Cracovia Maraton - 3:27:50
(748. open, 92. M18)
Trudno mi się zebrać do napisania tej relacji i to nie dlatego, że jeszcze bolą mnie nogi.

W sobotę po południu dotarłem pociągiem do pochmurnego Krakowa. Pogoda do biegania zapowiadała się wymarzona. Zameldowanie się w hostelu 5 minut piechotą od startu na Rynku, odbiór pakietów na stadionie Wisły, pasta party i wieczorem kibicowanie na świetnie zorganizowanym Biegu Nocnym na 10 km. Wygrał Arek Gardzielewski z czasem sub30. Dzień minął błyskawicznie, czułem się najedzony, nawodniony i pełny energii. W ciągu dnia nawet nie wiem kiedy uzbierało się 20 tysięcy kroków i niby nogi nie bolały, ale pod koniec dnia czułem, że co nieco pochodziłem.
W hostelu udało mi się szybko zasnąć, choć sen miałem dość przerywany. Nie czułem wielkiego stresu, bardziej podekscytowanie nadchodzącym startem. Obudziłem się sam z siebie chwilę po 6 rano i byłem w miarę wyspany. Bułka z dżemem, kawa, toaleta, wszystko w miarę sprawnie. Wychodzimy na dwór, a tam deszcz! No cóż, będzie się działo - lepsze to niż słońce. Będziemy biegli razem z kolegą Tomkiem, który sam kilka tygodni temu zaoferował się, że chętnie poprowadzi mnie na złamanie 3:20.
Przed startem krótka rozgrzewka, może z 500m w tym tylko ze 2-3 żwawsze przebieżki, szkoda marnować energię. Nogi są lekkie jak piórko, jest dobrze. Na starcie pomimo deszczowej pogody masa kibiców, atmosfera niesie. Przed biegiem spotkałem się jeszcze z rodziną. Nie ma stresu, czerpię radość z biegu. Na początku krzyknął do mnie Jarek (Keiw) i mieliśmy okazję zamienić dosłownie kilka słów - miło było poznać.

Pierwszy kilometr lekko z górki, po kilkuset metrach tempo było zbyt szybkie, więc musiałem się pohamować.
Pierwsze kilometry idą jak z płatka, obiegamy Błonia, cieszymy się atmosferą biegu. Spotkaliśmy się też z Wigim i udało się chwilę pogadać, potem odskoczyliśmy do przodu. Tempo cały czas około 4:44 lub minimalnie szybciej. Co jakiś czas rozmawiam z innymi zawodnikami, a to z biegaczem z metronomem w telefonie ustawionym na kadencję 180, a to z gościem biegnącym z kontuzją, mającym za sobą 100km górskiego ultra i biegi górskie 80 km w Sosnowcu na horyzoncie, a to goście z boom-boxem z motywująca muzyką.

Cały czas pada, ale deszcz nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, spełnia rolę fajnego naturalnego chłodzenia. Trzeba tylko uważać na kałuże na niektórych dość dziurawych krakowskich drogach, bo zamoczenie buta równa się mokrej stopie przez kolejne trzy godziny.
10 km mija bez problemu, cały czas pada, nie chce się pić, ale profilaktycznie popijam wodę na każdym punkcie, co 2,5 km. Przed 10 km pierwszy żel. Po 15 km mam jakieś 30 sekund zapasu, tak plus minus. Trochę zaczyna mi chlupotać w żołądku, więc na jakiś czas odpuszczam picie, choć potem na większości punktów sięgałem choć po pół kubeczka.

Czuję, że puls jest w normie, nogi w miarę lekkie i biegnie się nieźle. Dość stromy, ale krótki podbieg na most nad Wisłą, trochę trzeba zwolnić, ale wpada bez problemu. Z górki nadrabiam. Potem kolejny wiadukt i jesteśmy przy Tauron Arenie. Na 18 km drugi żel. 20 km i na dystansie pólmaratonu mam dalej zapas czasowy, bo dobiegam trochę poniżej 1:40.
Czuję, że zaczyna robić się nieco trudniej, ale dalej wszystko mam pod kontrolą. Żeby się zmotywować, staram się rozmawiać z Tomkiem. Czeka nas podbieg w stronę Nowej Huty - okazał się prawie niezauważalny, mimo że na wykresie wyglądał na dość spory. Problemem okazała się jakaś dziura w drodze, w którą nieopatrznie wpadłem i mało nie skręciłem sobie stopy.

Na szczęście oczywiście nic się nie stało. O ile pamiętam, w okolicach AWF w drugą stronę biegła już elita. Jest coraz trudniej, ale na poszczególnych kilometrach zerkam na puls, zwykle widzę komunikat, że tętno jest wciąż w okolicy 165, co mnie w miarę uspakaja. Zresztą czuję, że da się rozmawiać, ot bardzo wysoki drugi zakres. Zaczyna chyba trochę mocniej padać.
W Nowej Hucie robi się już coraz trudniej, ale nogi nie bolą jeszcze dramatycznie i utrzymuję tempo. Rozmawiam z biegaczem z tatuażem Iron Mana na łydce. Trzeba czymś zająć czas, bo została jeszcze ponad godzina cierpienia, a najgorsze ma dopiero nadejść... Staram się odliczać kolejne minuty i kilometry jako kolejne małe sukcesy. W końcu dobijam do trzydziechy na Placu Centralnym, wciąż jest zapas czasowy, niecałe pół minuty. Trzymamy tempo jak w tempomacie. Gdzieś wcześniej zjadłem sobie jeszcze trzeci żel - nie jestem mocno głodny, ale tak profilaktycznie się przyda. Teraz już "tylko" wrócić na Rynek. Niestety biegniemy pod wiatr, nie jakiś mocny, ale na tym etapie biegu jest to dodatkowa przeszkoda, do tego deszcz trochę mocniej zacina.
Do 32 km trzymałem tempo, ale później zacząłem stopniowo zwalniać. Serce i płuca chciały, mózg i psychika również współpracowały, ale niestety nogi zaczęły powoli odmawiać posłuszeństwa. Czułem tępy ból szczególnie w mięśniach dwugłowych, później również napięcie po boku ud - nie wiem, co to dokładnie za mięśnie. Tempo powoli siada, kolejne kilometry 4:55, 5:00, 5:05 - szybciej się po prostu nie da, nawet jeśli jest trochę z górki, to po prostu fizycznie nie ma takiej opcji, żeby pobiec szybciej. Na 33 albo 34 km zdarzyła się rzecz bardzo dziwna. Do tej pory różnica między dystansem na zegarku a znacznikami kilometrów stopniowa rosła i wynosiła już ok. 300m - i to jest normalne. Od 33-34 km nagle zmalała do 50 m i podobnie u innych biegaczy, bo byli równie zdziwieni co ja, więc to nie błąd zegarka. 35 km pojawia się równie wcześnie, więc dodaje mi to nieco skrzydeł, bo wciąż teoretycznie mam szansę na 3:20 lub wynik w pobliżu. Biję się z myślami, czy nie skorzystać z toi-toia, bo ciśnienie w tyłku już mocno narasta...

Ostatecznie biegnę dalej.
Przede mną wyrasta podbieg na wiadukt, nie super stromy czy długi, ale ja powoli wpadam w zniechęcenie czy wręcz panikę, że na pewno nie dam rady tam wbiec. Dobrze, że jest Tomek, który motywuje mnie do dalszego biegu. Jakoś wczłapałem na górę, tempo coś około 5:10. Potem na szczęście z górki, ale jest cholernie ciężko. Za 36 km wyprzedza mnie Wigi i krzyczy kilka motywujących słów

. W ogóle wszyscy mnie wyprzedzają. Stopniowo zwalniam. Czarę goryczy przechylił taki drobiazg jak... znacznik 37. kilometra. Okazało się, że poprzednie 3-4 znaczniki faktycznie były źle ustawione i jednak mam te 300-400m straty, co kompletnie mnie rozwaliło psychicznie, bo wiedziałem, że nie ma już mowy o 3:20 po tym, jak zwolniłem na ostatnich 5 km. Biegniemy już bulwarem wiślanym, co chwilę jakieś gigantyczne kałuże, trzeba je wymijać trawnikiem, wiatr w mordę, deszcz zacina, ludzie mnie wyprzedzają. Wyobrażacie sobie pewnie świetnie, co wtedy się czuje. Cały czas kalkuluję, ile mi potrzeba do 3:25, ile do 3:30, ile do życiówki i wszystko wydaje się i tak jakąś abstrakcją, bo nogi nie chcą już biec. Mam energię, mam przyzwoite tętno, ale nie ma opcji, żeby tak ciągnąć dalej. Niby zostało kilka marnych kilometrów, tyle co połowa krótkiego typowego treningu, no ale... to nie jest trening. Teraz z perspektywy czasu mam do siebie trochę wyrzuty sumienia, że może dało się z tego więcej wycisnąć, np. powalczyć o 3:25. Ale to chyba jest tylko taka czcza gadanina, raczej było to już niemożliwe.
Po boku wyrasta kolejny toi-toi, więc zapadła decyzja. Skoro nie mam szans na wymarzony wynik, to zatrzymam się na dwójeczkę i jeszcze zrobię siku. Pit stop zajął minutę, może z drobnym hakiem. Truchtam sobie dalej, ale tempo jest dramatycznie słabe, bo nogi są już w kompletnej poniewierce. Spiker krzyczy coś motywującego pod mostem, mijam go tylko, żeby nie było siary przed tłumem ludzi i w spokojnym miejscu przechodzę w marsz. Zrobiłem takim Gallowayem może jakieś 200m, ale ciągnęło się to bardzo długo. W końcu Tomek przemówił mi do rozumu i lecimy (truchtamy

) dalej w strony mety. Patrzę na drugi brzeg i dziwię się, że biegłem tamtędy jakieś 2 godziny temu? To chyba były jakieś kompletnie inne zawody, to przecież niemożliwe, żeby stan i samopoczucie tak bardzo się zmieniły w tak krótkim czasie.
Mijamy gdzieś 40-ty km i cały czas kalkuluję w głowie, życiówka jeszcze na pewno będzie, trzeba tylko trochę się pomęczyć. Nawet przez chwilę nie przeszła mi przez głowę myśl o zejściu z trasy. Zjadłem kilka kostek cukru (dobre) i kostkę gorzkiej czekolady (niedobre). Po chwili znowu trzeba wbiec na jakieś niewielkie wzniesienie nad brzegiem Wisły. No to ja znowu w marsz, bo kurła już nie mogę. Jeszcze tak tylko do tej ławki, no może tego balonika, Tomek, poczekaj chwilę, muszę odpocząć. Nie ma odpoczynku, jedziesz chociaż po złamanie 3:30, dajesz Michał - słyszę w odpowiedzi. No dobra, przekonał mnie. Gdy już zobaczyłem Wawel, został tylko 1 km, poczułem jakiś zew walki i dobiegłem tak do samego końca tempem ok. 5:15. Na podbiegu w stronę Rynku nie było zbyt ciężko, kibice podnieśli mnie na duchu do tego stopnia, że starałem się przyspieszyć i mało co nie zerwałem mięśnia.
Wreszcie jest meta - 3:27:50. Radość, rozkładam ręce, uściski radości, ale po chwili padam na kolana, bo złapały mnie potworne skurcze w dwugłowych. Wszystko dzieje się błyskawicznie, podchodzą służby medyczne, biorą mnie pod pachy i przenoszą dalej jak zużytą szmatę. Mówię im, że już OK i dali mi w końcu spokój. Odbieram medal, radość miesza się ze wzruszeniem, trochę się też rozkleiłem, nie będę kłamał. Deszcz zacina, dostałem pelerynkę, ale i tak trzęsę się z zimna. Jakaś herbatka, spotykam się z rodzinką, w końcu zaszyliśmy się w kawiarni, przebrałem się w suche ciuchy, ale jeszcze przez godzinę łapały mnie niespodziewane skurcze, a przez dwie godziny miałem dreszcze i siedziałem pokulony jak biedny żebrak. Obraz nędzy i rozpaczy.

Z każdą minutą zamiast niedosytu zacząłem czuć coraz większą satysfakcję, w miarę jak odbierałem kolejne gratulacje - no w końcu to życiówka i 3,5h złamane, więc trzeba się cieszyć. Na planowanie odwetu jeszcze przyjdzie czas.
Jakieś dwie godziny po biegu z nogami było już znacznie lepiej, co ciekawe dziś, dzień po biegu bardziej czuję czworogłowe, których w trakcie biegu prawie nie odczułem, za to dwugłowe są już chyba OK. Potrafię chodzić normalnie tak, żeby nikt nie widział, że wczoraj biegłem maraton, tylko troszkę czasem boli - poza tym jest w porządku.
No dobra, trochę statystycznego mięcha. Podaję międzyczasy z Polara, bo niestety organizatorzy zawiedli mnie z tym znacznikiem 35. km.

Poza tym cały bieg był zorganizowany fantastycznie. Na minus jeszcze tylko brak koszulek w rozmiarze M mimo mojej wyraźnej deklaracji... Na szczęście ważne starty i tak biegam w swojej koszulce. Tętno z nadgarstka.
5 km @ 4:41 ~ 159 bpm
5 km @ 4:39 ~ 163 bpm
5 km @ 4:39 ~ 163 bpm
5 km @ 4:43 ~ 161 bpm
5 km @ 4:40 ~ 166 bpm
5 km @ 4:42 ~ 166 bpm
5 km @ 4:50 ~ 167 bpm
5 km @ 5:40 ~ 157 bpm
2,55 km @ 5:53 ~ 151 bpm
Całość: 42,55 km - 3:27:50 @ 4:53 min/km ~ 162 bpm (max 174)
Okolice 40. km:
Meta:
