na warszawskich stronach gazety jest blog o sporcie.
Oto refleksje autora po biegach warszawskich
http://www.warszawa.sport.pl/blogi/spor ... zystkich/1
..i szczęście dla wszystkich
Przez Warszawę w krótkim czasie przetoczyły się dwie duże fale.
Nie jest to początek scenariusza katastroficznego filmu o tsunami w środkowej Europie, albo wspomnień z okresu, gdy poziom Wisły był wielokrotnie wyższy, niż obecnie, ale zwykłe odnotowanie biegowej aktywności warszawiaków i naszych gości przybyłych z całego świata. Oto bowiem w ciągu dwóch kolejnych weekendów ulicami stolicy przebiegło łącznie prawie 20 tysięcy ludzi – najpierw podczas Maratonu Warszawskiego, a potem w ramach Biegnij Warszawo.
Wymieniona wyżej liczba jest szokująca dla kogoś, kto frekwencję w imprezach biegowych śledzi od dawna. Ja robię to od 10 lat.
Widok tysięcy osób pokonujących trasę maratonu, czyli będących w stanie rzucić wyzwanie tej magicznej liczbie 42 kilometrów z małym okładem, skłonił mnie do pewnych przemyśleń dotyczących rozwoju biegania w Polsce. Nie uzurpuję sobie przy tym prawa do przesadnego mądrzenia się, bo podczas różnych imprez zetknąłem się z wieloma ludźmi, przy których mój dorobek jest śmiesznie skromny. Odnoszę jednak nieodparte wrażenie, że pojawiłem się w tym światku w zupełnie innej epoce, nieomal lodowcowej.
Kiedy czytałem wspomnienia Jacka Fedorowicza, który na przełomie lat 70. i 80. trzymał pod pachą atrapę paczki tylko po to, żeby nie sprawiać wrażenia wariata biegnącego bez celu, myślałem sobie: „Rety, to był dziki kraj”. Ale, zachowując pewne proporcje, był on pod tym względem dziki również na początku XXI wieku.
Nawet wówczas, gdy sam już uprawiałem ten sport, byłem szczerze zaskoczony widokiem kogoś, kto biegł wzdłuż ulicy. To było naprawdę coś nietypowego i sprawiało wrażenie ostentacyjnie ekstrawaganckiego.
W tamtym czasie niemal oczywiste było pozdrawianie się biegaczy poprzez uniesienie ręki. Jeśli podczas godzinnego treningu spotykało się co najwyżej kilka biegających osób (a i to jedynie w miejscach takich, jak Las Kabacki), nie nastręczało to specjalnych trudności.
Większość imprez biegowych miała kameralny charakter, zwykle widziało się na nich te same osoby, znajome twarze.
No i nie było problemu, żeby na te imprezy się zapisać, bo rzadko się zdarzało, aby został przekroczony limit startujących wyznaczony przez organizatora.
Dzisiaj trudno przejść się ulicą, nie mówiąc o parku czy lesie, i nie spotkać przynajmniej kilku biegaczy. Czasem odnoszę wrażenie, że są wszędzie, że to jakaś plaga, że niedługo to raczej zwykły pieszy będzie wyglądał na może niegroźnego, ale jednak dziwaka. Kiedy widać kilka osób tworzących swego rodzaju peleton, zwykle okazuje się, że nie biegną one razem, lecz obok siebie – przez przypadek, bo świat jest za mały.
Zwyczaj pozdrawiania się odchodzi do lamusa, zarówno dlatego, że dla dużej części biegaczy jest nieznany, jak i z powodu swojej kłopotliwości. Bo jak tu pozdrawiać biegnące z przeciwka osoby, skoro jest ich tak dużo? Trudno przecież biec ze stale uniesioną ręką.
Coraz więcej imprez jest obleganych do tego stopnia, że trzeba uważnie śledzić moment uruchomienia zapisów – w przypadku biegu dookoła warszawskiego zoo już kilkunastominutowe zagapienie się skutkuje niemożnością wystartowania, bo limit tysiąca miejsc wyczerpuje się podczas kilku mrugnięć oka.
A imprez jest bez liku. Zajrzyjmy do biegowego kalendarza na MaratonyPolskie.pl. W maju 2012 roku odnotowano tam 348 biegów organizowanych w Polsce. 10 lat wcześniej imprez było wprawdzie 479, ale... w całym roku (dzisiaj są łącznie 1983 biegi).
A frekwencja rośnie, rośnie i rośnie. Wspominałem w jednym ze swoich wcześniejszych tekstów, że w 2002 roku w Maratonie Warszawskim biegło 307 osób. W poprzednią niedzielę tylu biegaczy przekraczało metę na Stadionie Narodowym w odstępach kilkuminutowych.
Kiedy w tej niezmierzonej ludzkiej masie dojrzymy znajomą twarz, to odczuwamy niemal takie zdziwienie, jakbyśmy spotkali sąsiada z bloku na szczycie Mount Everest.
No i jeszcze gadżeciarze. Wydaje się, że kiedyś wszyscy biegacze byli pasjonatami, ludźmi kochającymi ten sport, uzależnionymi od klepania setek, czy tysięcy kilometrów. Dzisiaj bieganie to już moda, więc, podobnie jak inne błyskotki, przyciąga ludzi chcących być trendy, cool, czy jak to się teraz mówi w świecie hipsterskim. Dla nich bieganie to tylko kolejne chwilowe zajęcie, gdzieś między nurkowaniem głębinowym a pole dance, które przyniesie im punkty w konkursie na zajebistość doskonałą.
Czasy się zmieniły. Zastanawiam się często, czy na lepsze. Bo trochę brakuje mi tego poczucia odrębności i swego rodzaju elitarności, które wiązało się z bieganiem przed dziesięcioma laty. Ale kiedy pomyślę o tym wszystkim dłużej, to dochodzę do wniosku, że bieganie jest przecież wciąż takie samo. Wciąż jest moje, ale i każdego, kto tylko zechce. Im nas więcej, tym większe szanse na spotkanie kogoś szczęśliwego na tym dziwnie smutnym, zgorzkniałym świecie. Pal licho elitarność. Bieganie dla wszystkich!!!