Zimno jest.
I wiatr też.
Na początku, po kilkuset metrach wydawało mi się, że mknę chyżo niczym łania. Spoglądam na zegarek - 6:03

Pierwszy kilometr trochę lepiej - 5:50. Drugi tyleż samo. A odczucia jak po kilkuset metrach. Myślę sobie - "Super...Rewelka...znów trzeba jakieś żelazo wydobyć od doktora". Biegnę dalej, 3ci jakoś jednak chyżej bardziej, po 5:39. Biegnę dalej, tak się nagle zrobiło rytmicznie, swobodnie. Zawracam, osz...Pod wiatr. Biegnę dalej, w międzyczasie obmyślam, co by tu dalej zrobić - okrążyć zalew, czy zrobić dwusetki. 4ty km wpada po 5:28. Na moment przystaję, nos się buntuje i buntować się dziś będzie niejeden raz. Ruszam dalej, nie jest fajnie tak pod wiatr biegać, no nie jest.
Plany się krystalizują - w moim ulubionym dwusetkowym miejscu zamontowali się wędkarze, a z nimi pies, bez smyczy. Zmiana planów, przebieżki zrobię gdzie indziej i krótsze. 5ty km wpada po 5:18.
Czuję się ciut zmęczona, przed setkami zwalniam, 6ty po 5:48.
Biegnę dalej, po lasku dreptam, na ostatnich kilkuset metrach przyspieszam, 7y 5:28.
Chwilę odpoczywam.
0.57km w pięciu odcinkach po 3:57, w przerwie trucht.
Powrót do domu 2km, wolniutko - 6:04 i 5:51.
Zimno nadal.
I wiatr też nie ucichł.