątkę (marzec) - nie wyobrażam sobie znów nie pobiec,
...i ...zapisałam się na Wings For Life w Poznaniu. Jeszcze nie biegłam.
Czy dorzucę coś więcej, tego nie wiem. Czas pokaże.
Na razie cieszę się pięknym, posrebrzanym medalem, który zajął honorowe miejsce na mojej ścianie.
Dzień zapowiadał się ciekawie. O 6 rano termometr wskazywał tylko 2 stopnie. Zimno. Do torby zapakowałam tyle ciuchów ile się dało, bo tak naprawdę do końca nie miałam pojęcia w co się ubrać na bieg. Zapowiadano ok 6-7 stopni z lekkim słońcem, ale jak to będzie, tego do końca nikt nie mógł przewidzieć.
W tym roku depozyt znajdował się w hali Targów Poznańskich, więc oszczędzono nam atrakcji przebierania się na kortach pod chmurką, tak jak to było poprzednio. Trochę krępujące w zeszłym roku było zmienianie bielizny wśród tłumów spacerujących biegaczy obu płci. Wtedy w mokrych ciuchach poszłam do samochodu i przebrałam się dopiero na przydrożnej stacji benzynowej. W tym roku była szansa, że narzucę na siebie czyste, suche ubranie w bardziej dyskretnym miejscu.
Odebraliśmy pakiety. Przy rejestracji zrobiłam błąd, ponieważ nie podałam swojego czasu na 10k. Jakoś dziwnie nie mogłam znaleźć tego pytania. Trudno, polecę z debiutantami, a znając swoje szczęście - w ostatniej fali.
Dostaję czerwoną torbę do ręki, zaglądam do środka z ciekawością co tym razem zawiera pakiet.
Jest mój numer startowy. Jakimś cudem nie biegnę ze strefy "I", lecz "G", czyżbym była w jakieś bazie danych u nich?
Do Poznania przyjechałam z piątką znajomych, ale w zasadzie każdy z nas startował z inną falą. No ładnie. Nie znam Poznania. Jak ja ich znajdę po ukończeniu biegu?
Nie mam bladego pojęcia jak wrócić na Targi. Na wszelki wypadek wzięłam ze sobą telefon, a wraz z nim kilka groszy na taksówkę i postanowiłam, że "koniec języka za przewodnika", jakoś dam sobie radę, a jeśli nie dam, to będę dzwonić do któregoś z kumpli z prośbą o ratunek.
Do zamknięcia stref pozostało około 10 minut, trzeba było więc się ustawić w odpowiednim dla siebie miejscu, biali na prawo - czerwoni na lewo tak, aby powstała flaga Polski.
Krótka rozgrzewka i hymn zaśpiewany przez 11.5 tysiąca głosów.
Rusza pierwsza fala, za krótką chwilę kolejna i następna. W tym roku bardzo szybko wypuszczają jednych za drugimi. Trochę ciasno, co chwilę obijam się o kogoś lub ktoś obija się o mnie.
Docieram do flagi z napisem 1km. W głowie pojawia się myśl ...co ja robię tu, przecież już jestem zmęczona, jak ja dociągnę te 9km?
Na drugim kilometrze wcale nie było lepiej. Kiedy mijałam flagę z oznaczeniem 3km pomyślałam ... jeszcze tylko 7km, mam nie po kolei w głowie
Na czwartym wyglądałam już tego progu który wyznaczał 5km. Gdy tylko tę magiczną linię przebiegłam pomyślałam sobie ... teraz tylko taki mały Parkrun ... i koniec, dam radę
Od tego momentu poszło jeż lżej. Kibice poznańscy są niesamowici i niezastąpieni. Ukłony dla nich.
W pewnej chwili jakiś gość w bardziej średnim wieku pojawił się na horyzoncie. Trochę showman, wszędzie go było pełno i wszyscy go musieli zauważyć, ale tą swoją energią dzielił się na prawo i lewo zachęcając wszystkich którzy mieli kryzys, do niepoddawania się. Podrywał do biegu każdą wędrującą ze zmęczenia osóbkę. Biegłam raz przed nim, raz za nim i tak sobie patrząc doleciałam do 7km.
Kolejny kryzys. Podbieg ok 1km. Gość znów pomaga wszystkim wkoło. Nagle na trasie mama z dwójką dzieci. W rękach trzymają garnki i łyżki, uderzają w nie ile sił zachęcając do biegu. Brawa dla tej mamy.
Kawałek dalej zespół rockowy ( a przynajmniej tak mi się wydaje) szarpie struny w piosence "Highway to Hell" , nogi same podrywają się do biegu w rytm muzyki. Ulica niemiłosiernie wznosi się w górę. Po drodze mijam jeszcze księży grających na basie, elektroakustyku i perkusji. Kiedy przebiegłam 8km wiedziałam już, że dam radę. Dalej to już był czerwony dywan, medal, rogal i lodowata Cisowianka .
Udało się. Życiówki nie ma, ale wiedziałam, że po tylu problemach, które miałam od zeszłego roku, jeśli przebiegnę w 1:10:00 to będzie sukces. Gdzieś tam w głębi serca tliła się nadzieja na 1:08:00. Gdy przebiegałam przez metę zegar odnotował:
1:06:58. Plan wykonany w całości i nawet z lekką "zakładką".
No fajnie, jeszcze tylko muszę wrócić po torbę. Złapałam się jakieś grupki biegaczy i poczłapałam za nimi. Niestety oni zaczęli iść w innym kierunku niż mi się wydawało że powinnam. Zapytałam ich więc o drogę. Wskazali mi tę, która mi się wydawała, że jest właściwa, czyli intuicja mnie nie zawiodła. Kiedy dotarłam pod umówiony filar, nie byłam ostatnia, czekaliśmy na jeszcze jedną osobę z naszej "paczki".
Dałam radę. W przyszłym roku też będę chciała pobiec, a na razie ...tę Mikołajkową Dychę chyba sobie podaruję, szczególnie, że muszę na chwilę zluzować z bieganiem i ustawić wreszcie leki, które na czas treningów i startu odstawiłam.
Plany na przyszłość?
Czekam na start zapisów na smerfną piątkę (marzec) - nie wyobrażam sobie znów nie pobiec,
...i ...zapisałam się na Wings For Life w Poznaniu. Jeszcze nie biegłam.
Czy dorzucę coś więcej, tego nie wiem. Czas pokaże.
Na razie cieszę się pięknym, posrebrzanym medalem, który zajął honorowe miejsce na mojej ścianie.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Takie tam sobie"
Nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie przekombinowała, ale chwalić się nie będę. Dwa tygodnie przerwy w zasadzie musiałam sobie zafundować. Nie, nie, tym razem nie przez bieganie a przez moją nadgorliwość, ale cóż...
W sobotę w ramach rozruszania się, poszłam na Parkrun. Na wszelki wypadek wrzuciłam do samochodu wiatrówkę, byłam ciepło ubrana, więc nie spodziewałam się, żeby była mi potrzebna, ale lepiej nosić ...
Na miejscu byłam 15 minut przed czasem. Otworzyłam drzwi od auta, wysiadłam i ...szybko do niego wróciłam. Ale ziąb. Paskudny wiatr przewiewał do szpiku kości. Chwilę posiedziałam w ciepłym samochodzie, ubrałam wiatrówkę i byłam gotowa do człapania. Naciągnęłam opaskę bardziej na uszy i odszukałam znajomą.
34.00? - zapytałam. Uśmiechnęła się i przytaknęła. Tak, tak, szybciej nie potrzebuję biec.
Wiatr dawał się mocno we znaki. W tę jedną stronę nie było łatwo, później już szło jakoś lżej.
Przez ten wiatr puls poszybował dość wysoko, choć starałam się biec w miarę na luzie.
Parkrunowy zegar wskazał 32:53.
Tempo 6:35
tętno:168 (max 185)
We wtorek tradycyjnie z dziewczynami wybrałyśmy się na naszą trasę z podbiegami. 17.30 a ciemno jak w nocy.
Trasa wiedzie przy oświetlonej ulicy. Taaa... powiedzmy że oświetlonej. Zdaje się, że miasto czyni oszczędności i część lamp w ogóle nie świeciło. Jedyną poświatę dawały reflektory przejeżdżających samochodów. Gdyby nie to, że byłyśmy w trzy, w życiu bym w tamtą stronę nie pobiegła. Nic nie było widać, a pod nogami do tego leżały mokre liście. Paskudnie się w takich warunkach podbiegało a jeszcze paskudniej było tam zbiegać. Zastanawiałam się w którym momencie zaliczę szpachlę na twarzy, tudzież w wdepnę w g.... A co mi tam, i tak nikt niczego nie zauważy
Po drodze mijałyśmy podobnych do nas dwóch zapaleńców biegowych. To trasa lubiana przez biegaczy, ponieważ dość wymagająca.
Udało mi się przebiec 6,6km. W sumie mało, lecz mimo wszystko byłam całkiem zadowolona. Mogę wrzucić dane z wybiegania, ale jakie one będą miały znaczenie? Do czego je porównać? Można zrobić dokładnie ten sam dystans, lecz w dzień, po płaskim, i wyniki będą totalnie inne.
Dystans 6,61
czas 46,21
średnie tętno 168 (max 179)
tempo 7:01
Zaliczone.
Aaaa... troszku mi się w głowie poprzewracało i zapisałam się na .... XV Nocny Wigilijny Bieg od Zmierzchu do Świtu (14-15 grudnia)
Nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie przekombinowała, ale chwalić się nie będę. Dwa tygodnie przerwy w zasadzie musiałam sobie zafundować. Nie, nie, tym razem nie przez bieganie a przez moją nadgorliwość, ale cóż...
W sobotę w ramach rozruszania się, poszłam na Parkrun. Na wszelki wypadek wrzuciłam do samochodu wiatrówkę, byłam ciepło ubrana, więc nie spodziewałam się, żeby była mi potrzebna, ale lepiej nosić ...
Na miejscu byłam 15 minut przed czasem. Otworzyłam drzwi od auta, wysiadłam i ...szybko do niego wróciłam. Ale ziąb. Paskudny wiatr przewiewał do szpiku kości. Chwilę posiedziałam w ciepłym samochodzie, ubrałam wiatrówkę i byłam gotowa do człapania. Naciągnęłam opaskę bardziej na uszy i odszukałam znajomą.
34.00? - zapytałam. Uśmiechnęła się i przytaknęła. Tak, tak, szybciej nie potrzebuję biec.
Wiatr dawał się mocno we znaki. W tę jedną stronę nie było łatwo, później już szło jakoś lżej.
Przez ten wiatr puls poszybował dość wysoko, choć starałam się biec w miarę na luzie.
Parkrunowy zegar wskazał 32:53.
Tempo 6:35
tętno:168 (max 185)
We wtorek tradycyjnie z dziewczynami wybrałyśmy się na naszą trasę z podbiegami. 17.30 a ciemno jak w nocy.
Trasa wiedzie przy oświetlonej ulicy. Taaa... powiedzmy że oświetlonej. Zdaje się, że miasto czyni oszczędności i część lamp w ogóle nie świeciło. Jedyną poświatę dawały reflektory przejeżdżających samochodów. Gdyby nie to, że byłyśmy w trzy, w życiu bym w tamtą stronę nie pobiegła. Nic nie było widać, a pod nogami do tego leżały mokre liście. Paskudnie się w takich warunkach podbiegało a jeszcze paskudniej było tam zbiegać. Zastanawiałam się w którym momencie zaliczę szpachlę na twarzy, tudzież w wdepnę w g.... A co mi tam, i tak nikt niczego nie zauważy
Po drodze mijałyśmy podobnych do nas dwóch zapaleńców biegowych. To trasa lubiana przez biegaczy, ponieważ dość wymagająca.
Udało mi się przebiec 6,6km. W sumie mało, lecz mimo wszystko byłam całkiem zadowolona. Mogę wrzucić dane z wybiegania, ale jakie one będą miały znaczenie? Do czego je porównać? Można zrobić dokładnie ten sam dystans, lecz w dzień, po płaskim, i wyniki będą totalnie inne.
Dystans 6,61
czas 46,21
średnie tętno 168 (max 179)
tempo 7:01
Zaliczone.
Aaaa... troszku mi się w głowie poprzewracało i zapisałam się na .... XV Nocny Wigilijny Bieg od Zmierzchu do Świtu (14-15 grudnia)
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Cisza"
W sobotę znów podreptałam na Parkrun. 32:30 I wystarczy. Wiał nieprzyjemny wiatr, więc tętno poszybowało i wyszło średnio 172.
Na razie tyle. We wtorek zaczęłam się kiepsko czuć więc odpuściłam bieganie. Do czwartku nie przeszło więc i BBL sobie podarowałam. Dzisiaj po wizycie u lekarza mam szlaban na 2 tygodnie na bieganie i na tyle samo czasu zapisany antybiotyk.
Coraz bliżej Święta...
W sobotę znów podreptałam na Parkrun. 32:30 I wystarczy. Wiał nieprzyjemny wiatr, więc tętno poszybowało i wyszło średnio 172.
Na razie tyle. We wtorek zaczęłam się kiepsko czuć więc odpuściłam bieganie. Do czwartku nie przeszło więc i BBL sobie podarowałam. Dzisiaj po wizycie u lekarza mam szlaban na 2 tygodnie na bieganie i na tyle samo czasu zapisany antybiotyk.
Coraz bliżej Święta...
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Jak to było"
- Pani doktor bo te uszy to już trzeci raz w krótkim czasie...
- I dopiero teraz pani przychodzi?
- Bo wcześniej czasu nie miałam, poza tym w sobotę biegnę Bieg Wigilijny
- To pani nie pobiegnie.
Oszsz, trzeba było się nie przyznawać
- Ale ja muszę...jeśli nie pobiegnę, to pójdę, ale muszę tam być. Mogę obiecać, że w tym tygodniu nie pójdę na Parkrun ani na morsowanie, choć wszędzie są edycje mikołajkowe
Najwyżej ubiorę się jak na Syberię i zaliczę tylko jedno kółko.
Wzrok lekarki, rzucony w moją stronę - bezcenny
Cóż... jedno, albo drugie, a gdybym się zapomniała...to jest bieg od zmierzchu do świtu z kolacją o 20.00 ale tego już głośno nie powiedziałam
Ten tydzień, popołudniami, grzecznie posiedzę w domku...prawie grzecznie i prawie w domku, ale przykładnie, bez treningów.
- Pani doktor bo te uszy to już trzeci raz w krótkim czasie...
- I dopiero teraz pani przychodzi?
- Bo wcześniej czasu nie miałam, poza tym w sobotę biegnę Bieg Wigilijny
- To pani nie pobiegnie.
Oszsz, trzeba było się nie przyznawać
- Ale ja muszę...jeśli nie pobiegnę, to pójdę, ale muszę tam być. Mogę obiecać, że w tym tygodniu nie pójdę na Parkrun ani na morsowanie, choć wszędzie są edycje mikołajkowe
Najwyżej ubiorę się jak na Syberię i zaliczę tylko jedno kółko.
Wzrok lekarki, rzucony w moją stronę - bezcenny
Cóż... jedno, albo drugie, a gdybym się zapomniała...to jest bieg od zmierzchu do świtu z kolacją o 20.00 ale tego już głośno nie powiedziałam
Ten tydzień, popołudniami, grzecznie posiedzę w domku...prawie grzecznie i prawie w domku, ale przykładnie, bez treningów.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
" Ciemno wszędzie... "
Nie pamiętam kiedy ostatnio biegałam. Zapomniałam już jak to się robi. Nadeszła wyczekiwana sobota a wraz z nią panika w co się ubrać i co ze sobą z ciuchów wziąć. Prognoza pogody nieubłaganie pokazywała, że od startu przez 3 godziny ma padać. Zapakowałam torbę po brzegi, żeby mieć suche ciuchy na przebranie gdy doszczętnie zmoknę. Lecę godzinę wcześniej odebrać pakiet startowy. W siateczce skarpetki, batonik, numer startowy i kupon zniżkowy. Wiedzę że wszyscy mają ten sam dylemat - w co się ubrać. Pętle są 3 km po asfalcie. W ostatniej chwili z powodu robót miejskich, zmieniono trasę. Poprzednia miała mieć 2 km i prowadzić po parku. Z jednej strony fajniej, bo droga lepiej oświetlona, z drugiej...na tej trasie najczęściej mocno wieje, ponieważ prowadzi tuż przy rzece.
30 minut do startu. Sprawdzam cukier. Oszsz...za niski.( 69). Wcinam dostanego batonika, popijam sokiem, dopycham kanapką. 5 minut do startu. Sprawdzam jeszcze raz...cukier jeszcze niższy (63), w sam raz żeby po kilku km zdrapywali mnie z asfaltu. Co robić, ryzykować czy odczekać i za chwilę dołączyć do biegających? Za późno się za to wzięłam. Dopijam resztę soku, ładuję do kieszeni żel energetyczny i idę.
3,2,1...lecimy. Nie ma wyznaczonego dystansu, biegać można do rana ile nogi wytrzymają i płuca pozwolą. W każdej chwili można zejść na przerwę albo zadeklarować koniec biegu podając liczbę zrobionych okrążeń. W planach mam dwa, skromnie ale biorąc pod uwagę to, że właśnie skończyłam antybiotyk i mam zakaz biegania, to i tak wystarczająco. Dobrze się czuję, ale bez szaleństw.
Jak na złość zaczął padać deszcz, tak jak prognozowano, a do tego wieje masakryczny wiatr. Pierwsze kółko lecę z kumpelą, później rozdzielamy się, ja zwalniam. Oczywiście, jak to ja... zapomniałam włączyć zegarek, zorientowałam się na pierwszym kilometrze...ale po co komu zegarek
Drugie koło biegnę sama, w swoim tempie. Pogoda nie pomaga. Mam siłę na jeszcze jedno koło. Zrobiło się ciemno, momentami niewiele widać. Wpadam pod wiadukt. Stoją tam jakieś dwie osoby, a niech sobie stoją. Widzę tylko ich cienie, lepiej szybko stamtąd zniknąć. Wydłużam krok, nagle słyszę..."Brawo Ania". Omal serce ze strachu mi nie stanęło, to stali znajomi. Lepszego miejsca i ciemniejszego chyba znaleźć nie mogli.
9km za mną, na chwilę schodzę sprawdzić cukier. 105, idealnie, a może by tak jeszcze jedno kółeczko? Przebijam się kolejny raz przez wiatr i deszcz, niektórzy już zaliczają spacer, trudno im się dziwić, trzeba być szalonym żeby w taką pogodę biegać
Mijam jakąś parę, wygląda na matkę z synem. Podlotek mruczy pod nosem z wściekłością, że jakim prawem po ścieżce rowerowej jeżdżą rowery i biegają jacyś tam...czy nie mają innego miejsca???
12 km za mną, wpadam na punkt żywnościowy, zaliczam banana, kilka rodzynek, łyk wody i lecę dalej. Spróbuję, może się uda. Cześć przebiegłam, chwilami musiałam przejść. Nogi mocno dają się we znaki. Ku mojemu zdziwieniu nie mam problemów z oddechem. Jestem mocno mokra, czapka przeciekła, w butach chlupie, kończę....
Wpadam na punkt żywnościowy a tam atmosfera taka fajna, że przyszło mi do głowy, żeby narzucić na siebie suchą kurtkę i spróbować polecieć jeszcze jedno okrążenie.
Naciągam na głowę kaptur, robi mi się ciepło, przyjemnie... może się uda...teraz i tak cokolwiek wybiegam, będzie moją "życiówką". Na 1/3 okrążenia zaczął łapać mnie delikatny skurcz łydek. Czas wciągnąć żel, dobra kofeinka nie jest zła a jeszcze o samaku coli... może być. Ciut się zakleiłam i obkleilam. Lecę "Gallowayem", od drzewa do drzewa, od lampy do lampy, ile mogę, tyle biegnę.Mijają mnie inni biegacze, lecz także i ci, którzy już tylko spacer zaliczają. Na horyzoncie pojawia się lampka wyznaczająca koniec okrążenia. Dobiegam i schodzę do punktu rejestracji.
- Ile kilometrów? Pyta gość prowadzący tę papierologię?
- 18 i wystarczy
Jaki dokładnie miałam czas tego nie wie nikt. Zegarek na przerwy starałam się zatrzymywać, ale części przerw nie zgłaszałam do rejestracji. Zapomniałam na początku zegarek odpalić, ale i zatrzymać. Czas więc "pi razy drzwi"
Wyszło około 2h15 i 18 km.
Szybko przebrałam się w suche ciuchy, zaparzyłam sobie gorącą, słodką kawę i odpoczywając czekałam na wspólną wigilijną kolację. Świetnie się bawiłam. W przyszłym roku też pobiegnę. Wiosną jest jeszcze Bieg Świętojański, może wtedy dam radę pobiec jeszcze ciut więcej? Zobaczymy. Na razie cieszę się tym co udało mi się wybiegać.
P.S. Zdjęcia załączę wkrótce.
Nie pamiętam kiedy ostatnio biegałam. Zapomniałam już jak to się robi. Nadeszła wyczekiwana sobota a wraz z nią panika w co się ubrać i co ze sobą z ciuchów wziąć. Prognoza pogody nieubłaganie pokazywała, że od startu przez 3 godziny ma padać. Zapakowałam torbę po brzegi, żeby mieć suche ciuchy na przebranie gdy doszczętnie zmoknę. Lecę godzinę wcześniej odebrać pakiet startowy. W siateczce skarpetki, batonik, numer startowy i kupon zniżkowy. Wiedzę że wszyscy mają ten sam dylemat - w co się ubrać. Pętle są 3 km po asfalcie. W ostatniej chwili z powodu robót miejskich, zmieniono trasę. Poprzednia miała mieć 2 km i prowadzić po parku. Z jednej strony fajniej, bo droga lepiej oświetlona, z drugiej...na tej trasie najczęściej mocno wieje, ponieważ prowadzi tuż przy rzece.
30 minut do startu. Sprawdzam cukier. Oszsz...za niski.( 69). Wcinam dostanego batonika, popijam sokiem, dopycham kanapką. 5 minut do startu. Sprawdzam jeszcze raz...cukier jeszcze niższy (63), w sam raz żeby po kilku km zdrapywali mnie z asfaltu. Co robić, ryzykować czy odczekać i za chwilę dołączyć do biegających? Za późno się za to wzięłam. Dopijam resztę soku, ładuję do kieszeni żel energetyczny i idę.
3,2,1...lecimy. Nie ma wyznaczonego dystansu, biegać można do rana ile nogi wytrzymają i płuca pozwolą. W każdej chwili można zejść na przerwę albo zadeklarować koniec biegu podając liczbę zrobionych okrążeń. W planach mam dwa, skromnie ale biorąc pod uwagę to, że właśnie skończyłam antybiotyk i mam zakaz biegania, to i tak wystarczająco. Dobrze się czuję, ale bez szaleństw.
Jak na złość zaczął padać deszcz, tak jak prognozowano, a do tego wieje masakryczny wiatr. Pierwsze kółko lecę z kumpelą, później rozdzielamy się, ja zwalniam. Oczywiście, jak to ja... zapomniałam włączyć zegarek, zorientowałam się na pierwszym kilometrze...ale po co komu zegarek
Drugie koło biegnę sama, w swoim tempie. Pogoda nie pomaga. Mam siłę na jeszcze jedno koło. Zrobiło się ciemno, momentami niewiele widać. Wpadam pod wiadukt. Stoją tam jakieś dwie osoby, a niech sobie stoją. Widzę tylko ich cienie, lepiej szybko stamtąd zniknąć. Wydłużam krok, nagle słyszę..."Brawo Ania". Omal serce ze strachu mi nie stanęło, to stali znajomi. Lepszego miejsca i ciemniejszego chyba znaleźć nie mogli.
9km za mną, na chwilę schodzę sprawdzić cukier. 105, idealnie, a może by tak jeszcze jedno kółeczko? Przebijam się kolejny raz przez wiatr i deszcz, niektórzy już zaliczają spacer, trudno im się dziwić, trzeba być szalonym żeby w taką pogodę biegać
Mijam jakąś parę, wygląda na matkę z synem. Podlotek mruczy pod nosem z wściekłością, że jakim prawem po ścieżce rowerowej jeżdżą rowery i biegają jacyś tam...czy nie mają innego miejsca???
12 km za mną, wpadam na punkt żywnościowy, zaliczam banana, kilka rodzynek, łyk wody i lecę dalej. Spróbuję, może się uda. Cześć przebiegłam, chwilami musiałam przejść. Nogi mocno dają się we znaki. Ku mojemu zdziwieniu nie mam problemów z oddechem. Jestem mocno mokra, czapka przeciekła, w butach chlupie, kończę....
Wpadam na punkt żywnościowy a tam atmosfera taka fajna, że przyszło mi do głowy, żeby narzucić na siebie suchą kurtkę i spróbować polecieć jeszcze jedno okrążenie.
Naciągam na głowę kaptur, robi mi się ciepło, przyjemnie... może się uda...teraz i tak cokolwiek wybiegam, będzie moją "życiówką". Na 1/3 okrążenia zaczął łapać mnie delikatny skurcz łydek. Czas wciągnąć żel, dobra kofeinka nie jest zła a jeszcze o samaku coli... może być. Ciut się zakleiłam i obkleilam. Lecę "Gallowayem", od drzewa do drzewa, od lampy do lampy, ile mogę, tyle biegnę.Mijają mnie inni biegacze, lecz także i ci, którzy już tylko spacer zaliczają. Na horyzoncie pojawia się lampka wyznaczająca koniec okrążenia. Dobiegam i schodzę do punktu rejestracji.
- Ile kilometrów? Pyta gość prowadzący tę papierologię?
- 18 i wystarczy
Jaki dokładnie miałam czas tego nie wie nikt. Zegarek na przerwy starałam się zatrzymywać, ale części przerw nie zgłaszałam do rejestracji. Zapomniałam na początku zegarek odpalić, ale i zatrzymać. Czas więc "pi razy drzwi"
Wyszło około 2h15 i 18 km.
Szybko przebrałam się w suche ciuchy, zaparzyłam sobie gorącą, słodką kawę i odpoczywając czekałam na wspólną wigilijną kolację. Świetnie się bawiłam. W przyszłym roku też pobiegnę. Wiosną jest jeszcze Bieg Świętojański, może wtedy dam radę pobiec jeszcze ciut więcej? Zobaczymy. Na razie cieszę się tym co udało mi się wybiegać.
P.S. Zdjęcia załączę wkrótce.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Tak to było"
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
" Christmas time"
W czwartek był ostatni trening BBL przed przerwą świąteczną. Cztery tygodnie przymusowej pauzy, którą już miałam, to zdecydowanie zbyt długo, dlatego postanowiłam stanąć na rzęsach, żeby się tam pojawić. Udało się.
Na treningu kilka ćwiczeń w biegu a później siłownia.
Matko jedyna, ostatni raz byłam w takim miejscu, gdy chodziłam do liceum, na WFie, ale wtedy ćwiczenia polegały na tym, że się siadało na czym się dało, przegadało 35 minut i szłyśmy się przebrać. Komu by się chciało w tamtym czasie ćwiczyć ?!
Teraz każdy miał wyznaczoną swoją "stację", ponieważ oprócz atlasu dodanych było jeszcze kilka innych ćwiczeń.
Wszyscy ochoczo zabrali się za trenowanie swoich mięśni a ja... stanęłam przed tym żelastwem i nie miałam pojęcia co z tym się robi...
Blond włosy w tym raczej nie pomagały. Trener widząc moje przerażenie podszedł i pokazał czym to się "je". Starałam się przy okazji poprzyglądać wszystkim dookoła. 30 sekund i zmiana.
Przede mną ławeczka ...tylko drabiny do niej nie dali. To jakiś żart?
Jak wleźć na to i zaczepić się nogami
Poczułam się jak liliput w krainie Gulliwerów.
No dobra, wpęłzłam jakoś, dumna jak paw, nogi w górze, głowa w dole...Nagle koleżanka z boku mówi...
- Jeszcze to...,
i podaje mi okrągły ciężarek od sztangi. Z tym narzędziem tortur trzeba było się podnosić (brzuszki) i przekładać ciężarek z prawej na lewą stronę.
Dalej kolejne "coś"... jakieś unoszenie górnej partii ciała. Ręce do tyłu, zaczepy na nogi, podpórka pod... hahaha, powinna być pod biodra, ale dla mnie jest powyżej pasa..tak to mogę ćwiczyć
30 sekund i kolejna zmiana, a przede mną następny Mount Everest. Muszę się wspiąć, zawisnąć na przedramionach i podnosić ugięte nogi do ...no dobra... wleźć.
Wlazłam i ... zawisłam. Na tyle mnie było tylko stać
Z powodu nieistnienia u mnie mięśni brzucha
samo wiszenie już było osiągnięciem. Spróbowałam kilka razy nogi podciągnąć, ale za każdym razem miałam wrażenie, że umrę.
Dalej kilka spokojniejszy ćwiczeń i na koniec skrzynia na którą trzeba było wskoczyć i zeskoczyć. Tylko dwa przęsła, ale "krasnale" mogły potraktować skrzynie jak stepper. Niby niezbyt trudne, lecz przy czwartym okrążeniu, byłam już tak zmęczona że weszłam na skrzynię raz, drugi i za trzecim artystycznie i z ogromną gracją nogi mi się ugięły i poleciałam na cztery litery
Cały trening trwał dobrze ponad godzinę. Ufff, teraz można pozwolić sobie na serniczek w święta.
Przez trzy dni po treningu miałam takie zakwasy, jakich nigdy w życiu nie miałam.
Sobota to oczywiście Parkrun, który totalnie mi nie wyszedł. Cześć trasy przespacerowałam, ale co mi tam.
Po południu poleciałam jeszcze na morsowanie.
Nagle na FB...pojawia mi się zaproszenie na nocny Parkrun z 24 na 25 grudnia...czyli biegowa Pasterka
Idę...jak nic idę...
Najpierw kolacja wigilijna dopchnięta odpowiednią ilością ciasta, kawy i herbaty, a później 5 km truchciku po parku w towarzystwie 26 innych, tak samo zakręconych zapaleńców. Ku mojej radości, przebiegłam całość.
Kolejny Parkrun extra będzie 26 grudnia o 9.00. Planowałam na niego pójść, lecz...
dzisiaj rano lecąc na boso przez mieszkanie, bieg zakończyłam telemarkiem na rowerku stacjonarnym, waląc małym palcem od nogi w stojak, oczywiście bosą stopą...
Przez chwilę zobaczyłam cały gwiazdozbiór Oriona nad głową i teraz trochę trudno mi chodzić
Wesołych Świąt
W czwartek był ostatni trening BBL przed przerwą świąteczną. Cztery tygodnie przymusowej pauzy, którą już miałam, to zdecydowanie zbyt długo, dlatego postanowiłam stanąć na rzęsach, żeby się tam pojawić. Udało się.
Na treningu kilka ćwiczeń w biegu a później siłownia.
Matko jedyna, ostatni raz byłam w takim miejscu, gdy chodziłam do liceum, na WFie, ale wtedy ćwiczenia polegały na tym, że się siadało na czym się dało, przegadało 35 minut i szłyśmy się przebrać. Komu by się chciało w tamtym czasie ćwiczyć ?!
Teraz każdy miał wyznaczoną swoją "stację", ponieważ oprócz atlasu dodanych było jeszcze kilka innych ćwiczeń.
Wszyscy ochoczo zabrali się za trenowanie swoich mięśni a ja... stanęłam przed tym żelastwem i nie miałam pojęcia co z tym się robi...
Blond włosy w tym raczej nie pomagały. Trener widząc moje przerażenie podszedł i pokazał czym to się "je". Starałam się przy okazji poprzyglądać wszystkim dookoła. 30 sekund i zmiana.
Przede mną ławeczka ...tylko drabiny do niej nie dali. To jakiś żart?
Jak wleźć na to i zaczepić się nogami
Poczułam się jak liliput w krainie Gulliwerów.
No dobra, wpęłzłam jakoś, dumna jak paw, nogi w górze, głowa w dole...Nagle koleżanka z boku mówi...
- Jeszcze to...,
i podaje mi okrągły ciężarek od sztangi. Z tym narzędziem tortur trzeba było się podnosić (brzuszki) i przekładać ciężarek z prawej na lewą stronę.
Dalej kolejne "coś"... jakieś unoszenie górnej partii ciała. Ręce do tyłu, zaczepy na nogi, podpórka pod... hahaha, powinna być pod biodra, ale dla mnie jest powyżej pasa..tak to mogę ćwiczyć
30 sekund i kolejna zmiana, a przede mną następny Mount Everest. Muszę się wspiąć, zawisnąć na przedramionach i podnosić ugięte nogi do ...no dobra... wleźć.
Wlazłam i ... zawisłam. Na tyle mnie było tylko stać
Z powodu nieistnienia u mnie mięśni brzucha
samo wiszenie już było osiągnięciem. Spróbowałam kilka razy nogi podciągnąć, ale za każdym razem miałam wrażenie, że umrę.
Dalej kilka spokojniejszy ćwiczeń i na koniec skrzynia na którą trzeba było wskoczyć i zeskoczyć. Tylko dwa przęsła, ale "krasnale" mogły potraktować skrzynie jak stepper. Niby niezbyt trudne, lecz przy czwartym okrążeniu, byłam już tak zmęczona że weszłam na skrzynię raz, drugi i za trzecim artystycznie i z ogromną gracją nogi mi się ugięły i poleciałam na cztery litery
Cały trening trwał dobrze ponad godzinę. Ufff, teraz można pozwolić sobie na serniczek w święta.
Przez trzy dni po treningu miałam takie zakwasy, jakich nigdy w życiu nie miałam.
Sobota to oczywiście Parkrun, który totalnie mi nie wyszedł. Cześć trasy przespacerowałam, ale co mi tam.
Po południu poleciałam jeszcze na morsowanie.
Nagle na FB...pojawia mi się zaproszenie na nocny Parkrun z 24 na 25 grudnia...czyli biegowa Pasterka
Idę...jak nic idę...
Najpierw kolacja wigilijna dopchnięta odpowiednią ilością ciasta, kawy i herbaty, a później 5 km truchciku po parku w towarzystwie 26 innych, tak samo zakręconych zapaleńców. Ku mojej radości, przebiegłam całość.
Kolejny Parkrun extra będzie 26 grudnia o 9.00. Planowałam na niego pójść, lecz...
dzisiaj rano lecąc na boso przez mieszkanie, bieg zakończyłam telemarkiem na rowerku stacjonarnym, waląc małym palcem od nogi w stojak, oczywiście bosą stopą...
Przez chwilę zobaczyłam cały gwiazdozbiór Oriona nad głową i teraz trochę trudno mi chodzić
Wesołych Świąt
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Wreszcie zima"
Noworoczny Parkrun musiałam odpuścić. Paznokieć zrobił się czarny, pewnie zejdzie. Obojętnie jaki but ubrałam, to urażał na tyle, że o bieganiu mogłam zapomnieć. Dobrze, że mam urlop, więc mogłam stopie dać odpocząć na tyle, że dzisiaj zataszczyłam się na sobotni Parkrun. To będzie mój 41, więc jeszcze tylko 9 i ... czerwona koszulka będzie moja. Za oknem chłodnawo, temperatura w granicach 0 stopni. W parku przyjemnie, ale patrząc na wodę w rzece można było wyraźnie dostrzec fale, czyli jest wiatr. Ruszyliśmy, jest dobrze, jakoś tak mi się w miarę lekko biegnie, ale nie staram się nadążyć za wszystkimi, lecę swoim tempem. Za ciepło się ubrałam. Długi rękaw bielizny termicznej i na to kurtka. Niby cieniej niż ostatnim razem, ale nadal mi za gorąco. Patrzę na dziewczyny, które już pokonały ten nawrót w połowie trasy, a one nagle, jak jeden mąż, zapinają kurtki pod samą brodę. Teraz ja mijam miejsce nawrotu i ... nagle owiał mnie zimny wiatr i sypnęło w oczy czymś w stylu drobnego gradu. Złapałam za wszelkie suwaki i szczelnie się pozapinałam. Zupełnie nie czułam, że cały czas wiatr mi wiał w plecy, za to teraz zaczyna się zabawa kto kogo przepchnie. Doganiam jakiegoś gościa, który z początku poleciał za tłumem a teraz padł i zalicza spacerek. Widząc mnie podrywa się do biegu. Dalej lecimy razem, nawet fajniej, a przynajmniej mnie jest łatwiej, jemu chyba też. Zostało kilka ostatnich metrów. Spoglądam na zegar ...oszsz...dlaczego nie podniosłam głowy jakieś 3-4 sekundy wcześniej ???!!! Podrywam się i biegnę, ale niestety... wpadam na metę z równiutkim czasem 33.00.
Noworoczny Parkrun musiałam odpuścić. Paznokieć zrobił się czarny, pewnie zejdzie. Obojętnie jaki but ubrałam, to urażał na tyle, że o bieganiu mogłam zapomnieć. Dobrze, że mam urlop, więc mogłam stopie dać odpocząć na tyle, że dzisiaj zataszczyłam się na sobotni Parkrun. To będzie mój 41, więc jeszcze tylko 9 i ... czerwona koszulka będzie moja. Za oknem chłodnawo, temperatura w granicach 0 stopni. W parku przyjemnie, ale patrząc na wodę w rzece można było wyraźnie dostrzec fale, czyli jest wiatr. Ruszyliśmy, jest dobrze, jakoś tak mi się w miarę lekko biegnie, ale nie staram się nadążyć za wszystkimi, lecę swoim tempem. Za ciepło się ubrałam. Długi rękaw bielizny termicznej i na to kurtka. Niby cieniej niż ostatnim razem, ale nadal mi za gorąco. Patrzę na dziewczyny, które już pokonały ten nawrót w połowie trasy, a one nagle, jak jeden mąż, zapinają kurtki pod samą brodę. Teraz ja mijam miejsce nawrotu i ... nagle owiał mnie zimny wiatr i sypnęło w oczy czymś w stylu drobnego gradu. Złapałam za wszelkie suwaki i szczelnie się pozapinałam. Zupełnie nie czułam, że cały czas wiatr mi wiał w plecy, za to teraz zaczyna się zabawa kto kogo przepchnie. Doganiam jakiegoś gościa, który z początku poleciał za tłumem a teraz padł i zalicza spacerek. Widząc mnie podrywa się do biegu. Dalej lecimy razem, nawet fajniej, a przynajmniej mnie jest łatwiej, jemu chyba też. Zostało kilka ostatnich metrów. Spoglądam na zegar ...oszsz...dlaczego nie podniosłam głowy jakieś 3-4 sekundy wcześniej ???!!! Podrywam się i biegnę, ale niestety... wpadam na metę z równiutkim czasem 33.00.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Z Nowym Rokiem"
O 12.00 wystartowaliśmy. Trasa biegła alejkami parku. 2 km biegu, truchtu, marszu, czy co kto wolał. Ludzi od groma. Gdzie się obrócę, tam znajomi. Z tego wszystkiego zapomniałam włączyć zegarek. Nic nie wiem, ani z jaką prędkością biegłam, ani jak długo... tylko czy te dane są naprawdę aż tak istotne? Atmosfera mnie poniosła, bawiłam się świetnie i chyba to jest najważniejszy cel biegania. Na dworze co prawda 3 stopnie w plusie,.ale zimny wiatr mocno potęgował odczucie chłodu. Pyszny żurek (u mnie w domu na tę zupę mówi się zalewajka", kubek gorącej herbaty i ciasto drożdżowe uwieńczyły ten czas. Za rok znów pobiegnę
O 12.00 wystartowaliśmy. Trasa biegła alejkami parku. 2 km biegu, truchtu, marszu, czy co kto wolał. Ludzi od groma. Gdzie się obrócę, tam znajomi. Z tego wszystkiego zapomniałam włączyć zegarek. Nic nie wiem, ani z jaką prędkością biegłam, ani jak długo... tylko czy te dane są naprawdę aż tak istotne? Atmosfera mnie poniosła, bawiłam się świetnie i chyba to jest najważniejszy cel biegania. Na dworze co prawda 3 stopnie w plusie,.ale zimny wiatr mocno potęgował odczucie chłodu. Pyszny żurek (u mnie w domu na tę zupę mówi się zalewajka", kubek gorącej herbaty i ciasto drożdżowe uwieńczyły ten czas. Za rok znów pobiegnę
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"...i po świętach"
Ostatnio moja regularność biegania jest żenująca. Oprócz sobotnich Parkrunów to w zasadzie nic nie ma, kiedy mam wolą chwilę, zasypiam snem kamiennym bez względu na porę dnia. Muszę znów wrócić na dawne tory i ustawić systematyczne treningi, lecz na razie...
ustawiam wszystko co w moim mieście opiera się o przebieranie nogami, bez względu czy z pomiarem czasu i medalem czy z samą zupą
W ten oto sposób...
...w tę sobotę biegnę Sztafetę WOŚP, dwie godziny biegania po pętli 5km,
Luty - godzinka dla serca, bieg charytatywny po pętli 2 km
Marzec - Smerfna Piątka, bieg ulicami miasta na 5k
Zamiast "podwinąć rękawy" i zabrać się za solidny trening, to pozapisywałam się na wszystko co tylko w mieście się pojawiło...
A co,...kto bogatemu zabroni ??!!!
Ostatnio moja regularność biegania jest żenująca. Oprócz sobotnich Parkrunów to w zasadzie nic nie ma, kiedy mam wolą chwilę, zasypiam snem kamiennym bez względu na porę dnia. Muszę znów wrócić na dawne tory i ustawić systematyczne treningi, lecz na razie...
ustawiam wszystko co w moim mieście opiera się o przebieranie nogami, bez względu czy z pomiarem czasu i medalem czy z samą zupą
W ten oto sposób...
...w tę sobotę biegnę Sztafetę WOŚP, dwie godziny biegania po pętli 5km,
Luty - godzinka dla serca, bieg charytatywny po pętli 2 km
Marzec - Smerfna Piątka, bieg ulicami miasta na 5k
Zamiast "podwinąć rękawy" i zabrać się za solidny trening, to pozapisywałam się na wszystko co tylko w mieście się pojawiło...
A co,...kto bogatemu zabroni ??!!!
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Niedziela dla WOŚP"
Sobota to totalna katastrofa, wszystko mi się posypało, okoliczności mnie wręcz zmiażdżyły, miałam dość. Nie mogłam iść na Parkrun, ale wybrałam się na morsowanie, żeby ten cały stres wymoczyć i wymrozić.
Jak ja jutro pobiegnę? Całkowicie byłam rozbita, zmęczona i nie do życia. Zaplanowałam, że przebiegnę 5km, ale wieczorem kumpela podesłała mi jakąś wirtualną rywalizację w której pewna firma przeznaczała na WOŚP 10 zł za każde przebiegnięte 10km. Kiedy pojawiłam się odebrać pakiet, zapytana ile chcę przebiec, zadecydowałam zmierzyć się z 10km, a co tam, mogę sprobować. Podchodzę do stolika z numerami startowymi i ...nie ma mnie na liście.
O co chodzi? Sprawdzałam kilkakrotnie na liście startowej w internecie i tam byłam, na papierku moich danych brak. Na szczęście jestem na tyle wcześnie, że korzystam z dodatkowych pakietów. Prawdopodobnie mój mail potwierdzający, gdzieś po drodze utknął. Trudno, zdarza się, szkoda tylko że koszulki, którą zamówiłam, też teraz nie dostanę, nie pobiegnę w niej, dostarczą mi ją po jakimś tygodniu. I tak, chodzi o ideę a nie o lans.
Wzięłam ze sobą słuchawki podejrzewając że będę dreptać sama, ale zaraz znalazła się osóbka która w planach miała długie i wolne wybieganie a moje żółwie tempo było dla niej idealne. Różnica polegała tylko na tym, że ona chciała przebiec o 2 km więcej. Dzień był ciepły, bezwietrzny. Założyłam sobie totalny relax w tempie około 7:10 - 7:20. Okazało się że wcale nie trzeba biegać po pętli, cały park był nasz. Dreptałyśmy tak sobie gadając i nadrabiając zaległości w babskich ploteczkach. Nawet nie wiem kiedy przebiegliśmy tę dyszkę. Miałyśmy rozbiec się przy bramie, ja miałam wrócić do biura zawodów a kolezanka dobiegać swoją dwójkę. Żal mi było jednak puścić ją samą a i sił jeszcze trochę zostało. W ten sposób przebiegłam 12 km. Dawno mi tak dobrze się nie dreptało, było tak jak kiedyś, jak zaczynałam i wszelkie dystanse przychodziły mi ot, tak. Myślę, że było mi to bardzo potrzebne a w zasadzie mojej głowie, to był taki ogromnie pozytywny zastrzyk nadziei, że tak jak było, tak jeszcze może być.
Niestety mój pech ciągle depcze mi po piętach, ledwo wróciłam do pracy po weekendzie, złapałam jakiegoś wirusa grypopodnego. Od tygodnia nic nie robię a i jutro jeszcze nie dam rady pójść ani na Parkrun ani na morsowanie, ech...
Sobota to totalna katastrofa, wszystko mi się posypało, okoliczności mnie wręcz zmiażdżyły, miałam dość. Nie mogłam iść na Parkrun, ale wybrałam się na morsowanie, żeby ten cały stres wymoczyć i wymrozić.
Jak ja jutro pobiegnę? Całkowicie byłam rozbita, zmęczona i nie do życia. Zaplanowałam, że przebiegnę 5km, ale wieczorem kumpela podesłała mi jakąś wirtualną rywalizację w której pewna firma przeznaczała na WOŚP 10 zł za każde przebiegnięte 10km. Kiedy pojawiłam się odebrać pakiet, zapytana ile chcę przebiec, zadecydowałam zmierzyć się z 10km, a co tam, mogę sprobować. Podchodzę do stolika z numerami startowymi i ...nie ma mnie na liście.
O co chodzi? Sprawdzałam kilkakrotnie na liście startowej w internecie i tam byłam, na papierku moich danych brak. Na szczęście jestem na tyle wcześnie, że korzystam z dodatkowych pakietów. Prawdopodobnie mój mail potwierdzający, gdzieś po drodze utknął. Trudno, zdarza się, szkoda tylko że koszulki, którą zamówiłam, też teraz nie dostanę, nie pobiegnę w niej, dostarczą mi ją po jakimś tygodniu. I tak, chodzi o ideę a nie o lans.
Wzięłam ze sobą słuchawki podejrzewając że będę dreptać sama, ale zaraz znalazła się osóbka która w planach miała długie i wolne wybieganie a moje żółwie tempo było dla niej idealne. Różnica polegała tylko na tym, że ona chciała przebiec o 2 km więcej. Dzień był ciepły, bezwietrzny. Założyłam sobie totalny relax w tempie około 7:10 - 7:20. Okazało się że wcale nie trzeba biegać po pętli, cały park był nasz. Dreptałyśmy tak sobie gadając i nadrabiając zaległości w babskich ploteczkach. Nawet nie wiem kiedy przebiegliśmy tę dyszkę. Miałyśmy rozbiec się przy bramie, ja miałam wrócić do biura zawodów a kolezanka dobiegać swoją dwójkę. Żal mi było jednak puścić ją samą a i sił jeszcze trochę zostało. W ten sposób przebiegłam 12 km. Dawno mi tak dobrze się nie dreptało, było tak jak kiedyś, jak zaczynałam i wszelkie dystanse przychodziły mi ot, tak. Myślę, że było mi to bardzo potrzebne a w zasadzie mojej głowie, to był taki ogromnie pozytywny zastrzyk nadziei, że tak jak było, tak jeszcze może być.
Niestety mój pech ciągle depcze mi po piętach, ledwo wróciłam do pracy po weekendzie, złapałam jakiegoś wirusa grypopodnego. Od tygodnia nic nie robię a i jutro jeszcze nie dam rady pójść ani na Parkrun ani na morsowanie, ech...
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Spora przerwa"
Wirus okazał się zjadliwy. Każda moja próba "poderwania się" kończyła się kolejnymi, przymusowymi dniami przerwy. Nie biegałam przez 3 tyg. W zeszłą sobotę poszłam spotkać się z Morsami. Miałam nie wchodzić do wody, ale jak zobaczyłam ten cudowny lód i pływające kry, być może jedyne w tym sezonie, ciężko było mi odmówić sobie przyjemności wykąpania się. Oczywiście nie obyło się bez kolejnej kłody pod nogi już po kilku godzinach.
Po kolejnym tygodniu nie robienia praktycznie niczego a jedynie odpoczynku i dwóch dłuższych spacerach, poszłam na Parkrun. Biegłam (jeśli to w ogóle biegiem można było nazwać) prawie na samym końcu, choć nie sama. Tempo masakrycznie wolno, bo około 7:11 a mnie wydawało się jakbym biegła po życiówkę. Totalny brak kondycji, siły. Dobiegłam, mimo wszystko dobiegłam. Na mecie czekała gorąca herbata i ciasto. W domu chwilę odpoczęłam i po południu poszłam na morsowanie. Po lodzie nie było już ani śladu. Termometr wskazywał 13 stopni na dworze, tego w wodzie nie sprawdziłam. Kiedy jest tak ciepło, to samo wejście do wody jest dość trudne, ponieważ jest spora różnica temperatur. Kiedy już wszyscy znaleźliśmy sobie wygodne miejsce w zalewie, ruszyły pogaduchy i tak od słowa do słowa...nawet nie zwróciłam uwagi, gdy w wodzie została nas tylko trójka, reszta osób już wyszła. Szybka zmiana stroju kąpielowego na suchy dres i ...w odwiedziny do rodziny, a co mi tam, przecież sportowy strój pasuje na każdą okazję .
Niedziela to czas odpoczynku, szczególne, gdy jak tylko wyszłam na dwór, to leki "zefirek" usiłował głowę urwać. Teraz pada...i tak ma wyglądać cała noc. Jutro w planach basen, czy uda mi się coś jeszcze "zaliczyć" ...dzień sam pokaże.
Muszę wrócić do biegania i dobudować choć cień kondycji.
Wirus okazał się zjadliwy. Każda moja próba "poderwania się" kończyła się kolejnymi, przymusowymi dniami przerwy. Nie biegałam przez 3 tyg. W zeszłą sobotę poszłam spotkać się z Morsami. Miałam nie wchodzić do wody, ale jak zobaczyłam ten cudowny lód i pływające kry, być może jedyne w tym sezonie, ciężko było mi odmówić sobie przyjemności wykąpania się. Oczywiście nie obyło się bez kolejnej kłody pod nogi już po kilku godzinach.
Po kolejnym tygodniu nie robienia praktycznie niczego a jedynie odpoczynku i dwóch dłuższych spacerach, poszłam na Parkrun. Biegłam (jeśli to w ogóle biegiem można było nazwać) prawie na samym końcu, choć nie sama. Tempo masakrycznie wolno, bo około 7:11 a mnie wydawało się jakbym biegła po życiówkę. Totalny brak kondycji, siły. Dobiegłam, mimo wszystko dobiegłam. Na mecie czekała gorąca herbata i ciasto. W domu chwilę odpoczęłam i po południu poszłam na morsowanie. Po lodzie nie było już ani śladu. Termometr wskazywał 13 stopni na dworze, tego w wodzie nie sprawdziłam. Kiedy jest tak ciepło, to samo wejście do wody jest dość trudne, ponieważ jest spora różnica temperatur. Kiedy już wszyscy znaleźliśmy sobie wygodne miejsce w zalewie, ruszyły pogaduchy i tak od słowa do słowa...nawet nie zwróciłam uwagi, gdy w wodzie została nas tylko trójka, reszta osób już wyszła. Szybka zmiana stroju kąpielowego na suchy dres i ...w odwiedziny do rodziny, a co mi tam, przecież sportowy strój pasuje na każdą okazję .
Niedziela to czas odpoczynku, szczególne, gdy jak tylko wyszłam na dwór, to leki "zefirek" usiłował głowę urwać. Teraz pada...i tak ma wyglądać cała noc. Jutro w planach basen, czy uda mi się coś jeszcze "zaliczyć" ...dzień sam pokaże.
Muszę wrócić do biegania i dobudować choć cień kondycji.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Ciekawy tydzień"
Poniedziałek- od rana łyżwy, wieczorem basen, w międzyczasie konsultacja z Endo i zwiększenie dawki leków na tarczycę.
Wtorek - od rana łyżwy (zapomniałam wziąć zegarek, został w ładowarce), później fizjo i zaległa wizyta kontrolna. Miałam zjawić się po 3 miesiącach, minęły dwa lata
Wymiana wkładek na większe (bo i w większych butach teraz biegam), podklejenie tych starych w miejscach wymagających jeszcze korekty i pochwałka, ponieważ jest spora poprawa jeśli chodzi o stopy.
Po południu wolniutkie, równe 6 km.
Co przyniesie jutrzejszy dzień? Zobaczymy.
Poniedziałek- od rana łyżwy, wieczorem basen, w międzyczasie konsultacja z Endo i zwiększenie dawki leków na tarczycę.
Wtorek - od rana łyżwy (zapomniałam wziąć zegarek, został w ładowarce), później fizjo i zaległa wizyta kontrolna. Miałam zjawić się po 3 miesiącach, minęły dwa lata
Wymiana wkładek na większe (bo i w większych butach teraz biegam), podklejenie tych starych w miejscach wymagających jeszcze korekty i pochwałka, ponieważ jest spora poprawa jeśli chodzi o stopy.
Po południu wolniutkie, równe 6 km.
Co przyniesie jutrzejszy dzień? Zobaczymy.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Pora coś naskrobać"
Przyznam się, że od czasu zmian na forum jakoś straciłam sentyment i ochotę do pisania. Mój blog gdzieś tam spada w dół...nie odnajduję się już tutaj. Trochę biegam, trochę nie biegam. Pogoda nie oszczędza nas i w zasadzie dni bez deszczu czy sporego wiatru można na palcach jednej ręki policzyć.
Dwa tygodnie temu przetruchtałam kilka kilometrów w Walentynkowym Biegu Godzinka dla Serca", zajrzałam także na lodowisko i popławiłam się w wodzie pobliskiego zalewu.
W tę niedzielę Bieg Tropem Wilczym a ja z formą w lesie. Za dwa tygodnie kolejny bieg. Aaaa tammmm, polecę towarzysko. W limicie się zmieszczę, to mi wystarczy. Dzisiaj szykowałam się na pobieganie, gdy zaczęło lać. W tej chwili nie pada, ale kusić losu nie będę. Ucho i gardło od wczoraj znów pobolewa, a na dworze mokro i ciemno. Jutro w planach basen a w czwartek siłownia. Może coś w piątek podrepczę.
Przyznam się, że od czasu zmian na forum jakoś straciłam sentyment i ochotę do pisania. Mój blog gdzieś tam spada w dół...nie odnajduję się już tutaj. Trochę biegam, trochę nie biegam. Pogoda nie oszczędza nas i w zasadzie dni bez deszczu czy sporego wiatru można na palcach jednej ręki policzyć.
Dwa tygodnie temu przetruchtałam kilka kilometrów w Walentynkowym Biegu Godzinka dla Serca", zajrzałam także na lodowisko i popławiłam się w wodzie pobliskiego zalewu.
W tę niedzielę Bieg Tropem Wilczym a ja z formą w lesie. Za dwa tygodnie kolejny bieg. Aaaa tammmm, polecę towarzysko. W limicie się zmieszczę, to mi wystarczy. Dzisiaj szykowałam się na pobieganie, gdy zaczęło lać. W tej chwili nie pada, ale kusić losu nie będę. Ucho i gardło od wczoraj znów pobolewa, a na dworze mokro i ciemno. Jutro w planach basen a w czwartek siłownia. Może coś w piątek podrepczę.