Niedziela, 08.04.18 r. - Zawody - 45. Maraton Dębno - 3:15:14 (OPEN - 142, M20 - 13)
Do Dębna wyjechaliśmy busem 9-cio osobową grupą około 8 rano w sobotę. Podróż zajęła około 8 godzin, na spokojnie, zaliczając wizytę u Jezusa Króla ze Świebodzina
![:spoczko:](./images/smilies/spoczko.gif)
Po dojeździe na miejsce noclegu 6 osób z naszej ekipy okazało się, że są jeszcze wolne miejsca w hostelu, więc ogarnąłem sobie lepsze spanie niż sala gimnastyczna kilkaset metrów od startu. Poszliśmy odebrać pakiety, porobiliśmy trochę zdjęć na ściance oraz zrobiliśmy jakieś niewielkie zakupy na niehandlową niedzielę, by następnie wrócić do hostelu i resztę dnia już odpoczywać. Ja sobie jeszcze wieczorkiem skoczyłem na naleśniki do restauracji Mimoza, bo z domu wziąłem same bułki
W dzień startu wstałem wypoczęty przed budzikiem około godziny siódmej, na spokojnie zjadłem 2 bułki z kawą i poleżałem jeszcze z godzinkę. Jako, że start był o jedenastej, a my nocowaliśmy kilkaset metrów od startu nikt się nie śpieszył i ogarnialiśmy się na spokojnie. Kilkanaście minut po dziesiątej wybraliśmy się w kierunku startu. Na miejscu życzyliśmy sobie powodzenia i poszedłem się przetruchtać kilka minut oraz oddać ostatnie niepotrzebne płyny
![oczko :oczko:](./images/smilies/icon_e_wink.gif)
Do strefy zaraz za elitą wszedłem na kilka minut przed startem, polałem jeszcze łeb wodą i ruszyliśmy po wystrzale startera...
Start na spokojnie, bez szarży i porywu tłumu. Stabilne tempo i dość szybko dołączyłem do minigrupki (4 osoby) z tempem 4:15. Lecimy sobie spokojnie swoje, na każdym wodopoju 2 kubki w siebie, z 6 na siebie - co mega wybijało z rytmu biegowego. Na świeżości nie było to uciążliwe, ale im dalej w las tym te szarpanie przy wodopojach stawało się bardziej odczuwalne. A wiedziałem, że jest to zabieg konieczny w tych warunkach. Praktycznie cały czas byłem mokry, niestety razem z butami co zawsze delikatnie obniża komfort biegu. Na siódmym czy ósmym kilometrze zauważyłem niedaleko przed nami dużo większą grupę biegaczy z podobnym do nas tempem. Postanowiłem delikatnie szarpnąć i do nich dołączyć, wiedząc że będzie to dużo lepszy wiatrochron na zbliżających się długich prostych przez las. Reszta dotychczasowej grupki poszła w moje ślady i od teraz biegliśmy kilkunastoosobową grupą trójkołamaczy. W międzyczasie zjadłem pierwszy żel. Temperatura dawała się we znaki, przed wiatrem udawało się chować, ale biegło się dobrze. Połykaliśmy kolejne kilometry w ciszy. Na piętnastym kilometrze pierwszy raz w życiu na zawodach rozwiązała mi się sznurówka... Zawiązałem ją szybko i niestety musiałem gonić grupę, bo wiedziałem, że bez niej to nie mam nawet co myśleć w tych warunkach o łamaniu trójki. Zajęło to chwilę, bo nie chciałem wchodzić w jakieś interwałowe tempa, ale odczułem ten wysiłek dość mocno. Na 17 km wpada drugi żel. Jedziemy dalej z tematem, ale po dwudziestym kilometrze już pojawiają się w głowie czarne scenariusze. Zaczynam odczuwać skutki przegrzewania się i co raz bardziej muszę pracować nad utrzymaniem tempa. Część grupy wygląda podobnie, co delikatnie mnie motywuje do trzymania intensywności, ale zdecydowanie jak na ten etap biegu jest za ciężko. Przy wodopoju w okolicach 24 kilometra zjadam trzeci żel i robię to co robiłem dotychczas na każdym punkcie z wodą - 2 kubki wypijam, kilka wylewam na siebie. Po tym zabiegu znów trzeba przyspieszyć, by połączyć się z grupą co w tym momencie było już ciężkie. 27 kilometr - wybieg na drugą dużą pętlę, zaczyna wywracać mi w żołądku. Odpuszczam. Przechodzę do komfortowej intensywności bez kontroli tempa. Dziś dla mnie liczyła się tylko dwójka z przodu i wiem, że żaden inny wynik, mimo że byłby życiówką nie byłby dla mnie satysfakcjonujący.
Człapię sobie na luzaku, czas trochę się dłuży, ale umilam go sobie dopingując mocno zmordowanych biegaczy walczących o wynik. Widząc ich walkę przechodzą mi przez głowę myśli, że może jednak sobie trochę przyspieszę i zrobię tę symboliczną życiówkę, ale ostatecznie nie zdecydowałem się na taki ruch. W drodze do mety spotykam kilka osób z grupy trójkołamaczy, którzy wytrzymali trochę dłużej. Jednego poskładały skurcze na 33 km, drugi z życiówką z jesieni 3:00:xx dziś odpadł przez pogodę, z kilkoma innymi nie miałem przyjemności rozmawiać. Na 40 kilometrze Jurek Skarżyński sobie cykał foty, zagadałem mu, że brakowało pejsa na 3 godzinki, więc mógł dzisiaj śmiało śmigać, ale w sumie nie wiem jak tam on dzisiaj stoi z formą i zdrowiem
![uśmiech :usmiech:](./images/smilies/icon_e_smile.gif)
Na ostatnim kilometrze mija mnie pacemaker na 3:15 z... jednym biegaczem
![hej :hejhej:](./images/smilies/icon_e_biggrin.gif)
Śmieję się do niego, że solidna ta jego grupa i puszczam go przodem. 100 metrów do mety stawia mnie jeszcze symboliczny, pojedynczy skurcz prawej dwójki, który normalnie zmusza mnie do kilkunastosekundowego postoju
![hahaha :hahaha:](./images/smilies/icon_lol.gif)
Ale po chwili na metę wbijam już w podskokach i z bananem na twarzy, że w zdrowiu udaje się ukończyć tę imprezę.
Na mecie wypijam kubek wody i siedzę chwilę. Później trochę błądzimy w drodze do pasta party, bo żadnego wolontariusza nie było by wskazać nam drogę. Zjadam spaghetti z dokładką i chwilę później piję browarka w słoneczku wymieniając spostrzeżenia z biegaczami. Wszyscy poniżej założeń. Niektórzy bardzo blisko sukcesu. Z analizy międzyczasów z naszej grupy (HM ~ 1:29:30) nikomu nie udało się złamać 3 godzin. Choć Bandurowski Andrzej za którym biegłem od samego startu i wyglądający na mocnego dzika skończył w 3:00:19. Szacunek. I tym bardziej jestem pełen podziwu dla wyczynu Wigiego, który prawie zrobił życiówkę w tych warunkach. Wierzę, że w 10 stopniach to 2:55 byłoby złamane z hukiem.
Po wszystkim udałem się do hostelu wziąć prysznic i oddać błogiemu objadaniu się w pozycji horyzontalnej
Mimo niesatysfakcjonującego wyniku, Dębno będę wspominał bardzo miło. Maraton na prawdę ma swój klimat. Nie jest to wielkomiejski event nastawiony na zarobek, rekord frekwencji i rozgłos w mediach. To jest po prostu kawałek historii, w którym warto zostawić swój ślad. Całe miasteczko żyje tym wydarzeniem i nikt nie narzeka, że droga zamknięta, bo wszyscy tam mają w niedzielę siestę i jedyne co się liczy to miło spędzony czas na ogródku kibicując biegaczom
Projekt breaking 3 trwa dalej i na jesieni będzie kolejna szansa na zmierzenie się z dystansem maratonu. W najbliższym czasie będę musiał wymyślić jakieś jednostki treningowe, które najlepiej przekują moją obecną formę na bieganie po tatrzańskich szlakach. Bieg Marduły już w czerwcu.
Połowa naszej ekipy, przedemną biegacz, który był najbliżej sukcesu
![Obrazek](https://www.fotomaraton.pl/lib/mdb18/mdb18_02_bor_01/std/mdb18_02_bor_20180408_111047.jpg)