Tak się stało, że przy okazji remontu zakopałem dość skutecznie pas z pulsometru. Od 2 tygodni mniej lub bardzie regularnie biegam tylko mierząc czas odcinków i tempo wyliczane z dystansów jakie pokazuje mapmyrun. Pierwszy trening zrobił dość mocno, bo wkurzyłem się na bak tego paska. Zrobiłem trening mocny, ale z rezerwami. Po powrocie do domu lekko szczena mi opadła, bo wyszło na to, że gdybym przyłożył się trochę bardziej, to zrobiłbym życiówkę na dychę jaką wyrównałem w Biegu Fiata 5 dni wcześniej. Później biegałem już w moim odczuciu spokojnie, ale z tego co mi wychodziło z dystansów/czasów nadal to było tempo WB2, i to takie mocne z okresu, gdy biegałem z pulsometrem. A wczoraj to już przeszedłem sam siebie. 3 poprzedzające dni też biegałem, też subiektywnie lekko lub nieznacznie mocniej. Wczoraj wg samopoczucia biegłem już bardzo spokojnie, a czas z prawie 18km jakie wczoraj przebiegłem miałem taki, że gdybym dobiegał brakujący dystans, to miałbym życiówkę w półmaratonie i to poprawioną o ponad 9'! (a życiówka to 2:10:05). A zaznaczę, że to był tylko trening, który w moim subiektywnym odczuciu biegłem SPOKOJNIE.
Patrząc z porównania biegania z/bez pulsometru, to mam wrażenie, że pulsometr mnie strasznie ogranicza... Przetrenowanie pewnie mi nie grozi, bo biegam tak dopiero 1,5 tygodnia i czuję się świetnie, a z kolei za jakiś tydzień, może półtora dokopię się znów dla paska z pulsometrem i będę mógł znów biegać na tętno, a nie na czuja (tylko czy będę jeszcze chciał?

I tu pytanie: co zrobić z tym „tempowym” fantem? Czy na siłę hamować się pilnując tempa z tabelek, czy po prostu biegać swoje skoro „idzie” mi to lekko słuchając się swoich nóg?
Pozdrawiam.